Jest taki słynny satyryczny obrazek, na którym pies siedzący przed komputerem mówi do drugiego psa: „W sieci nikt nie wie, że jesteś psem”. Przez lata wiara w takie „wirtualne, anonimowe psy” była jednym z podstawowych praw, jakimi rządził się internet. Dziś to już tylko legendy.

Dwa samobójstwa – ciężko chyba o bardziej dosadny dowód na to, że to, co robimy w sieci, może mieć jak najbardziej wymierny wpływ na to, jak wygląda nasze realne życie. Te dwa samobójstwa to, jak oceniają śledczy z Kanady, efekt wybuchu afery Ashley Madison. Ten randkowy portal, służący – jak go wyraźnie reklamowano – do szukania drugiej połówki nie na życie, tylko do zdrady, padł ofiarą hakerów, którzy wyciągnęli z niego teoretycznie anonimowe dane użytkowników. Z dnia na dzień upubliczniono dane setek tysięcy niewiernych mężów, żon, narzeczonych, partnerów. W ilu przypadkach już skończyło się to lub skończy się rozpadem związków, nie wiadomo, nie wiadomo też, ile będzie jeszcze poważniejszych reperkusji, takich choćby jak wspomniane samobójstwa.
Jednak po tej sprawie wiadomo jedno: opowieści o anonimowości w sieci można sobie schować między bajki dla dzieci.
W ubiegły poniedziałek w ciągu jednego dnia, jak pochwalił się na Facebooku jego twórca Mark Zuckerberg, z tego portalu skorzystał co siódmy mieszkaniec Ziemi. Co siódmy zalogował się, wrzucił jakiś link, coś napisał, skomentował czyjeś zdjęcie lub upublicznił swoje. Ilość danych, jakie na swój temat w ten sposób produkujemy, przekracza możliwości zrozumienia przez zwykłego człowieka. W tym ogromie danych może nam się wydawać, że pozostajemy nierozpoznani, bezpieczni, ukryci. Ale tak naprawdę dziś z tą anonimowością jest jak z maską karnawałową. Niby ukrywa twarz, ale wystarczy jeden mały ruch, by spadła i ukazała, kto się za nią kryje.
Można się na taką rzeczywistość nie zgadzać, można się samemu z niej wykluczać – czy to rezygnując lub bardzo ograniczając działalność w sieci, czy to korzystając z sieci TOR (to ten ukryty, podobno superanonimowy internet). Ale to wybór dostępny dla wąskiej grupy. Większość, i to zdecydowana, chce z internetu i wszelkich zalet, jakie on daje, korzystać. Musimy więc zdać sobie sprawę z tego, że nie da się w internecie działać na skalę publiczną, a zachowywać się tak, jakbyśmy pozostawali w zaciszu domowym. To nie jest jakiś inny świat, w którym nie działa moralność.
Jeżeli więc idąc po ulicy, nie masz w zwyczaju wyzywać ludzi, to zastanów się dobrze, zanim zhejtujesz kogoś w sieci, bo może się okazać, że twój wpis – często zresztą łamiący prawo – ktoś rozpowszechni znacznie szerzej, niż byś się spodziewał. Tak choćby jak robi dziś Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, który udostępnia zdjęcia i nazwiska ludzi wypisujących zdania pełne nienawiści wobec uchodźców.
Jeżeli nie masz ochoty na rozwód, to zastanów się kilka razy, czy życie jest tak krótkie, że warto sobie zdradę fundować w sieci.
Jeżeli wchodząc do sklepu, nie kradniesz z niego produktów i uważasz złodziei za przestępców, to pomyśl, czy naprawdę podkradanie czyjegoś dzieła przez ściągnięcie go z torrentów jest uczciwe.
Podobnie spójrz na swoje bezpieczeństwo. Zapytany przez obcego człowieka, czy podasz mu swój numer konta bankowego, adres, PESEL, dane o stanie zdrowia? Skoro nie, to dlaczego miałbyś podawać je robotom w sieci, za którymi też przecież stoją jacyś obcy ludzie? Wychodząc z domu, zamykasz drzwi na klucz. A czy korzystając z internetu gdzieś w publicznym miejscu, masz pozamykane w nim wszystkie drzwi, zabezpieczone prywatne konta?
Dziś już nie ma świata wirtualnego i realnego. A to, czy jesteś psem, czy nie, naprawdę łatwo sprawdzić.
Dziennik Gazeta Prawna