Podobno kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Ale czy za ryzyko związane z technologiami 5G albo GMO nagrodą jest szlechetny trunek czy problemy zdrowotne? Nie potrafimy już odpowiadać na takie pytania.
11 maja 2020 r. to dzień, który dał nam pan. Pan Zygmunt Solorz-Żak, rzecz jasna, i należący do niego operator telefonii komórkowej Plus.
Janusz Chustecki z portalu Computerworld.pl uznał, że ta data „na pewno zapisze się złotymi zgłoskami w historii usług telekomunikacyjnych w Polsce”. Dlaczego? 11 maja Plus uruchomił usługi oparte na technologii 5G. To oznacza szybki internet, bramę do nowego, lepiej skomunikowanego świata i dodatkowe konie mechaniczne dla PKB. Zatem 5G – same, nomen omen, plusy?
Nie wszyscy się z tym zgadzają. Na pewno nie ci, którzy 25 maja podpalili w Łodzi należący do Plusa maszt telekomunikacyjny. Do podobnych incydentów dochodzi ostatnio też w innych państwach, m.in. w Wielkiej Brytanii i Holandii. Sprawców łączy przekonanie, że 5G powoduje raka, koronawirusa i wrzody żołądka. Słowem, że to zło i należy tego zakazać.
A co, gdybym powiedział wam, że to oni mają rację?

Pić albo nie pić

Uznalibyście mnie za paranoika. A co, gdybym dla odmiany jednoznacznie określił się jako entuzjasta 5G? Wstrzymajcie układające się do oklasków dłonie – i wtedy daleko byłoby mi do stanu umysłu, który można nazwać trzeźwym.
O oddziaływanie 5G na nasze zdrowie pytać należy nie firm telekomunikacyjnych, nie urzędników przyznających im koncesje, nie dziennikarzy. Rozstrzygnięcie tego problemu należy do naukowców – a oni nie mają pewności. Co więcej, nie tylko nie mają pewności, czy 5G jest bezpieczne, lecz też wskazują na poszlaki sugerujące, że może być szkodliwe; np. liczne badania na szczurach nie pozwalają wykluczyć kancerogennych właściwości technologii (dokument Parlamentu Europejskiego z marca „Effects of 5G wireless communication on human health”). Nauka ma po prostu jeszcze o 5G za mało danych, więc zaleca się ostrożność oraz dodatkowe badania. Dr Joel Moskowitz z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley przekonuje wręcz, że na 5G należy nałożyć moratorium aż do chwili, gdy będziemy mogli ustalić bezpieczne normy dla tej technologii.
Ale w naukowe szczegóły związane z promieniowaniem wchodzić dalej nie będę. Artykuł ten nie dotyczy technologii 5G per se, a ryzyka. 5G to tylko dobry przykład na to, że mamy problem z jego wyceną. Coraz częściej zdarza się, że nie umiemy oszacować, czy dane działanie przyniesie nam więcej korzyści niż strat. Problem ten jest szczególnie ważki nie tyle w przypadku wyborów indywidualnych, których konsekwencje ponosimy tylko my, ile przede wszystkim przy okazji podejmowania decyzji, które mają wpływ na wszystkich. Takich właśnie jak dopuszczanie do użytku strategicznych technologii.
Przed 5G nie uciekniemy. Podobnie jak przed żywnością modyfikowaną genetycznie. Albo obowiązkowymi szczepionkami. I nie zawsze, jak w przypadku tych ostatnich, nauka daje tak jasne drogowskazy, że nie ma się czego bać. Co więcej, często zanim naukowcy dojdą do twardej konkluzji, po kilka razy zmieniają zdanie. Przykładowo picie czerwonego wina uchodziło kiedyś za szkodliwe, zaś dziś uznaje się, że zapobiega chorobom układu krążenia (oczywiście spożywane w umiarkowanych ilościach). Wyobraźmy sobie teraz, że w czasach, gdy uchodziło za szkodliwe, wprowadzono przymus picia wina do obiadu. Czy byłoby to mądre posunięcie? Dla producentów tego trunku tak, ale ex ante nikt nie mógłby wiedzieć, że koniec końców szczęśliwym zrządzeniem losu wyjdzie to wszystkim na zdrowie. Tak mniej więcej wygląda dzisiaj sytuacja z 5G. Będziemy tej technologii przymusowo poddani, ale czy na zdrowie, czy nie – to się dopiero okaże.

Przeznaczenie, szczęście, wola bogów

Gdy brakuje dobrych, ogólnie akceptowanych metod podejmowania decyzji, pojawia się chaos. Jako że chaos to początek każdego dobrego interesu, nie dziwi, że akurat w czasie pandemii koronawirusa, która wywołała informacyjny mętlik, okręt 5G nabiera wiatru w żagle. Plus już oferuje 5G, ale nie na docelowych częstotliwościach z pasma 3,6 GHz. Wystawiono je na aukcję w marcu i wkrótce pojawi się trzech nowych dostawców.
Nieliczni protestujący z automatu klasyfikowani są jako siewcy mitów – i to nawet jeśli mają tytuły naukowe. W „Przewodniku po 5G” opublikowanym przez polskie Ministerstwo Cyfryzacji w 2019 r. czytamy, że osoby uważające wymuszone przez 5G zagęszczenie sieci nadajników za zagrożenie „nie rozumieją zasad działania sieci komórkowej”. Idąc tym tropem, nie rozumieją ich też autorzy badań dla Parlamentu Europejskiego, którzy potencjalny związek zdrowia ze strukturą sieci 5G dostrzegają, np. Dimitris J. Panagopoulos, biofizyk z Uniwersytetu Ateńskiego. Czy to możliwe? Kto tym badaczom dał stopień naukowy? A może jednak to oni rozumieją coś, czego nie rozumieją autorzy resortowego przewodnika?
Ale znów wchodzimy w meandry nauki, a miało być o nieumiejętnej wycenie ryzyka. Przenieśmy się w myślach do jaskini 15 tys. lat wstecz. Albo do wioski w południowo-wschodniej Mongolii z X w. Może być też Zamek Królewski na Wawelu pięć wieków później. Mieszkańców tych miejsc łączy jedno: ryzyka nie znali. Nie znaczy to, że nie znali strachu. Bali się, i to nieustannie: że zachorują, że trafi ich piorun, że ktoś ich okradnie albo najedzie – ale nie mogli z tym nic zrobić. Dlaczego? Brytyjski socjolog Anthony Giddens w książce „Runaway World” pisze, że aż do XVI w. ludzie „żyli w przeszłości”, wierząc w „pojęcie przeznaczenia, szczęścia, woli bogów”, więc „gdy kogoś spotykał wypadek, albo – przeciwnie – gdy miał powodzenie w życiu, odpowiedzialna była za to jedna z tych sił”. Słowem, ludzie byli przekonani, że nic od nich nie zależy. Pojęcie ryzyka nie istniało, bo przecież jak ma być, to będzie.
Pojawiło się ono wraz z narodzinami humanizmu dostrzegającego w człowieku, a nie tylko w Bogu, siłę sprawczą. „Na początku używali go europejscy odkrywcy, Portugalczycy, Hiszpanie. Oznaczało wpływanie na nieznane wody i miało wymiar przestrzenny. Doszedł także wymiar czasowy, gdy zaczęto używać go w bankowości i inwestowaniu. Zaczęło oznaczać kalkulację możliwych konsekwencji udzielania kredytów i brania pożyczek. W końcu objęło szeroką gamę sytuacji charakteryzujących się niepewnością” – pisze Giddens. Im bliżej byliśmy epoki przemysłowej, tym ryzyko i próby jego oszacowania zyskiwały na znaczeniu. Ludzie nie żyli już w przeszłości, a w przyszłości. I chcieli nad nią zapanować albo przynajmniej zneutralizować niechciane zdarzenia, czego świadectwem są narodziny rynku ubezpieczeń.
Można powiedzieć, że przez tysiąclecia ludzkość była nadmiernie skromna, potem pyszna. Dzisiaj te dwie skrajne postawy okazują się bezużyteczne. Co takiego się zmieniło? Systemy złożone.

Wytwarzanie ryzyka

W odróżnieniu od prostych, systemy złożone składają się z wielu współzależnych elementów oddziałujących na siebie dynamicznie, spontanicznie oraz nieliniowo. Charakteryzują się ograniczoną przewidywalnością. Właściwie każda dziedzina wiedzy zajmuje się w pewnym sensie ich badaniem – za systemy złożone uchodzą przecież klimat, budowa mózgu, fauna i flora, sieci transportowe czy organizacje biznesowe. W najogólniejszym ujęciu systemem złożonym jest po prostu świat, a jego najbardziej zmiennym, dynamicznym, spontanicznym i nieliniowo zachowującym się elementem jest człowiek.
Badanie systemów złożonych od pół wieku stało się osobną dziedziną nauki, którą rozwijają najwybitniejsi jej przedstawiciele, z noblistami włącznie. Jak to się ma do ryzyka? Człowiek od zawsze czynił sobie ziemię poddaną, wprowadzając do systemu dodatkowe poziomy złożoności i rekonfigurując zastane relacje, ale na naprawdę wielką skalę zaczął to robić dopiero w epoce przemysłowej, gdy uzyskał najbardziej skuteczne narzędzie: wolną przedsiębiorczość. Dodatkowym czynnikiem zwiększającym złożoność stawało się też państwo, w miarę jak wprowadzało coraz więcej ambitnych polityk i rezygnowało ze statusu wyłącznie nocnego stróża. Rosły więc nie tylko złożoność, ale i nieprzewidywalność systemu.
Do czasów współczesnych ludzkość mierzyła się głównie z ryzykiem zewnętrznym, związanym np. z niezależnymi od niej zdarzeniami naturalnymi. To ryzyko wciąż istnieje, ale dzięki nowym technologiom i nauce nie spędza nam już snu z powiek. Zdarzenia całkowicie naturalne i związane z nimi ryzyko relatywnie łatwo przewidywać, wyceniać i się na nie przygotować. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy Japończykami, którzy umieją żyć mimo regularnych trzęsień ziemi. Co innego, pisze Giddens, ryzyka wytworzone (manufactured) przez działania człowieka. Tych tak łatwo wycenić się nie da. Weźmy zmiany klimatu – nie nadchodzą one nieuchronnie w jakimś określonym kształcie. To, jak są głębokie, zależy także od tego, jak zachowuje się ludzkość. Podobnie epidemie. Zdarzały się od zawsze, ale dopiero dzięki globalizacji sprawnie łączącej Wuhan z Nowym Jorkiem mają potencjał do przekształcenia się w pandemię w ciągu tygodnia.
Takie ryzyka wytworzone rosną dzisiaj szybciej, niż przybywa metod radzenia sobie z nimi. „Wcześniej pojęcie ryzyka związane było z możliwością kalkulacji. Dziś po prostu nie znamy poziomu ryzyka związanego z danymi zjawiskami i w wielu wypadkach poznamy go dopiero, gdy będzie zbyt późno” – pisze Giddens. Gdy wybuchła elektrownia jądrowa w Czarnobylu, ludzkość nie znała długofalowych konsekwencji tego zdarzenia. Do dzisiaj nie są do końca zbadane. Do jakich decyzji obawa przed podobnymi zdarzeniami powinna nas skłaniać? Giddens zauważa, że w tych okolicznościach tworzy się „nowy klimat moralny w polityce”, znamionowany z jednej strony przez oskarżenia o sianie paniki, z drugiej o manipulacje i spiski. I tak np. rząd, ignorując zagrożenia związane z 5G, jeśli te okażą się prawdą, zostanie w końcu oskarżony o to drugie. Biorąc je zaś poważnie i np. wprowadzając moratorium na tę technologię, jeśli te okażą się bujdą, zostanie oskarżony o panikarstwo. I tak źle, i tak niedobrze.

Rakotwórcza pieczarka

Brzmi to, jakby nauka przestała być przydatna w podejmowaniu kolektywnych decyzji, a przecież do rozstrzygnięć nauki odwołałem się na samym początku tekstu. To jak to jest? Otóż dzisiaj potrzebujemy nauki bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ale jednocześnie potrzebujemy wysokiej świadomości jej ograniczeń. Nauka to nie Bóg.
Lekcja, którą daje nam historia nauki, najogólniej rzecz biorąc, brzmi: nie wszystko, co naturalne, jest zdrowe, a nie wszystko, co nienaturalne, szkodzi. Pasteryzacja nie jest naturalnym procesem, a – wbrew obawom niektórych współczesnych Ludwika Pasteura – nie prowadzi do skażenia żywności. Koronawirus SARS-CoV-2 jest (prawdopodobnie) naturalny, a sprawił, że możesz stracić pracę, a twoi dziadkowie mogą stracić życie. O tym, czy coś jest dla nas dobre, czy nie, nie decyduje naturalność bądź jej brak, ale konkretne właściwości tego czegoś, które nauka właśnie może zbadać. Czasami się pomyli. Ale potem poprawi. I tym sposobem – myląc się i poprawiając – dojdzie do coraz bliższych prawdy konkluzji. Z nich samych jednak nie wynika nic praktycznego z perspektywy podejmowania decyzji.
Wspaniałego przykładu dostarcza test Amesa. Jest to metoda pozwalająca określić rakotwórczość substancji chemicznych. Do lat 70. XX w. badania na kancerogenność były nieopłacalne – trzeba było prowadzić je na zwierzętach. Amerykański biolog Bruce Ames opracował metodę, w której wykorzystywano bakterie. Gdy po raz pierwszy ją zastosowano, okazało się, że kancerogenne związki obecne są nawet w niepalnych materiałach wykorzystywanych do produkcji dziecięcych piżam. Test Amesa stosuje się do dzisiaj do badania produktów z właściwie każdej branży, a jej autor powinien dostać Nagrodę Nobla. Uratował miliony ludzi przed śmiercią. On sam jednak ma wątpliwości, czy nie przesadził. Jego test jest bardzo czuły, co doprowadziło do masowego wprowadzania kolejnych zakazów, zwłaszcza w rolnictwie.
„Zaczęto znajdować mutageny dosłownie wszędzie, w kawie, na skórce chleba i na hamburgerze. Praktycznie wszystkie produkty w supermarkecie będą zawierały kancerogeny w bardzo niskich stężeniach. Warzywa są zdrowe, a jednak wytwarzają toksyczne związki chemiczne, żeby odstraszać owady. To rodzaj naturalnych pestycydów. Więcej kancerogenów niż w takiej ilości wody, którą wypijemy przez cały dzień, jest w surowej pieczarce, którą zresztą z chęcią zjem” – tłumaczy Ames amerykańskiemu dziennikarzowi Johnowi Stosselowi w książce „Mity, kłamstwa i zwykła głupota” i opowiada się przeciw zakazowi używania sztucznych pestycydów, takich jak np. daminozyd (w Polsce używa się go do skarlania chryzantem). Ames protestuje więc przeciwko naiwnemu traktowaniu nauki i pojęcia ryzyka, polegającemu na odrzucaniu wszystkiego, co w jakimś zakresie jest szkodliwe.
To raczej taka postawa jest szkodliwa, ponieważ bierze pod uwagę wyłącznie kolumnę strat, zapominając o kolumnie korzyści. Nie przystaje ona do realnego świata, w którym ludzie codziennie podejmują faktyczne ryzyko. Ich apetyt na nie nie jest zerowy. Ale najczęściej wykazują się rozsądkiem. Stossel w cytowanej książce pisze: „Wielokrotnie proszono mnie o przygotowanie reportażu o zagrażającej nam farbie do włosów, pralniach chemicznych, kawie, gumie do żucia, azotanach, sacharynie. Odmawiałem, a teraz muszę zapytać: jeśli te zagrożenia były prawdziwe, to gdzie są ofiary?”.

Granice nauki

Wymowa powyższego pytania nie jest do końca taka, jakiej chciałby Stossel. Większość alarmów była fałszywa, ale nie wszystkie. Weźmy sacharynę, sztuczny słodzik. Może 12 lat temu, gdy Stossel pisał książkę, dowodów na jej szkodliwość nie było, dzisiaj są. W 2018 r. naukowcy z izraelskiego Uniwersytetu Ben Guriona opublikowali badanie „Measuring Artificial Sweeteners Toxicity Using a Bioluminescent Bacterial Panel” (Szacowanie toksyczności sztucznych słodzików z użyciem panelu bakterii bioluminoscencyjnych). Czytamy w nim, że w wyniku kontaktu ze słodzikami bakterie naturalnie rezydujące w naszym układzie trawiennym stają się toksyczne i mogą być przyczyną „szerokiej gamy problemów zdrowotnych”. Sacharyna jest pierwszym masowo produkowanym sztucznym słodzikiem. Wytworzył ją w 1879 r. rosyjski chemik Constantin Fahlberg. 140 lat zajęło nauce rozpoznanie związanego z nią ryzyka.
Tak docieramy do granic nauki. Chodzi o czas potrzebny na dojście do wniosków. Istnieją sytuacje, w których presja, by podjąć działanie, jest ogromna, a złożoność systemu powoduje jej zwielokrotnienie. Dziś do takich należy decyzja o technologii 5G, kiedyś – o walce z kwaśnymi deszczami. W Europie kontynentalnej rozpoczęto ją wcześniej niż np. w Wielkiej Brytanii. Londyn czekał na jednoznaczne wskazania nauki, kontynent nie. Brytyjczycy postawili także na naukę w obliczu koronawirusa, ale opacznie. Uznali za ostateczne wnioski grupy naukowców, że należy budować odporność stadną, mimo braku konsensusu wśród ogółu badaczy. Pod presją niekorzystnego obrotu wydarzeń szybko zrezygnowali z tej strategii, wprowadzając lockdown. Na którego skuteczność także nie było jeszcze twardych naukowych dowodów.
Jesteśmy skazani na giddensowskie wytworzone ryzyko, na trwałą niepewność – gdy znika jedna niewiadoma, pojawiają się dwie kolejne. Skoro nie możemy tego zmienić, trzeba je oswoić, co pozwoli nam zorientować nasze życie na przyszłość i odzyskać jakiś rodzaj kontroli nad nią. W tym celu tam, gdzie mamy do czynienia z ryzykiem dotykającym wszystkich, należy stosować zasadę ostrożności (precautionary principle). To pragmatyczna reguła postępowania nakazująca w sytuacjach dużej niepewności, gdy dane działanie może przynieść skrajnie niszczycielskie i nieodwracalne skutki, zaniechać go, a w sytuacjach, gdy działanie może nas uchronić przed skrajnie destrukcyjnym zjawiskiem – przedsięwziąć je (pisałem o niej w tekście „Kim Kardashian i ryzyko apokalipsy”, który ukazał się w Magazynie DGP 7 lutego). Gdyby jakimś dziwnym zrządzeniem losu rząd wziął ten tekst na poważnie, lockdown i maseczki w Polsce zostałyby wprowadzone już następnego dnia i – kto wie – może dzisiaj bylibyśmy jak Czechy, które notują po zaledwie 40–60 nowych przypadków COVID-19 dziennie?
Nie ja, rzecz jasna, tę regułę wymyśliłem, a niemieckie elity rządzące w latach 70. XX w. przy okazji projektowania regulacji środowiskowych. W praktyce reguła ostrożności oznacza podejmowanie działań w odpowiednim czasie. Odradza pośpiech w przypadku np. upowszechniania upraw genetycznie modyfikowanej żywności, do momentu gdy nauka będzie mogła zaoferować coś więcej niż tylko „brak dowodów na nieszkodliwość”, bo te nie są równoznaczne z dowodem na brak szkodliwości. Doradza zaś pośpiech w kwestiach takich, jak zwalczanie pandemii, walka ze zmianami klimatu czy podobnymi zagrożeniami, nawet gdyby się miało okazać, że to zwykłe strachy na lachy.
By zastosowanie reguły ostrożności zyskało demokratyczną legitymację, potrzeba jednak przejrzystej polityki informacyjnej. Nie może być tak jak z technologią 5G, której wdrożenia nie poprzedzono żadną kampanią informacyjną i debatą, która dotarłaby pod strzechy. Płonące maszty telekomunikacyjne to wynik właśnie tych zaniechań. Nie łudźmy się – w przyszłości coraz więcej ryzykownych decyzji biznesowych i politycznych dotyczyć będzie nas wszystkich. Musimy mieć na podorędziu powszechnie przyjętą metodę ich podejmowania.