Zdawało się, że spektakl skazania, pozbawiania mandatów i aresztowania posłów PiS Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika przyćmiewa wojnę o media publiczne. Ale dostaliśmy kolejną jej odsłonę: sąd odmówił wpisania nowych rad nadzorczych oraz zarządów TVP, Polskiego Radia i Polskiej Agencji Prasowej do Krajowego Rejestru Sądowego.
W uzasadnieniu czytamy oczywistości: minister kultury, podejmując decyzję o zmianach, był „organem nieuprawnionym”. Nie wystarczy powoływać się na ogólną władzę właściciela wynikającą z kodeksu spółek handlowych, skoro osobna ustawa daje prawo obsadzania stanowisk Radzie Mediów Narodowych. Mówił o tym prezydent Andrzej Duda, mówili politycy prawicowej opozycji. Mówili także przedstawiciele Helsińskiej Fundcji Praw Człowieka i prof. Ryszard Piotrowski. Ci ostatni, jako niezwiązani z prawicą, zachowali status jedynych sprawiedliwych. Bo przecież tabun innych prawników pośpieszył z opiniami uzasadniającymi decyzje rządu.
Czy to oznacza powrót starych władz? Jest jeszcze apelacja ministra, a wszystkie te spory pokazują, że świat sędziów też jest głęboko podzielony. Co więcej, mamy już nowy stan prawny, w którym nowi prezesi zmienili się w likwidatorów – ale czy niezgodnie z prawem? Ustalenie tego wymaga odrębnej procedury.
Politycy koalicji nieformalnie powołują się na swoisty stan wyższej konieczności. Przekonują, że na przełomie lat 2015 i 2016 PiS mógł dokonać zmian w mediach publicznych ustawą, bo miał po swojej stronie prezydenta. Pojawia się też w nowej koalicji i w jej zapleczu intelektualnym teoria, zgodnie z którą sprzątanie po PiS jest wartością samą w sobie, dla której warto naginać czy nawet łamać prawo.
Poza kontekstem prawnym jest kontekst polityczny. Na pierwszym planie mamy wymiar sporu, który nazwałbym mistyczno-mesjanistycznym. Manifestanci sprzed budynków mediów publicznych, którzy – trzeba to przyznać – trwają tam od tygodni, opowiadają, że zostały one „odebrane Polsce”. Z kolei poseł Dariusz Joński z Koalicji Obywatelskiej obwieszczał przed kamerami, że te media właśnie teraz zostały „zwrócone Polakom”. A przecież jedna i druga strona nie reprezentuje całej Polski. I jedna, i druga korzystała tylko lub korzysta ze zwycięstwa swoich politycznych faworytów.
Ale są też tłumaczenia bardziej zdroworozsądkowe. Po stronie prawicy przekonująco brzmi argument, że mamy do czynienia z krokiem w kierunku większego ujednolicenia przekazu medialnego niż przed wyborami. Program „19.30” jest podobnie jednostronny, jak „Wiadomości” z czasów Danuty Holeckiej, nawet jeśli bardziej oschły, więc mniej agresywny. Częściej stroni od tematów politycznych, ale jeśli je opisuje, to w tonie przychylnym nowej władzy. Nie może być inaczej, skoro twórcami nowej formuły jest Marek Czyż, który trafił do TVP w czasach jej zdominowania przez SLD, czy rozliczni dziennikarze z TVN, która to stacja wojowniczo prezentuje nam dzień w dzień agendę formacji Donalda Tuska.
Widzowie prawicowi przenoszą się do prywatnej TV Republika, ale pomińmy już nawet atak na nią nowej władzy i masowe wycofywanie reklam przez biznes. Najmniej fortunny występ Jana Pietrzaka przed kamerami nie usprawiedliwia swoistej „kryminalizacji” tej telewizji. Zarazem jest to stacja słabsza, nie wszędzie odbierana, niedoinwestowana, nie przyciągająca niczym innym poza gadającymi głowami. TVP oraz mniej upolitycznione Polskie Radio dawały prawicy poczucie równych szans. Z kolei obrońcy przejęcia TVP mogą się powoływać na inny bezdyskusyjny argument. Telewizja publiczna nie służy wyrównywaniu dysproporcji między różnymi politycznymi i ideowymi kierunkami. Ma zaś wpisaną w swoją misję „bezstronność”.
Wszystko można powiedzieć o ekipie, która przygotowywała „Wiadomości” czy prowadziła TVP Info, ale na pewno nie to, że próbowała choćby markować bezstronność. Dlatego ciężko mi uznać Michała Adamczyka czy Michała Rachonia za reprezentantów „wolnych mediów”. Wierzę w siłę ich przekonań, ale obsługiwali oni interesy partii rządzącej. Wystarczy jeden tylko przykład: konsekwentne pomijanie polityków Konfederacji. Mogę współczuć zwykłym Polakom o patriotycznych i konserwatywnych emocjach, którzy stracili nagle swoje ulubione programy i prowadzących. Wątpliwe jednak, aby oni zawracali sobie głowę pytaniem, czy innym Polakom zmasowana propaganda TVP nie sprawiała bólu.
Mamy tu więc swoisty pat, zderzenie różnych racji i wartości. Oczywiście czysto teoretyczne, bo obecna władza weszła na ścieżkę zagarniania kolejnych połaci publicznej przestrzeni i ani myśli się zatrzymać. Argument o konieczności szukania jakiejś społecznej równowagi z pewnością nie zaprząta umysłu Donalda Tuska ani Bartłomieja Sienkiewicza, nawet jeśli padł on z ust takiego antyprawicowego radykała jak Jacek Żakowski.
Wspomnianym „gwiazdom” dawnej TVP zgotowano życiowe kłopoty. Ale dzięki istnieniu Republiki utrzymują się one na powierzchni, komunikując się ze swoimi wyznawcami. Natomiast obecna restrukturyzacja mediów publicznych – czytaj: personalna czystka – bywa powodem mechanicznych i wyrywkowych niesprawiedliwości. Pierwszy przykład z brzegu: nowe kierownictwo PAP niemal od razu zwolniło, jako jednego z wielu, dziennikarza Przemysława Skrzydelskiego, który zajmował się kulturą. Znaleziono jakieś pretekstowe uzasadnienia, ale każdy wie, że tak naprawdę zdecydowała jego wcześniejsza kilkuletnia współpraca z prawicowym tygodnikiem „Sieci”. Tam jednak również pisał o kulturze – jest recenzentem teatralnym. Czyszczenie mediów publicznych ma być lekcją dla ludzi choćby incydentalnie ocierających się o świat prawicy, że są od tej chwili obywatelami drugiej kategorii.
Oczywiście obrońcy autorów tej inwazji znowu znajdą odpowiedź. Przypomną, że przy okazji poprzednich wymian ekip też ktoś odchodził, a kogoś innego zwalniano. Tak było w 2015 r. po nastaniu Jacka Kurskiego jako prezesa TVP. Ale tak bywało i wcześniej. I nie mogło być inaczej, skoro publiczne media przechodziły z rąk do rąk jako polityczny łup. Jeśli dzisiejsza prorządowa propaganda próbuje zrobić z ostatnich ośmiu lat jakąś wyjątkową epokę, trudno się nie wykazać po prostu historyczną pamięcią.
Próbuje się uczynić z pracy czy nawet ze współpracy z mediami publicznymi, w szczególności z TVP Jacka Kurskiego i Mateusza Matyszkowicza, niemal zbrodnię. Kieruje się te zarzuty też wobec ludzi, którzy zajmowali się tam kulturą czy tematyką społeczną. W tej akurat sferze te media miały sporo osiągnięć, prawidłowo wypełniały swoją misję. Dochodzi do sytuacji groteskowych. „Teleexpress” obejmuje po ośmiu latach przerwy Maciej Orłoś, człowiek niewątpliwych talentów, który jednak całkiem niedawno przekonywał, że nawet występy piosenkarzy i śpiewających aktorów na festiwalu w Opolu to akt kolaboracji, bo organizatorem imprezy jest telewizja Kurskiego. A zarazem okazuje się, że córka odnawiającego dziś TVP Marka Czyża była reporterką regionalnego ośrodka w apogeum rządów tegoż Kurskiego. I nie ma w tym nic złego. Ba, reporterka dostaje dziś nawet odpowiedzialniejsze zadania.
W istocie w dziejach TVP dwuznaczność podległości politycznej przez cały czas przeplatała się z sensownością misji. Marek Czyż sprowadzany kiedyś do centrali ze Śląska przez SLD-owskiego prezesa Roberta Kwiatkowskiego jest tego koronnym dowodem.
Konsensus wokół telewizji publicznej panował przez moment: w 1993 r., kiedy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wybrała jednomyślnie, ponad podziałami – a zasiadali w niej reprezentanci wszystkich głównych nurtów polityki – konserwatystę Wiesława Walendziaka na pierwszego prezesa. Ten konsensus jednak szybko zniknął: Walendziaka obalono, a emanacją nowego porządku był właśnie prezes Kwiatkowski. Jego TVP wspierała rządy postkomunistów propagandą na miarę Gierka, za to zwalczała rządy AWS z pasją, z jaką Kurski wojował z Tuskiem. Prawicowy rząd Jerzego Buzka przymierzał się nawet do wymiany władz telewizji. Nie odważył się jednak na skorzystanie z „uprawnień właściciela”, bo było to niezgodne z prawem. Tusk z Sienkiewiczem nie mają takich skrupułów.
Piszę to także dlatego, bo rządzący TVP w latach 1998–2004 Kwiatkowski jest dziś czołowym krytykiem telewizji Kurskiego. Jest nawet krytykiem formuły Rady Mediów Narodowych, w której sam zasiada. Praca w telewizji Kurskiego to obecnie niemal przestępstwo, za to współtworzenie totalitarnej telewizji Kwiatkowskiego to zasługa. Ba, praca w mediach rządowych w czasach PRL jest dziś opisywana jako coś lepszego. Pod warunkiem że nie zmieniła się w pracę dla prawicy. Kiedy niemal wyrzucono popularnego dziennikarza muzycznego Marka Sierockiego, wypominano mu także debiut w czasach PRL.
To nie za Kurskiego, ale za poprzednich partyjnych prezesów pojawiały się pomysły reformowania mediów, aby stały się naprawdę publiczne, a nie rządowe czy partyjne. Jarosław Sellin jako prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii wymyślił nawet koncept powierzenia wyłaniania władz tych mediów rektorom szkół wyższych. Z kolei za rządów Tuska środowiska twórcze chciały to brać na własne barki. Nic z tych pomysłów nie wyszło. Były niepraktyczne, nawet utopijne, zresztą nie zabezpieczały automatycznie tych mediów od personalnych, a co za tym idzie – politycznych i ideologicznych przechyłów. Artyści bywają w tej mierze bardziej nawet jednostronni niż politycy. Ale co najważniejsze, klasa polityczna nie myślała wypuszczać z rąk czegoś, co jawiło jej się jako instrument władzy. Nawet jeśli mimo kontroli nad tymi mediami przegrywała wybory: SLD w 2005 r., PO w 2015 r., PiS w 2023 r.
Obecnie też pobłyskuje gdzieś w tle mit ustawy, którą obóz rządowy ma przygotować w przyszłości, zastępując nią stan obecnej prowizorki. To ona ma dopiero zapewnić „odpolitycznienie”. Istnieje nawet społeczny projekt szykowany przez takich weteranów środowisk okołomedialnych jak Jan Dworak czy Tadeusz Kowalski, bliższych obecnej władzy niż prawicy. W teorii ma on powrócić do mitu pierwotnego konsensusu z 1993 r. Rada Powiernicza – która miałaby zastąpić Radę Mediów Narodowych i Krajową Radę Radiofonii i Telewizji – byłaby wybierana przez parlament kwalifikowaną większością dwóch trzecich. To powinno wymuszać uzgodnienia w łonie klasy politycznej. Wpływ na skład tej rady miałyby na dokładkę organizacje artystyczne, uczelnie i samorządy.
Brzmi to idealistycznie. Ale pomijając już moją niewiarę w koncyliacyjny wpływ „czynnika społecznego”, który wobec skrajnej polaryzacji dawno przestał być neutralny, trudno uwierzyć w kompromis polityczny. Naprawdę jest możliwe wspólne wyłonienie takiej rady przez koalicję i opozycję pozostające dziś w śmiertelnym starciu – o wszystko, nie tylko o media?
Kształt takiej ustawy powinien być uzgodniony z prezydentem. Andrzej Duda właśnie został upokorzony najściem policji na jego kancelarię. Oczywiście, można z takim projektem zaczekać, aż urząd głowy państwa przejmie dzisiejsza koalicja. Ale wtedy z konsensusu zapewne pozostanie niewiele. Wystarczy obniżenie progu potrzebnego do wyłonienia Rady Powierniczej i mechanizm powoływania władz tych mediów stanie się zwykłym mechanizmem dyktatu rządzącej koalicji nad najsilniejszą nawet opozycją. Poza wszystkim nie sądzę, aby takiego rozwiązania chciał czy potrzebował Donald Tusk. Możliwe, że zdecyduje się na fasadowe korekty w systemie, ale tylko tyle. Warto tu jeszcze poczynić dwie końcowe uwagi.
Pierwsza: nie jest prawdą, jakoby niewykonalne było stworzenie medium, które bardziej informuje i moderuje debatę, niż narzuca zdanie i uprawia propagandę. Taką telewizją był przez ostatnie lata Polsat. Oskarżany o sympatie do prawicy, był tak naprawdę niemal wzorcowym wykwitem symetryzmu. W jednych segmentach osiągano to dziennikarską powściągliwością, zwłaszcza w głównym programie informacyjnym, czyli w „Wydarzeniach”. W przestrzeni Polsat News z kolei jedne audycje powierzano dziennikarzom bardziej konserwatywnym, inne – bardziej liberalnym czy lewicowym. Nie osiągano tego jednak w następstwie czysto politycznych łamańców. Po prostu grając ze wszystkimi stronami politycznego sporu, właściciel, Zygmunt Solorz, uznał, że mu się to opłaca. Nie widzę możliwości przeszczepienia tego biznesowego motywu do mediów publicznych. Nie można jednak twierdzić, że jest to kompletnie niemożliwe.
Druga: obecna sytuacja bardziej sprzyja niszczeniu mediów publicznych niż ich reformowaniu. Już zaburzenia grudniowo-styczniowe, kiedy przerywano bezceremonialnie już nawet nie poszczególne audycje, ale całe pasma, naraziły TVP i Polskie Radio na reklamowe straty. Kolejnym problemem jest finansowanie tych mediów po zawetowaniu przez prezydenta pieniędzy dla nich. Teraz dochodzą kłopoty prawne z utrwaleniem nowych władz. Jak można w warunkach prawnej likwidacji zatrudniać nowych ludzi czy realizować takie produkcje, jak: filmy, reportaże czy teatry (telewizyjne i radiowe)? Ale jeśli te trudności zaczną się piętrzyć, Tusk być może z ochotą te media dobije. Nigdy nie był przekonany do sensu ich funkcjonowania, w przeszłości zniechęcał Polaków do płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Chyba z ochotą przysłużyłby się telewizjom prywatnym, przede wszystkim TVN.
Nie wiem, jak będzie, bo oczywiście lobby na rzecz zachowania tych mediów istnieje i działa, także w obrębie samej Koalicji Obywatelskiej. Przestrzegam jednak przed takim scenariuszem, choćby jako skutkiem nieprzewidzianych obrotów zdarzeń. Tylko media publiczne są w stanie zapewnić Polakom minimum oferty w sferze ambitniejszej kultury. Tylko one będą się czuły, przy dowolnej politycznej barwie, zobowiązane do przypominania ważnych rocznic historycznych.
Dla mnie idealnym medium publicznym było mazowieckie Radio dla Ciebie. Jego prezes Tadeusz Deszkiewicz, z prawicowego rozdania, pilnował, aby jak najmniej było na antenie polityki, jak najwięcej filmu, teatru, muzyki, historii. Deszkiewicz poległ, kiedy minister Sienkiewicz także rozgłośnie regionalne postawił w stan likwidacji. Ale sama formuła takiego radia jest jeszcze do uratowania. O ile obecnej władzy będzie na tym zależało. Zawsze traktowała kulturę po macoszemu i starała się wydawać na nią jak najmniej pieniędzy. ©Ⓟ