W biznesie od razu wypłynęli na międzynarodowe wody. Ominęli rafy konkurencji, przetrwali sztorm światowego kryzysu. Właściciele największej polskiej stoczni jachtowej Delphia Yachts z Olecka mówią: Cała naprzód.
Początek maja ub.r. Właściciel Delphia Yachts Wojciech Kot w Breście, bretańskim porcie na wybrzeżu Atlantyku, wyczekuje na pojawienie się kapitana Tomasza Cichockiego. Żeglarz powinien lada dzień zakończyć samotny rejs dookoła świata bez zawijania do żadnego portu, który trwał prawie rok. Z Cichockim jednak nie ma kontaktu. Nikt nie wie, gdzie się znajduje.
W jachcie nie uaktywnił się system alarmowy, więc nie martwią się o jego los. Niemniej jednak zaczynają poszukiwania. Kot uczestniczy w nich na jachcie własnej produkcji obok straży przybrzeżnej i Morskiego Centrum Koordynacji Akcji Ratowniczych w Bretanii. Cichockiego znajdują 7 maja rano wymęczonego dwudobowym czuwaniem 20 mil od brzegu. Żeglarz bez wątpienia jest bohaterem dnia; zakończył rejs, w trakcie którego spędził samotnie 312 dni. Ale za ludzkimi osiągnięciami często stoi technika i tak też było w tym wypadku. Cichocki opłynął kulę ziemską na delphii 40.3 o nazwie „Polska Miedź”, oczywiście produkcji firmy Kota.
Delphia 40 i jej kolejne wersje to firmowy bestseller. Kiedy jedna z nich miała swoją premierę podczas targów w Genui, polski producent zebrał od razu kilkadziesiąt zamówień. Bo Delphia dzisiaj to coś więcej niż po prostu producent dobrych jachtów – to marka, o którą ludzie sami pytają. – Firma jest już na takim etapie, że doczekała się świadomego klienta. Kiedy wypuścili motorową łódź wypornościową Nautica, chętni pojawili się od razu. Dlatego że to Delphia – opowiada Daniel Walas, zastępca redaktora naczelnego żeglarskiego magazynu „Jachting”. Ci świadomi
klienci to głównie obcokrajowcy, bo większość produkcji trafia za granicę. O popularności marki niech świadczy to, że na Wikipedii dorobiła się krótkich artykułów po angielsku i szwedzku. Na wzmiankę po polsku jeszcze muszą poczekać.
Dobry wiatr
2006 r., jedna z dużych francuskich stoczni jachtowych. Pracownicy urządzają
strajk w proteście przeciwko likwidacji miejsc pracy na skutek utraty rynku przez lokalnych producentów na rzecz firm z zagranicy. Chcą więc przed kamerami zniszczyć znienawidzony produkt polskiej konkurencji. Unoszą delphię na 8 metrów, po czym spuszczają ją w dół. Nic się nie dzieje. Rozwścieczeni podpalają łódź.
Doprowadzenie francuskich stoczniowców do rozpaczy zajęło Delphii niewiele ponad 15 lat. Przez ten czas firma przeszła długą drogę od warsztatu stolarskiego do jednej z najnowocześniejszych hali produkcyjnych w branży.
Bracia Wojciech i Piotr Kotowie, założyciele, związani są z żeglarstwem od dziecka. W rodzinnym Mrągowie pływali już jako przedszkolaki, najpierw na kajakach, potem na żaglówkach. Wojciech Kot nawet w trakcie studiów na Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie założył sekcję
sportów wodnych. Chociaż po skończeniu uczelni zajął się działalnością rolniczą, to jego i brata wciąż ciągnęło do wody. W trakcie jednego z takich spotkań na spływie kajakowym ubolewali nad jakością produkowanego w Polsce sprzętu. I postanowili coś z tym zrobić.
Efektem tych starań była założona w 1990 r. firma Sportlake. Pierwsze dwa produkty, typowe łodzie wiosłowe do łowienia ryb z możliwością zainstalowania silnika, nazwali imionami swoich żon. Pierwsza więc była „Ela” (małżonka Piotra Kota), powstało także kilka egzemplarzy „Ani” (małżonka Wojciecha Kota). Ta druga zresztą jest jeszcze produkowana od czasu do czasu. – Zawsze znajdą się jakieś odpady, z których można ją jeszcze zrobić – śmieje się Maciej Kot, dyrektor
marketingu w firmie Delphia Yachts, prywatnie syn Wojciecha.
Prawdziwą furorę zrobili jednak swoim pierwszym jachtem – Sportiną 680. Dzięki znajomości z braćmi Jabłońskimi – mistrzem żeglarskim Karolem i Hubertem, mieszkającymi od dawna w Niemczech – udało im się wejść na chłonny rynek zachodniego sąsiada. Kiedy pojawili się na największych branżowych targach w Duesseldorfie, nie mieli się czego wstydzić. A potem było już tylko lepiej, bo przyszły kolejne udane modele, tj. wspomniana już Delphia 40. Z Niemiec firma wyruszyła na podbój kolejnych krajów Europy. Weszli do niezwykle lukratywnej przez wzgląd na popularność
żeglarstwa w Skandynawii. Pojawili się we Francji, w krajach Europy Południowej, a stamtąd zaczął się powolny rejs na inne kontynenty: do USA, Japonii, Australii, RPA. Dzisiaj firma ma w ofercie jednostki tak różne, jak najtańsza, motorowa Delphia Nano za 60 tys. zł, po jacht żaglowy Delphia 46 cc za 300 tys. euro w standardzie, czyli bez dodatkowych bajerów, jakie może sobie zamówić klient. Nazwę na Delphia Yachts zmienili w 2003 r., dwa lata po tym, jak produkcję przenieśli do nowoczesnej hali laminatów w Olecku.
Dobre prognozy
Łodzie, bez względu na to, jak dobrze zrobione, nie są jednak artykułem pierwszej potrzeby. Dlatego Delphia ciężko przeszła starcie z rafami międzynarodowego kryzysu. Zatrudnienie trzeba było zmniejszyć o jedną trzecią. Dzisiaj firma zatrudnia 560 osób. Po kryzysie na szczęście nastąpiło wyraźne odbicie. Jeszcze w 2009 r. Delphia sprzedała 93 żaglówki i 519 motorówek za 47 mln zł. W ub.r. było to już 135 żaglówek i 1134 łodzie motorowe za 64 mln zł. Delphia produkuje nie tylko pod własną marką, lecz także dla zagranicznych firm, dla których jest podwykonawcą produkującym ich projekty, m.in. dla Brunswicku.
Daniel Walas widzi dwie przyczyny międzynarodowego sukcesu Delphii. Pierwsza to doskonałe opanowanie technologii. – Produkcję laminatów mają wypracowaną do perfekcji. Kiedy na targach przechodzi się obok ich łodzi, to kadłub jest gładki jak lustro – mówi dziennikarz. Drugi to ludzie. Rdzeń firmy odpowiedzialny za tworzenie cieszących się powodzeniem konstrukcji nie zmienił się od lat. Nad projektami czuwa Andrzej Skrzat, nad produkcją – Bogdan Skórkiewicz. Nawet pani Ewa, sekretarka, pracuje z braćmi już 19 lat. Potrzebę współpracy w tej branży z doświadczonymi, sprawdzonymi fachowcami podkreśla Walas. – Niektórym się wydaje, że jachty to nieskomplikowana sprawa, że wystarczy zebrać trzech facetów z pieniędzmi i uruchomić produkcję. W rzeczywistości stopień komplikacji produkcji jest olbrzymi – mówi dziennikarz.
Maciej Kot nie waha się powiedzieć, że w branży stanowią ewenement. – Jesteśmy jedyną tak dużą stocznią jachtową będącą spółką rodzinną – mówi. Wielu światowych konkurentów o podobnej lub większej rozpoznawalności to bardzo często normalne, rynkowe przedsiębiorstwa. Jednocześnie firma wyciąga wnioski z kryzysu i stara się różnicować działalność, produkując m.in. obudowy do turbin w elektrowniach wiatrowych, a także kadłuby do pociągów (ich klientem jest bydgoska PESA). To wszystko odbywa się z poszanowaniem środowiska; Delphia dokładnie filtruje powietrze w hali produkcyjnej, do zakładu dobudowano nowy komin, firma stara się ograniczać emisję szkodliwych związków powstających przy budowie jachtów.
Sukces Delphia Yachts to także sukces polskiej branży jachtowej. Z danych Polskiej Izby Przemysłu Jachtowego i Sportów Wodnych wynika, że branża jachtowa w Polsce liczy ok. 900 przedsiębiorstw i zatrudnia 35 tys. ludzi, większość z nich to jednak firmy garażowe. Możliwości produkcyjne sektora to 22 tys. jednostek rocznie. Większość z tego pochodzi jednak od sześciu głównych graczy. Specjalizujemy się w jednostkach o długości od 6 do 9 metrów. Z całej tej produkcji 95 proc. przeznaczona jest na eksport. Polska to jednak przyszłościowy rynek. Izba szacuje, że ok. 200 tys. Polaków rocznie angażuje się w różne formy sportów wodnych.
Prowadzisz firmę? Opisz nam swoją historię i wygraj udział w elitarnej debacie! Weź udział w konkursie „Moja droga do wolności gospodarczej” i podziel się z nami swoimi doświadczeniami. Szczegóły tutaj.