Być może faktycznie kiedyś będą za nas walczyć roboty. Ale na najbliższej wojnie w naszym regionie najpewniej kluczowe będą bezzałogowce, artyleria i fortyfikacje niczym na początku XX w.
Generałowie lubią powtarzać, że trzeba się przygotować do tej wojny, która nadejdzie, a nie tej, która była ostatnio. I trudno się z tym nie zgodzić. Jeśli spojrzymy na historię konfliktów, to widać przede wszystkim jedną prawidłowość – od tysięcy lat zwiększa się odległość, na którą rodzaj ludzki potrafi się mordować. Kiedyś walcząc na miecze, trzeba było spojrzeć przeciwnikowi w oczy, a po zadaniu ciosu jego krew mogła nas obryzgać. Za to podczas wojny w Afganistanie siły amerykańskie uderzały za pomocą bezzałogowców MQ-Reaper w cele odległe o setki czy nawet tysiące kilometrów od bazy. Doczekało się to nawet odpowiedniego skrótu – OTH, czyli strategia over the horizon, poza horyzontem. I choć operatorzy tych urządzeń później często cierpieli na zespół stresu pourazowego, to jednak podczas operacji nie byli fizycznie zagrożeni.
– Im bardziej nowoczesna, zaawansowana technicznie armia, tym mniej żołnierzy walczy na pierwszej linii, z przysłowiowym bagnetem. Znacznie więcej jest na tyłach – absolutna większość żołnierzy nigdy nie widzi przeciwnika. Oni są logistykami, pilotami, artylerzystami czy łącznościowcami – wyjaśniał na łamach Magazynu DGP Norbert Bączyk, historyk i analityk ds. wojskowych. – By zwyciężyć, nie musisz mieć wielu żołnierzy na linii frontu, bo za tobą idzie potężne rozpoznanie i walec ogniowy. Żołnierze piechoty nie muszą właściwie walczyć, tylko wchodzą na zniszczone pozycje przeciwnika. Ich koledzy, widząc go z daleka, zrobili to już wcześniej. Tak działa armia nowoczesna, tak działają Amerykanie – tłumaczył ekspert.
Wojny przyszłości
Jak więc mogą wyglądać nadchodzące konflikty? Jeśli to Stany Zjednoczone w niedalekiej przyszłości będą brały bezpośrednio udział w dużej wojnie, jak np. inwazja na Irak w latach 90., to stopień wykorzystania środków rażących na odległość, żołnierzy stosujących egzoszkielety czy wszelkiej maści pojazdów autonomicznych działających na lądzie, w wodzie i powietrzu będzie zapewne olbrzymi. Precyzyjne pociski mogące razić cele z dokładnością do kilku metrów z odległości setek kilometrów już dziś są w najpotężniejszej armii świata powszechnie stosowane. To wszystko będzie oczywiście obudowane systemami zarządzania polem walki mocno wspieranymi za pomocą sztucznej inteligencji tak, by każda jednostka miała jak najszerszy obraz sytuacji. Upraszczając i nieco puszczając wodze fantazji, można to sobie wyobrazić jako jeden wielki system, do którego są przesyłane dane z tysięcy sensorów umieszczanych na samolotach, pojazdach czy kamerkach żołnierzy i który na podstawie tych danych tworzy obraz sytuacji i podpowiada optymalne rozwiązania. Człowiek ma je tylko zatwierdzić. W skrócie: sztuczna inteligencja będzie nam podpowiadać, jak się efektywniej zabijać.
Przykładem takiego myślenia są prace nad programem Harpi Szpon – to bez załogowce mające współdziałać z samolotami F-35 (program Harpia), które będą służyły w Wojsku Polskim. Założenia są takie, że pilot steruje całym rojem mniejszych bezzałogowych statków powietrznych, które współdziałają z jego samolotem. Na początku listopada podczas targów lotniczych w Hiszpanii gen. Cezary Wiśniewski, zastępca dowódcy generalnego, potwierdził, że Wojsko Polskie jest na etapie przeglądu rynku, ale że obecnie „przemysł nie jest jeszcze gotowy, by zapewnić takie możliwości”.
Jeśli w kolejnym konflikcie agresorem miałaby być ponownie Federacja Rosyjska, technologia i nowoczesne uzbrojenie nie byłyby tak zaawansowane i szeroko rozpowszechnione jak wśród żołnierzy amerykańskich. Patrząc na obrazki z Ukrainy, można przypuszczać, że technologia zaawansowana będzie tylko w nielicznych obszarach. Na pewno jednak zostałaby udoskonalona wojna informacyjna i dezinformacja, które Moskwa przez cały czas prowadzi przeciw Sojuszowi Północnoatlantyckiemu. Oprócz farm trolli, które znamy z Petersburga, wykradania danych, w tym e-maili, czego doświadczyliśmy w amerykańskiej kampanii wyborczej w 2016 r. i czego ofiarą być może padł także minister Michał Dworczyk, mikrotargetowania, które ma pogłębiać społeczne podziały, nie zabrakłoby fake newsów. Już w 2017 r. w polskiej przestrzeni informacyjnej pojawił się np. wywiad jednego z najważniejszych dowódców wojskowych, który miał stwierdzić, że „polscy podatnicy zapłacą za amerykańską iluzoryczną obecność wojskową w Polsce jak za zboże, hamując finansowanie rozwoju własnej armii, osłabiając ją i uzależniając od innych. Wojska USA w Polsce to nie jest dowód partnerstwa, ale naszego wasalizmu i słabości”. Mimo że takiego wywiadu nigdy nie było, a słowa były najprawdopodobniej rosyjską wrzutką, to zaczęły żyć własnym życiem i siały zamęt. W kolejnych potyczkach pojawią się jeszcze bardziej innowacyjne ataki. Być może będą związane z deep fake’ami, np. pokazywaniem filmów z wypowiedzi polityków, które nigdy nie miały miejsca.
Wojna hybrydowa stanie się preludium prawdziwej. Jak do tej drugiej przygotowuje się trzecie z wielkich atomowych mocarstw? „Wysiłki Chin w zakresie modernizacji wojskowej mają na celu osiągnięcie dominacji decyzyjnej poprzez podejście trójstronne: transformację doktrynalną i rygor ideologiczny, wykorzystanie zaawansowanej technologii do kształtowania charakteru współczesnych konfliktów oraz innowacyjność metod szkoleniowych, aby zrekompensować brak doświadczenia bojowego w czasie wojny” – pisze Matthew McInnic z Institute for the Study of War w opracowaniu dotyczącym przyszłości prowadzenia wojen przez Rosję i Chiny. Z jego wywodu wyłania się więc połączenie strategii prowadzenia wojny USA i Rosji, czyli doskonałej technologii i systemu kierowania polem walki z metodami hybrydowymi i wojną informacyjną, a to wszystko podlane propagandą przeznaczoną na potrzeby wewnętrzne. Przynajmniej takie są założenia, ale jak pokazują doświadczenia ostatnich miesięcy z „niezwyciężonego Izraela” czy „mającej paść w trzy dni Ukrainy”, na wojnie teoria bardzo często różni się od praktyki.
Jak więc będzie wyglądać następna wojna? To zależy od tego, gdzie wybuchnie. Jeszcze niedawno tygodnik „Economist” twierdził, że najniebezpieczniejsze miejsce na świecie to Tajwan. Tam może dojść pośrednio lub bezpośrednio do starcia Chin i Stanów Zjednoczonych. Ale w ostatnich miesiącach eskalacji w tym regionie nie ma. Jest wręcz deeskalacja, doszło do spotkania prezydentów Joego Bidena i Xi Jinpinga. Za to w międzyczasie Rosja zaatakowała Ukrainę, konflikt na pograniczu Etiopii jeszcze się zintensyfikował, a później oficjalnie zakończył, trwają intensywne walki domowe choćby w Mjanmie (Birmie) i z przerażeniem śledzimy wojnę Hamasu z Izraelem. Każdy z tych konfliktów wygląda inaczej, na co wpływ mają m.in. uzbrojenie stron oraz teren, w jakim walczą. Inaczej wojują partyzantki w tropikalnych lasach, inaczej przeciwnik ukrywający się w tunelach pod miastami.
Dla nas siłą rzeczy najistotniejsze jest to, jak może wyglądać kolejna wojna, jeśli będzie ją musiała toczyć Polska. Podkreślmy jednak od razu: nic nie jest przesądzone i scenariusze, że przez kolejne dziesiątki lat Rzeczpospolita wojny na swoim terytorium uniknie, mają wysoki stopień prawdopodobieństwa.
Nie zmienia to faktu, że o ile jeszcze 15 lat temu Wojsko Polskie nastawiało się głównie na tzw. zadania ekspedycyjne, czyli np. walkę w odległym Afganistanie, o tyle mniej więcej od 10 lat, od nielegalnej aneksji Krymu w 2014 r., jako główne zagrożenie jest postrzegana Rosja. Jeśli Moskwa poniesie strategiczną porażkę w Ukrainie i będzie się musiała wycofać choćby z części okupowanego terytorium, to atak na któryś z krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego w najbliższej przyszłości będzie bardzo mało prawdopodobny. Niestety taki rozwój wypadków obecnie wydaje się mało realny. Niemniej jednak zapowiedzi, że już za kilka lat Rosja na pewno nas zaatakuje, pozostają mało przekonujące.
Okno z widokiem
Jak mógłby wyglądać konflikt w regionie Europy Środkowej, taki, który by wybuchł za kilkanaście lat? Oknem z najlepszym widokiem na przyszłość wydają się działania wojenne za naszą wschodnią granicą. Co tam widzimy? Przede wszystkim na niespotykaną wcześniej skalę rozwinęły się środki rozpoznania. I nie chodzi tu o to, że przy dobrej pogodzie satelity obserwacyjne są w stanie widzieć poszczególne obiekty na ziemi z rozdzielczością do 50 cm. Chodzi o nasycenie setkami, tysiącami tanich dronów obserwacyjnych. Konflikt w Ukrainie wygląda jak nieco ulepszona wersja obrazków z I wojny światowej. – Z obu stron są okopy, ta linia rozgraniczenia ma od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Jedna i druga armia stara się atakować te umocnienia, ale nasycenie środkami rozpoznawczymi z obu stron jest tak duże, że efektywne przemarsze większych kolumn mają miejsce tylko w nocy. Jeśli Ukraińcy prowadzą jakiekolwiek ataki na pozycje rosyjskie, to robią to przed brzaskiem, gdy nasycenie dronami jest mniejsze – wyjaśniał w Forsal.pl analityk militarny Konrad Muzyka z Rochan Consulting. – Atakują przed świtem, zajmują okop i muszą mieć ze sobą odpowiednią ilość zaopatrzenia: wody, jedzenia, amunicji, by przetrwać w tym okopie kilkanaście godzin, aż zajdzie słońce. Wówczas ktoś będzie mógł do nich podejść lub podjechać i przekazać nowe zaopatrzenie. Próba przedostania się do tego okopu w ciągu dnia spotka się z rosyjskim ostrzałem artyleryjskim bądź użyciem środków przeciwpancernych albo dronów – dodaje ekspert. Szeroka dostępność i niska cena takich bezzałogowców oznacza rewolucję, której świadkami będziemy także w nadchodzących konfliktach.
Ale wbrew pozorom dużo większych zmian nie ma co się spodziewać. Wiadomo, że wciąż będziemy oglądać czołgi i bojowe wozy niszczone przez pociski przeciwpancerne czy bezzałogowce i bardzo istotna będzie artyleria. I ta lufowa, która na zachodzie używa pociski kalibru 155 mm, a której zasięg najczęściej wynosi do 40 km. I rakietowa, której zasięg może być znacznie większy, ale jednocześnie oznacza to znacznie większy koszt amunicji. A to z kolei w prosty sposób przełoży się na to, że będzie jej znacznie mniej niż amunicji 155 mm. W długiej wojnie starcie może więc i tak skończyć się na „zwyczajnych” pojedynkach artyleryjskich, które już teraz możemy obserwować. Potwierdzeniem pośrednim, że to właśnie w tę stronę będzie zmierzać sztuka wojenna, jest choćby to, że np. koncern zbrojeniowy BAE Systems na łamach DefenseNews zapowiedział właśnie wznowienie produkcji zestawów artylerii ciągnionej M777. One również używają amunicji natowskiej w standardzie 155 mm. Także w Polsce walczymy o zwiększanie mocy produkcyjnych naszych armatohaubic Krab. Z kolei Unia Europejska zapowiedziała działanie w celu zwiększenia możliwości produkcji tego typu pocisków. Na razie idzie to opornie, ale na pewno za kilka lat efekty będą widoczne.
Inną przesłanką wskazującą na to, że najbliższa wojna będzie całkiem zwyczajna – w tym sensie, że będziemy korzystać z typów uzbrojenia, które już doskonale znamy – jest raport niemieckiego think tanku DGAP dotyczący tego, jak Niemcy powinni się w najbliższych latach zbroić. „Jeśli chodzi o wyposażenie, Bundeswehra powinna postawić na sprawdzone systemy, które można szybko wyprodukować w dużych ilościach. Ogólnie rzecz biorąc, jakość techniczna istniejących systemów uzbrojenia będzie wystarczająca, aby odpowiednio działać przeciwko Rosji. Niemniej jednak ich dalszy rozwój może – i musi – być kontynuowany, ale stopniowo” – piszą jego autorzy. Dosyć „przyziemne” wnioski mają eksperci, także jeśli chodzi o szkolenie. „Bazując na doświadczeniach wyniesionych ze szkolenia armii ukraińskiej, szkolenie wojskowe powinno zostać dostosowane do realiów współczesnego pola walki. Szkolenie powinno obejmować pozornie banalne czynności, które obecnie są przeregulowane lub wręcz zakazane, jak np. latanie taktycznymi dronami nad ćwiczącym personelem czy kopanie okopów”.
Tu dochodzimy do kolejnego obszaru – czyli tworzenia fortyfikacji. Oprócz dronów FPV (first person view), czyli takich, gdzie operator korzysta z widoku lecącego bezzałogowca, czy masowego używania artylerii, na wojnie rosyjsko-ukraińskiej widać także, że kluczowe będą okopy i transzeje, rowy przeciwpancerne, pola minowe czy umocnione punkty oporu. To właśnie dzięki wyśmiewanej na początku tzw. linii Surowikina, którą Rosjanie wybudowali na Zaporożu, udało im się obronić przed ukraińską kontrofensywą. Innowacją może być to, że będą w jeszcze większym stopniu tworzone za pomocą maszyn. Ale pewne jest też, że w najbliższej wojnie w naszym regionie będziemy częściej korzystać z saperek niż z robotów wartych setki tysięcy dolarów. Wracamy do korzeni. ©Ⓟ