Comarch, który właśnie obchodzi swoje dwudzieste urodziny, zaczynał jako mała spółka założona przez profesora techniki. Dziś na sprzedaży oprogramowania zarabia setki milionów złotych. Coraz częściej za granicą.
Prezesa Janusza Filipiaka łapię w podróży. Być może mknie swoim legendarnym rolls-royce’em za blisko dwa miliony złotych do posiadłości w Zurychu albo może zmierza do tysiącmetrowego domu pod Krakowem. Ale nie majątek, jakiego się ten naukowiec dorobił, jest tu ważny. O wiele ciekawsze jest to, jak od profesora Akademii Górniczo-Hutniczej doszedł do bycia prezesem jednej z największych polskich firm i do tego jednej z nielicznych, którym udało się odnieść prawdziwy sukces na świecie.

Firma symbol

W rankingu 100 największych europejskich sprzedawców oprogramowania przygotowanym przez firmę Truffle Comarch zajął w ubiegłym roku całkiem niezłe 50. miejsce.
Na dowód kilka liczb. Już w 2005 r. Duże Pe rapował: „Nie muszę tu zarobić tyle, co Comarch”. Już wtedy firma ta była symbolem polskiej korporacji przynoszącej ogromne zyski. A od tamtej pory jeszcze bardziej się rozrosła. Dziś Comarch to 39 spółek, z czego 21 ma siedziby za granicą. Ogółem przychody firmy w 2012 r. wyniosły 883,9 mln zł, a to o 98,2 mln zł więcej niż rok wcześniej i dwukrotnie więcej niż jeszcze we wspomnianym 2005 r. Najwięcej – 192 mln zł – Comarch zarobił w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Reszta Europy dała kolejne 142,6 mln zł przychodu.

Żyłka przedsiębiorcy

Ale po kolei. Wszystko zaczęło się, kiedy w 1993 r. Telekomunikacja Polska postanowiła zlecić AGH wykonanie systemu informatycznego. Ówczesny rektor uczelni szybko zdał sobie sprawę, że choć ma naukowców, którzy potrafiliby tego dokonać, to jednak nie ma organizacyjnych możliwości, by skorzystać z kontraktu. Zaproponował więc młodemu, ówcześnie zaledwie 41-letniemu, kierownikowi Katedry Telekomunikacji, by sam tym się zajął. Janusz Filipiak z doświadczeniem nie tylko naukowym, ale także zawodowym zdobytym w paryskich centralnych laboratoriach badawczych France Télécom, szybko poczuł w sobie żyłkę przedsiębiorcy. Wydzierżawił od uczelni pracownię, skrzyknął kilkoro zdolnych studentów i tak powstał Comarch. A Filipiak już całkiem poświęcił się biznesowi. Po kilku latach choć był nominowanym profesorem, całkiem zrezygnował z etatu na uczelni.
Właśnie kontrakty z narodowym operatorem pozwoliły Comarchowi rozwinąć skrzydła, ale Filipiak nie zatrzymał się na tych zamówieniach. Zaczął szybko budować ofertę systemów operacyjnych dla sektora bankowego i ubezpieczeniowego, oprogramowania dla małych i średnich firm, systemów billingowych i obsługi programów lojalnościowych. Kiedy więc w 2000 r. TP SA postanowiła zmienić dostawcę, to Comarch mógł się dalej spokojnie rozwijać. Szczególnie że miał już też pierwszych klientów za granicą. – Najpierw trzeba odnieść sukces na rynku krajowym, tak jak Amerykanie, którzy w pierwszej kolejności osiągają odpowiednią masę rozwojową u siebie, a dopiero potem zaczynają inwestować i podbijać rynki zewnętrzne. Ale kiedy już ta siła w nas była, to oczywiste stało się, że musimy wyjść poza Polskę – opowiada nam profesor Filipiak.
Decyzja o ekspansji zagranicznej zapadła ledwie po kilku latach od powstania firmy. Uznano, że rynek krajowy zrobił się zbyt mały, by firma mogła utrzymać zatrudnienie. Pierwsze kontrakty zagraniczne zdobyto w Japonii, ale na dobre ekspansja zaczęła się dwa lata później w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech. W obu tych krajach powstały na początku niewielkie, zatrudniające po kilkanaście osób biura, które firma powoli rozbudowała, do zatrudniających dziś kilkaset osób oddziałów. – Informatyka jest bardzo zależna od kontekstu kulturowego. Wygląd ekranu w Niemczech, jego kolor i układ jest inny niż w Polsce. Oczywiście nie ukrywamy, że jesteśmy z Polski, ale oni muszą i chcą mieć komfort kupowania towaru dostosowanego do siebie – tak profesor Filipiak tłumaczy nam, dlaczego Comarch aż tak silnie postanowił nie tylko zawalczyć o rynki zagraniczne, ale także założyć za granicą własne oddziały. – Wychodzenie na Zachód to był mozolny proces. Trzeba było popełnić wiele błędów, aby to się udało. Najtrudniej jest zatrudnić dobrych pracowników. Gdy pojawia się polska firma, która nie jest znanym dużym pracodawcą, to niestety nie ma szans na tych najlepszych fachowców. Trzeba mieć dużo cierpliwości, najpierw trafiają pracownicy słabsi, ale mimo to trzeba koniecznie zatrudniać lokalnych ludzi, którzy znają i rozumieją dany rynek – dodaje Filipiak.
Ten mozolny proces podbijania Zachodu opłacił się. W tym roku podczas targów CeBIT w Hanowerze Comarch, który na przełomie 2008 i 2009 r. zainwestował 18 mln euro w zakup ponad 80 proc. akcji niemieckiego producenta oprogramowania – spółki SoftM AG z siedzibą w Monachium – przez tamtejszych biznesmenów traktowany był już jak doskonale znany, pewny gracz.
W tym samym czasie, kiedy firma Filipiaka inwestowała za granicą, budowała także swoją pozycję w Polsce. Oprócz rynku komercyjnego zainteresowała się zamówieniami publicznymi. Z różnym zresztą skutkiem. Jednym z pierwszych dużych przetargów, jakie udało jej się wygrać, było zlecenie na wykonanie za 20 mln zł dla Ministerstwa Finansów systemu SIMIK, czyli narzędzia do rozliczania unijnych dotacji. Nie był to sukces, a Najwyższa Izba Kontroli projekt ostro skrytykowała.
Nie najlepsze opinie – choć trzeba przyznać, że wciąż jest udoskonalana, a i wykonanie zależy w dużej części od tego, co zamówiła administracja – zbiera budowana od 2009 r. przez firmę Filipiaka platforma ePUAP, czyli w zamyśle rządu podstawowe narzędzie do kontaktów obywateli z e-administracją. Choć kontrakty publiczne to trudny kawałek biznesu, to Comarch wciąż je rozwija. W pierwszej połowie 2013 r. stanowiły one już blisko jedną szóstą (ok. 50 mln zł) sprzedaży w spółce i wzrosły rok do roku o 40 proc. Ale najszybciej, bo aż blisko 2,5-krotnie, zaczęła rosnąć wartość sprzedaży w sektorze medycyny. Wprawdzie oprogramowanie dla szpitali i innych jednostek ochrony zdrowia to wciąż drobna część całych obrotów, ale to właśnie na tym rynku w ostatnim czasie Comarch jest bardzo aktywny.

Biznes nie zna granic

Bardzo mocno też wchodzi na nowe rynki. – Chcemy wrócić na Bliski Wschód, tamtejsze firmy z sektora informatycznego właśnie sporo inwestują w Europie, kupują tutejsze przedsiębiorstwa i to jest ewidentnie kierunek, w jakim trzeba podążać. Podobnie jest z Ameryką Łacińską, wprawdzie u nas niewiele się o tym mówi, ale właśnie bardzo dynamiczny rozwój przeżywają Chile, Argentyna, Urugwaj, Brazylia, czyli kraje, które swój kryzys przeżyły dekadę temu. W Chile i w Argentynie mamy już swoje oddziały i zatrudniamy tam już sporo ludzi. Planujemy też zainwestowanie w Brazylii – opowiada Filipiak i podkreśla, że równolegle jednak jego firma cały czas mocno inwestuje też w Polsce.
W tym roku Comarch ogłosił, że w Krakowie za ponad 62 mln zł wybuduje specjalne centrum produkcyjno-biurowe i data center. To już szóste takie centrum tej firmy w tym mieście.
Filipiak nie ukrywa, że to ludzie są największą wartością jego firmy. I od ich zdobycia trzeba zaczynać dalszy rozwój. Comarch konsekwentnie stawiał na młodych menedżerów, rekrutowanych np. spośród studentów odbywających w firmie staże. Dziś średnia wieku blisko 3,8 tys. pracowników załogi to zaledwie 30 lat.
– Informatyka dziś już nie jest taka jak dwadzieścia lat temu, to nie jest wiedza tajemna. Ważniejsza jest dobra organizacja, rozeznanie rynków, odpowiedni pracownicy i wyznaczanie sobie konkretnych celów – podkreśla Filipiak. W profesorze pozostał wciąż naukowiec. W 2012 r. Comarch aż 101,4 mln zł przeznaczył na działalność badawczo-rozwojową.

Prowadzisz firmę? Opisz nam swoją historię i wygraj udział w elitarnej debacie! Weź udział w konkursie „Moja droga do wolności gospodarczej” i podziel się z nami swoimi doświadczeniami. Szczegóły tutaj.