Jeżeli popatrzymy na 15 największych firm technologicznych na świecie, to będą tam tylko dwie z Europy – ASML i SAP. Jeśli Unia nie będzie dbała o to, by być innowacyjną, to w tym globalnym wyścigu przegra – mówi Janusz Cieszyński, minister cyfryzacji.

z Januszem Cieszyńskim rozmawia Anna Wittenberg
ikona lupy />
Janusz Cieszyński, minister cyfryzacji / Dziennik Gazeta Prawna / Fot. Wojtek Górski
Intel zadeklarował, że postawi na Dolnym Śląsku wart 20 mld zł zakład testowania mikroprocesorów. Jakie da nam to korzyści?

Po pierwsze, włączymy się w łańcuch produkcji półprzewodników. Do tej pory ta branża była niemal u nas nieobecna. Po drugie, za każdą tego typu inwestycją idą też kolejne miejsca pracy, firmy...

Rywalizowaliśmy z Niemcami o większy zakład.

W mediach pojawia się bardzo dużo informacji, nie wszystkie prawdziwe.

Nie rywalizowaliśmy?

Szczegóły pozostają tajemnicą stron.

Rząd Niemiec potwierdził, że Intel otrzyma potężne subwencje. Początkowo miało to być 6,8 mld euro, teraz to niemal 10 mld. Jaka była nasza karta przetargowa?

Dziś mogę powiedzieć, że zaproponowaliśmy 1,5 mld dol. Trzeba jednak pamiętać, że decyzja o lokalizacji to pierwszy krok. Następnym jest kwestia notyfikacji pomocy publicznej w Komisji Europejskiej – teraz na to czekamy.

Czy były jeszcze inne zachęty dla Intela, np. ulgi podatkowe?

Wszystko będzie we wniosku, który wyślemy do KE.

Polska rozpisała przetarg na laptopy dla czwartoklasistów – jego wartość to ponad 1 mld zł. Okazało się, że wszystkie komputery mają procesory Intela. Przypadek?

Nie ma żadnego związku. Przecież to firmy produkujące laptopy decydują o tym, jakich podzespołów używają.

Wątpliwości miała firma AMD, inny producent procesorów. Zarzucała zamawiającemu faworyzowanie konkurenta.

Sprawa była rozpatrywana przez Krajową Izbę Odwoławczą, która oddaliła zarzuty. Warto zwrócić uwagę, że według Intela o tym, że zakład powstanie na Dolnym Śląsku, zdecydowały trzy elementy: infrastruktura, utalentowana kadra i warunki do robienia biznesu w Polsce.

Może wielkie korporacje mogą liczyć na specjalne traktowanie?

W Polsce małe firmy płacą 9 proc. CIT, a duże 19 proc. A specjalne warunki tworzy Komisja Europejska w ramach European Chips Act. Według tych zasad dla inwestycji w półprzewodniki będą obowiązywać nowe reguły pomocy publicznej. To konieczne, żeby osiągnąć ambitny cel, jakim jest 20-procentowy udział Europy w światowym rynku półprzewodników do 2030 r.

Europa zorientowała się, że odpada z wyścigu technologicznego?

Jeżeli popatrzymy na 15 największych firm technologicznych na świecie, to będą tam tylko dwie z Europy – ASML i SAP. Jeżeli Unia nie będzie dbała o to, by być innowacyjną, to w tym globalnym wyścigu przegra.

Może jest już za późno?

Jeśli słyszymy newsy technologiczne z Europy, dotyczą one głównie nowych regulacji. I z jednej strony to zrozumiałe, bo to stary kontynent; podobnie jest z człowiekiem – im kto ma więcej doświadczeń, tym więcej myśli o konsekwencjach. Ale innowacyjne podejście wymaga, żeby dać firmom ponosić większe ryzyko.

A nasze miejsce w tej układance?

Powinniśmy być mistrzami wykorzystywania platform i technologii, które powstają w Zachodniej Europie, USA i Azji. Mamy zresztą fantastyczne predyspozycje – Polacy są narodem lubiącym wyzwania. Kiedy w Warszawie był szef Open AI Sam Altman („Tożsamość kuli”, DGP Magazyn na Weekend z 3 czerwca 2023 r.), to przypomniał, że w początkowej fazie rozwoju jego firmy 10 spośród 50 pracowników było Polakami.

A będąc w Hiszpanii, nie mógł się nachwalić tamtejszych programistów.

Ale faktem jest, że niemal w każdej dużej korporacji są polscy inżynierowie. Wciąż brakuje nam jednak tego, żeby przejść do fazy wytworzenia produktu. I tego powinniśmy się nauczyć. Jeżeli będziemy w stanie sprzedać nasze pomysły, tak jak np. zrobili to Estończycy ze Skype’em, wtedy w Polsce pojawi się mądry rodzimy kapitał, który da kopa ekosystemowi rozwoju innowacyjnego biznesu. Równocześnie uważam, że nie można ani na zabój zakochiwać się w big techach, ani upatrywać w nich wszystkiego, co najgorsze.

Rząd PiS nie jest zakochany?

W żadnym razie. Proszę choćby spojrzeć na legislację Ministerstwa Cyfryzacji – często wchodzimy w obszary, które dla korporacji generują koszty.

Ale minister infrastruktury Andrzej Adamczyk przyznał w rozmowie z Polsatem, że o lex Tusk rozmawiał z Tonym Westem z Ubera. I przekonywał, że on „nie mówił o oburzeniu albo specjalnym stanowisku USA”.

Minister Adamczyk miał na myśli to, że w dyplomacji często się zdarza, iż biznesmeni są posłańcami. West jest szwagrem wiceprezydent USA Kamali Harris. Jeżeli patrzy się na tę wypowiedź bez tego kontekstu, łatwo o złośliwości.

Czy amerykańscy politycy ingerują w legislację, jeśli chodzi o tę platformę?

Ja także rozmawiałem z Westem na temat regulacji dotyczących przewozów na aplikacje. Z części przepisów nie był zadowolony.

Z czego?

Na przykład z wprowadzenia obowiązku posiadania polskiego prawa jazdy dla osób, które będą za kierownicami taksówek na aplikację.

Wiele propozycji zmian nie spotkało się jednak z aprobatą ministerstwa, np. egzamin z języka polskiego dla kierowców. To postulaty środowisk taksówkarskich.

Zachęcam do odsłuchania materiałów z prac w parlamencie. Myślę, że każdy, kto je usłyszy, uzna, że nie byli to prawdziwi reprezentanci środowiska taksówkarzy. To są zawsze kulturalni ludzie, a na komisję delegowano grupę szowinistów. Powinno im być wstyd.

Twierdzi pan, że osoby wpuszczane na komisję jako taksówkarze nie były nimi?

Twierdzę, że nie reprezentowali środowiska. A co do meritum – warto pamiętać, że w przypadku przejazdów na aplikację to sam program jest w języku polskim. Jako osoba, która korzysta z takich usług, mogę powiedzieć, że nie zawsze trzeba ustalać jakieś szczegóły z kierowcą, żeby dotrzeć do celu.

Jeździ pan Uberem?

Uberem, Boltem, iTaxi – czym jest wygodnie.

Gdy trwały prace nad poprzednim lex Uber, do mediów wypłynął dokument, w którym amerykańska ambasador pisała do premiera, by w tym kształcie regulacja nie została uchwalona: „Proszę nie popełniać tego błędu”. Czy spotyka się pan z takimi naciskami ze strony Marka Brzezinskiego, nowego ambasadora?

Spotykamy się regularnie, ale nigdy nie dostałem żadnej odręcznie pisanej notatki lobbującej za jakąkolwiek firmą. Natomiast to jest normalne, że ambasada jakiegoś państwa wspiera pochodzące z niego biznesy.

Częste spotkania przedstawicieli Ministerstwa Cyfryzacji z ambasadorem USA da się zauważyć. Podczas imprezy organizowanej przez Meta, na której inaugurowano szkolenia dla nauczycieli z technologii VR, był wice minister Paweł Lewandowski. Ambasador powiedział wówczas, że „widzi tu przyszłość Polski”. Czy przyszłością Polski jest wprowadzanie amerykańskich rozwiązań?

Myślę, że przyszłością Polski jest wykorzystywanie cyfrowych rozwiązań. I tak się składa, że część z tych rozwiązań dostarczają firmy z USA.

Ale na imprezy innych firm nie przychodzi wiceminister cyfryzacji.

Minister Lewandowski jeszcze jako wiceminister kultury wspierał projekt „Kartka z powstania”, który w wirtualnej rzeczywistości pokazuje realia Powstania Warszawskiego. To normalne, że przyszedł na inaugurację kolejnej fazy tej inicjatywy. Dla równowagi – nie tak dawno pokazywaliśmy ministrom cyfryzacji z krajów UE produkty polskiej firmy, która pomogła nam stworzyć mobilne data center dla rządu ukraińskiego. Ale muszę zmartwić DGP, bo w środku tego data center działają produkty firm z USA, które – jak rozumiem – są u was na cenzurowanym.

Dlaczego pan tak uważa?

Dlatego, że za każdym razem dopatrujecie się rządowych preferencji dla firm z Doliny Krzemowej. Bo kiedy wspólnie z Google’em uruchomiliśmy kampanię informacyjną promującą dwuskładnikowe uwierzytelnianie, wasze komentarze dotyczyły jedynie tego, że jako przykład takiego rozwiązania podaliśmy narzędzie Google Authenticator. Gwoli wyjaśnienia – to najpopularniejsza apka tego typu, a to, że potrafimy jako państwo wchodzić w partnerstwa z biznesem w obszarze cyberbezpieczeństwa, uważam za spory sukces. Zresztą Google pokrył połowę kosztów kampanii, także zaoszczędziliśmy przy okazji pieniądze podatników.

Ja chcę się tylko upewnić, że polski rząd dba o interesy polskich obywateli, ich dane osobowe i ich bezpieczeństwo w sieci.

I to robimy. Zaproponowaliśmy np. ustawę o zwalczaniu nadużyć w komunikacji elektronicznej. Nakłada ona nowe obowiązki na firmy, które dostarczają na terenie Polski cyfrowe usługi. Zarówno polskie, jak i zagraniczne podmioty nie chciały tych regulacji, bo wolą działać niższym kosztem i bez zabezpieczeń.

Wyobrażam sobie, że lawirowanie między interesami stron to trudne zadanie – bo zawsze ktoś ponosi koszty ustępstw. Na przykład kiedy Ministerstwo Cyfryzacji blokuje wdrożenie dyrektywy Digital Single Market, tracą artyści i dziennikarze.

Chodzi o tantiemy dla państwa ze stowarzyszenia filmowców, które ostatnio kupiło dworek w Sopocie?

O pracowników produkcji filmowej czy muzyków, którzy nie dostają wynagrodzenia za odtworzenia ich utworów w Spotify czy YT, które w odróżnieniu od radia nie muszą płacić tantiem.

Mówienie, że cokolwiek blokujemy, nie jest prawdą. Jak każdy inny resort mamy prawo zabierać głos w toku konsultacji międzyresortowych.

I dlatego wysyłacie dwa razy to samo pismo do dwóch rządowych komitetów?

Po raz pierwszy zgłosiliśmy uwagi na komitecie ds. europejskich, na którym jest rozpatrywana kwestia dotycząca zgodności z prawem UE. Po raz kolejny na Komitecie Stałym Rady Ministrów, na którym rozpatrywane są kwestie merytoryczne. Ale sugestie, że w tych gremiach głos ministra cyfryzacji jest najważniejszy, to poważne nadużycie. Chociaż może gdyby tak było, to Polska byłaby bardziej cyfrowa… I to, że komitet podjął jakąś decyzję…

Jeszcze nie podjął, bo projekt nie wszedł pod obrady. Dlaczego utknął?

Najlepiej zapytać ministra kultury. Ale warto spojrzeć na kalendarz sejmowy – może minister doszedł do wniosku, że tego się po prostu w tej kadencji nie uda uchwalić. Proszę mi wierzyć, że stanowisko ministra cyfryzacji nie jest dla nikogo ani wiążące, ani decydujące.

A stanowisko premiera, który spotkał się z szefem Netflixa w czasie, kiedy regulacja była procedowana?

Jacek Bromski oszukuje opinię publiczną, mówiąc, że to spotkanie miało wpływ na nasze stanowisko. Jego treść uzgodniliśmy z ministrem Lewandowskim trzy dni przed przyjazdem Reeda Hastingsa.

Ta opinia nie ma daty dziennej, a metadane pliku wskazują, że został utworzony 8 grudnia, a więc trzy dni po wizycie szefa Netflixa.

Ze względu na pojawiające się w tej sprawie zarzuty odtworzyliśmy okoliczności powstania tej opinii. Wszystkie elementy zostały uzgodnione na trzy dni przed spotkaniem premiera Morawieckiego z Hastingsem.

I ma pan to na e-mailu?

Oczywiście.

Osobiście jest pan za tym, żeby dyrektywa Digital Single Market została szybko wdrożona?

Jestem za tym, żeby dyrektywa weszła w życie jak najszybciej, bo jej implementacja to nasz obowiązek. Ale jakiekolwiek działania, które doprowadziłyby do wzrostu cen usług cyfrowych, są niepożądane. Wszyscy wiemy, że jedną z największych trosk Polaków jest kwestia inflacji.

A co z artystami, którzy nie dostają tantiem? Oni też muszą robić zakupy.

Szanuję ich pracę. I dziwi mnie, że pieniądze, które są im należne, są przeznaczane na ekskluzywne życie tych, którzy pracują w organizacjach, mających się o artystów troszczyć.

Ostatnio w Polsce był Sam Altman, który spotkał się z premierem Morawieckim. Co było tematem spotkania?

Nie było mnie na tym spotkaniu – trwały wtedy ostatnie uzgodnienia z Intelem we Wrocławiu.

Czy rząd polski stara się o inwestycje firmy OpenAI?

Staramy się o inwestycje każdej firmy technologicznej. Uważamy, że przysłużą się one gospodarce i pozwolą ludziom, którzy mają do tego predyspozycje, robić ciekawe rzeczy i zarabiać dobre pieniądze. Natomiast z tego, co wiem, to spotkanie dotyczyło nadchodzących w UE zmian, jeżeli chodzi o regulacje dotyczące sztucznej inteligencji.

Jakie stanowisko ma polski rząd w tej kwestii?

Prace nad AI Act trwają od 2019 r. i nie wzbudzały uwagi. Ale gdy OpenAI wypuściło ChatGPT, który szybko stał się popularny, proces regulacyjny przyspieszył. Mam nadzieję, że dyskusja nad tymi kwestiami potrwa naprawdę długo. Nie wykluczałbym, że będą jeszcze okazje do tego, by pewne kwestie zaprojektować od nowa.

A co by pan chciał zmienić?

Problemy są na poziomie fundamentalnym – definicji. Dość pospiesznie dodano przepisy związane z modelami językowymi. Zaliczono je do modeli wysokiego ryzyka, a co za tym idzie, objęto je dodatkowymi wymogami regulacyjnymi. Obawiam się, że doprowadzi to do sytuacji, w której firmy rozwijające AI nie będą wybierać Europy.

Europa jest tak dużym rynkiem, że firmy sobie bez niej nie poradzą.

Owszem, można tu dużo zarobić, ale jeżeli się okaże, że koszty funkcjonowania są zbyt wysokie, to wybiorą bardziej przyjazne rewiry. Czy wtedy te modele nie będą mogły przeglądać europejskiego internetu? Czy po prostu ich twórcy będą płacili podatki i zatrudniali ludzi poza Europą, a będziemy tylko konsumentami technologii? Będziemy mieli pieniądze i klientów, ale nie będziemy mieli technologii czy przełomowych rozwiązań.

My już mamy przepisy ograniczające AI – to RODO. Z jego powodu na jakiś czas wyłączono ChatGPT we Włoszech. Google nadal nie wprowadza w UE swojej usługi, Barda.

I czy to oznacza, że Google przestanie rozwijać Barda? Oznacza to, że my nie możemy z niego korzystać.

Tyle że to jest pytanie, czy zgadzamy się na masowe pobieranie naszych danych osobowych, które później – w formie modelu językowego – monetyzuje prywatna firma.

Wracamy do pytania, czy opłaca się być pionierami regulacji sztucznej inteligencji? Moim zdaniem nie. To nie przypadek, że Digital Services Act wszedł w życie dobre kilkanaście lat po tym, jak technologia, której dotyczy, stała się popularna. Jasne, można powiedzieć, że przez te lata niedoregulowania wydarzyły się rzeczy, które nie powinny się stać. To prawda, ale dzięki temu udało się pewne rzeczy lepiej zrozumieć i przez to lepiej zapisać w regulacjach.

Dobrze rozumiem, że nie chciałby pan żadnych regulacji AI?

Za dużo powiedziane... Myślę, że na razie AI Act nie powinien zostać przyjęty. Za to powinniśmy poświęcić więcej czasu na to, żeby lepiej zrozumieć technologię, którą chcemy regulacjami ujarzmić.

Tylko że ktoś za to zawsze zapłaci. Tak jak za brak nadzoru nad Facebookiem kilka lat temu zapłacił lud Rohingja w Mjanmie – podawana tym kanałem dezinformacja przyczyniła się do ludobójstwa.

To skandal i osoby za to odpowiedzialne powinny zostać ukarane. Ale z drugiej strony: ilu osobom powszechna dostępność do technologii i mediów społecznościowych właśnie wtedy, kiedy w ich kraju działo się coś złego, pozwoliła się zorganizować? A ile informacji nigdy by nie ujrzało światła dziennego? Oczywiście prawdą jest, że w każdym z tych mediów społecznościowych są fejki. Jest dezinformacja...

Są manipulacyjne techniki, targetowane reklamy polityczne.

Pomyślmy o tym, co by było, gdyby tego nie było. Dzisiaj najpopularniejsze strony w mediach społecznościowych należą do polityków z różnych opcji politycznych. Gdyby nie rewolucja internetowa, całą narrację w przestrzeni publicznej naszego kraju kontrolowaliby właściciele TVN czy innych stacji telewizyjnych, gazet i portali.

Oraz TVP.

Moim zdaniem oczekiwanie, że zawsze będzie perfekcyjny balans, pełna demokracja, stuprocentowo uczciwe zasady, to jest rzeczywistość z powieści napisanej przez AI. W realu zawsze jest tak, że strony są nierówne. I nowe technologie nie sprawiają, że nierówności jest więcej, tylko po prostu występują inne ich rodzaje. A bilans jest dla społeczeństwa na plus.

Czyli warto, by ktoś poniósł koszt niedoregulowania AI?

Koszt przedwczesnego uregulowania obszaru sztucznej inteligencji w Europie może być zabójczy dla konkurencyjności naszego kontynentu. Wyścig się zaczyna, a ten, kto za długo będzie na starcie i poprawiał trampki, nie będzie się w nim liczył. ©Ⓟ