Im bardziej polityk jest zależny od mediów społecznościowych, bo nie ma nieograniczonego dostępu do TVP (PiS) czy TVN (PO), tym bardziej musi dostosować formę i treść przekazu do wymogów algorytmów.

Rok 2022 był przełomowy nie tylko ze względu na wybuch wojny w Ukrainie. Przyniósł on również inne wydarzenia, które mogą zdeterminować globalną sytuację polityczną, społeczną i gospodarczą w najbliższych latach. Nie mam tu na myśli przyśpieszenia transformacji energetycznej, spowodowanego nałożeniem przez Zachód embarga na zakup rosyjskich surowców, choć to niewątpliwie zmiana o daleko idących skutkach. Również w Polsce boleśnie się o tym przekonamy. Nie chodzi mi też o bezprecedensową zgodę grupy G7 na wprowadzenie minimalnej stawki podatku CIT czy też piłkarski mundial w Katarze, który symbolicznie utorował krajom arabskim drogę do „pierwszego” świata. Nie są to także śmierć królowej Elżbiety II i roszady na fotelu premiera Wielkiej Brytanii ani śmierć byłego papieża Benedykta XVI stanowiąca symboliczny koniec pewnej epoki w Kościele rzymskokatolickim.
Wydarzenie, które zmieni rzeczywistość taką, jaką znamy, rozegrało się poza światem polityki – choć tylko pozornie. Tym gamechangerem 2022 r. było uruchomienie ChatGPT, pierwszego powszechnie dostępnego narzędzia wykorzystującego sztuczną inteligencję (AI). Zwiastuje ono rewolucję, której skali nie potrafimy jeszcze do końca przewidzieć. Z wyzwania doskonale zdają sobie sprawę technologiczni giganci, którzy wiedzą, że produkt OpenAI może w krótkim czasie zmarginalizować np. ich internetowe wyszukiwarki.
Pojawienie się ChatGPT powinno też zapalić żółtą, jeśli nie czerwoną lampkę, np. w edukacji. Umiejętne wykorzystanie tego narzędzia uczyni pisanie prac licencjackich czy magisterskich zbędnym zadaniem. Chyba że będziemy oceniać u studentów umiejętność zadawania właściwych pytań sztucznej inteligencji, co notabene wcale takie proste nie jest. Nie dlatego, że ChatGPT jest skomplikowany, lecz raczej dlatego, że wymaga od młodych ludzi sposobu myślenia, którego nie uczą się (jeszcze) w szkole. Zresztą AI w niedalekiej przyszłości przeora też kształcenie na niższych poziomach. Pewnie zaczniemy od jej zwalczania, by na koniec włączyć ją do edukacyjnego mainstreamu.

Jak u Dukaja

Istnieje jednak obszar, gdzie nowości technologiczne już dziś wywierają fundamentalny wpływ na rzeczywistość. Jest nim komunikacja, a zwłaszcza komunikacja polityczna. Do tej pory często dzielono jej dzieje na trzy ery: bezpośredniego kontaktu z wyborcą, relacji bezzwrotnej zapośredniczonej przez mass media i komunikacji zwrotnej w mediach społecznościowych. Ledwo weszliśmy w tę trzecią erę, a już musimy pogodzić się z jej odejściem. Dlaczego? Media społecznościowe miały nam dać możliwość nieograniczonych interakcji na w miarę równych zasadach. Nie trzeba było posiadać własnej stacji telewizyjnej czy tytułu prasowego, by wypowiadać się w przestrzeni publicznej i brać udział w debacie. Uwierzyliśmy, że internet przyniósł nam doskonałe demokratyczne narzędzie z niską barierą wejścia, dzięki czemu każdy ma szansę osobiście uczestniczyć w procesie politycznym.
Sprawy się skomplikowały, kiedy różni aktorzy zorientowali się, jaką siłę ma to narzędzie. Z jednej strony pojawiły się armie trolli i botów, które manipulowały dyskusją w mediach społecznościowych. Z drugiej strony same platformy wprowadziły algorytmy selekcjonowania i pozycjonowania treści. Oczywiście kluczowe było to, że umożliwiały one właścicielom social mediów czerpanie ogromnych zysków z reklam. Ich kwoty z roku na rok były coraz bardziej zawrotne.
Rok 2022 był tym, w którym zmaterializowała się wizja nakreślona przez Jacka Dukaja w książce „Po piśmie”, opublikowanej prawie cztery lata temu. Media społecznościowe bazują już niemal wyłącznie na kulturze obrazka i słowa mówionego, a te nieco starsze szybko się przeformatowują, aby nie pozostać w tyle i nie stracić czytelników czy widzów. Doświadczam tego na własnej skórze. Jako osoba zbliżająca się do czterdziestki – a więc początkujący dziaders – ostatnie lata swojego zawodowego życia w roli public intellectual mogłem realizować właśnie w mediach społecznościowych i za ich pośrednictwem. Tam publikowałem swoje teksty, tam o nich debatowałem, tam też znajdowałem artykuły innych autorek i autorów. Jednak w ostatnich miesiącach to się skończyło. Nawet jeśli wszyscy wciąż publikujemy, to za sprawą algorytmów pozostajemy dla siebie niewidoczni. Dowiaduję się o ważnych dla mnie tekstach dopiero wtedy, kiedy ktoś napisze mi prywatną wiadomość, że chciałby poznać moją opinię. Tak samo dzieje się w drugą stronę. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu nie trzeba było prowadzić takiego „marketingu bezpośredniego” – informacje o potencjalnie interesujących dla mnie tekstach po prostu wyświetlały się w moim feedzie.
Algorytmy są nieubłagane – na powierzchni utrzymują się tylko wybrańcy, którzy wcześniej zbudowali sobie pokaźną liczbę followersów albo karmią algorytmy, regularnie dostarczając im kontent, co trudno robić w pojedynkę. Posłużę się nietypowym przykładem: jeden z diecezjalnych duszpasterzy młodzieży podjął decyzję o ewangelizacji przez TikToka. I robił to ze sporym powodzeniem, bo udało mu się zbudować bardzo pokaźne zasięgi. Problem w tym, że nie ma już za wiele czasu na przygotowywanie nowych treści, dlatego zaczął się posiłkować wsparciem innych osób, a sam pozostał twarzą kanału. Kiedy jednak wyjechał na tygodniowe rekolekcje ciszy, gdzie nie miał dostępu do internetu, po powrocie odbudowywanie zasięgów zajęło mu dwa miesiące. Znani youtuberzy, instagramerzy, tiktokerzy muszą mieć wokół siebie armię ludzi. Nie każdego na to stać. W konsekwencji obserwujemy efekt św. Mateusza: ci, którym udaje się utrzymać zainteresowanie w social mediach, dzięki algorytmom mogą dalej pomnażać grono swoich fanów. Pozostali muszą liczyć na to, że użytkownicy zadadzą sobie trud, by ich odnaleźć.

Postępy banału

Jaki ma to związek z ChatGPT? Nie posiada on samoświadomości ani nie tworzy nowej wiedzy. Swoje informacje i inteligencję czerpie z agregacji miliardów wypowiedzi w mediach społecznościowych. AI w niedostępny dla nas sposób łączy je i przetwarza, by wypluwać z siebie zdania, które wydają się przejawem głębokiego namysłu. Przejście od słowa pisanego do słowa mówionego przy jednoczesnym zmuszaniu użytkowników do intensyfikacji przekazu jest niczym innym jak karmieniem tej nowej technologii, już nie tekstowej, lecz głosowej, a nawet wizualnej. Za kilka lat zamiast pisać do bezdusznego czatu będziemy mogli sobie porozmawiać z niemal prawdziwą osobą.
Brzmi to równie fascynująco, co przerażająco – i to z trzech powodów. Po pierwsze, będziemy świadkami coraz silniejszej banalizacji debaty publicznej. Choć wielu z nas narzeka na to od lat, to nie mam dobrych wiadomości. Obawiam się, że zamiast dyskusji o wyzwaniach systemu emerytalnego, edukacji czy energetyki będziemy z jeszcze większą intensywnością rozmawiać o takich rzeczach, jak tłuste włosy Beaty Kempy (przywołuję najbardziej absurdalny wątek, jaki w ubiegłym roku pojawił się w jednym z telewizyjnych programów publicystycznych, w którym brałem udział). Trudno się jednak dziwić, bo w minutowym filmiku po prostu nie da się opowiedzieć o niczym poważniejszym i bardziej skomplikowanym. Forma determinuje wybór treści.
Po drugie, nowe formy przekazu wymuszają podkręcanie emocji i wyrazistości przekazu czy – jak mówi się dziś coraz częściej – narracji. Skoro za sprawą algorytmów promujących zamieszczanie co chwilę nowych materiałów jesteśmy zewsząd zalewani ogromem takich narracji, to powoli stajemy się głusi na docierające do nas sygnały. To dość naturalna reakcja obronna. Tyle że politycy, chcąc dotrzeć do naszych umysłów, będą musieli wchodzić na coraz to wyższe poziomy diapazonu. Widać to było w ostatnich miesiącach – wybory dopiero za niecały rok, a liderzy ugrupowań politycznych dbają o to, by emocje nas nie opuszczały. Nie ma tu wielkiej różnicy między krzyczącym Jarosławem Kaczyńskim, przeenergetyzowanym Donaldem Tuskiem, szlochającym Szymonem Hołownią czy trajkotającym Sławomirem Mentzenem. Z każdym dniem będzie tego więcej. A im bardziej ktoś zależy od komunikacji w mediach społecznościowych, bo nie ma nieograniczonego dostępu do TVP (PiS) czy TVN (PO), to tym bardziej jest skazany na dostosowanie formy i treści przekazu do wymogów algorytmów. Nie wykluczam nawet, że część potencjalnych wyborców będzie tak zmęczona rozemocjonowaną kampanią, że uda się na wewnętrzną emigrację i zwyczajnie nie pójdzie do urn.
Po trzecie, ze względu na wspomniany efekt św. Mateusza algorytmy będą zabijać to, co z definicji ma niewielki zasięg. Od lat obserwujemy zapaść tradycyjnych mediów lokalnych. W wielu miejscach stały się one propagandowymi tubami władz samorządowych, kontrolowanymi przez ekipę lojalną wobec urzędującego wójta czy burmistrza. Przejęcie przez Orlen prasy regionalnej te negatywne zjawiska w większości przypadków jedynie wzmocniło. Dlatego lokalny pluralizm polityczny budowany był przede wszystkim w internecie, choćby w postaci popularnych portali informacyjnych. Niestety, żywot tych serwisów może dobiegać końca. Żeby przetrwać, będą musiały się dostosować do wymogów algorytmów. Zresztą wiele z nich już to robi, skupiając się na sprzedawaniu sensacji. Jako konsumenci mediów z konieczności żyjemy tym, co do nas dociera. W efekcie wzmacnia się w nas przekonanie, że „prawdziwe życie jest gdzie indziej”, jak pisał Milan Kundera. Wolimy śledzić geopolityczne debaty, niż interesować się problemami, których doświadczamy po sąsiedzku. Jeśli jeszcze gdzieś rozmawiamy o krzywym chodniku, nielegalnej wycince drzew czy drożejącej wywózce śmieci, to niemal wyłącznie w domu. Bo przecież nie pod kościołem, do którego już nie chodzimy, ani nie w osiedlowym sklepie, bo już dawno zmiótł go sieciówkowy dyskont.

Lokalny zmierzch

Brak wiarygodnych mediów lokalnych sprawia, że nie ma na tym szczeblu realnej debaty, ale też nie istnieją kanały, które umożliwiłyby wyłanianie się „alternatywnych” elit. Nikt nie jest specjalnie zainteresowany zmianą układu władzy, nawet jeśli nieszczególnie zadowala go status quo. Zaryzykowałbym wręcz tezę, że rewolucja medialna zabija lokalną politykę. Nawet w największych miastach ze świecą szukać środowisk, które w jakikolwiek sposób koncentrowałyby się na walce o władzę w magistracie, choćby poprzez wrzucanie do publicznej agendy własnych tematów. A może próbują to robić, tyle że za pomocą algorytmów? Nie wiadomo.
Ciekawi mnie, jak w tym kontekście będzie wyglądać kampania przed przyszłorocznymi wyborami samorządowymi, zwłaszcza mając na uwadze, że będziemy już wtedy zmęczeni batalią o mandaty parlamentarne. Mam coraz poważniejsze obawy, że poza bitwami o największe miasta, które elektryzują ogólnopolską opinię publiczną, głosowania lokalne przejdą niemal bez echa.
Może to zabrzmieć zaskakująco, ale właśnie zmierzch lokalnej polityki wydaje mi się najbardziej niepokojący. W niedawnym tekście dla „Tygodnika Powszechnego” prof. Rafał Matyja wskazywał na przykładzie historii przyjęcia uchodźców z Ukrainy, że sprawne państwo potrzebuje nowych elit, które będą potrafiły działać w poprzek istniejących mechanizmów koordynacji – rynku, państwa i społeczeństwa. Tyle że wymaga to sprawnych kanałów komunikacji, czyli w praktyce – mediów. W świetle tego, jak działają algorytmy platform, perspektywa budowy nowych elit, a co za tym idzie – nowej polityczności, wydaje się bardzo odległa. Nie będę udawać, że mam pomysł, jak ten problem rozwiązać. Nie wierzę, aby media tradycyjne funkcjonujące na szczeblu krajowym zdecydowały się wejść w lokalną politykę. Nie są samobójcami. ©℗
Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego