To, co w minionym tygodniu spotkało Konfederację, wskazuje na pilną potrzebę uregulowania relacji między globalnymi platformami internetowymi a ich użytkownikami. Uwypukla też ryzyko zmajstrowania przy tej okazji kolejnego potworka prawnego.
To, co w minionym tygodniu spotkało Konfederację, wskazuje na pilną potrzebę uregulowania relacji między globalnymi platformami internetowymi a ich użytkownikami. Uwypukla też ryzyko zmajstrowania przy tej okazji kolejnego potworka prawnego.
Profil Konfederacji, który polubiło ok. 670 tys. użytkowników, został z dnia na dzień usunięty przez Facebooka. Od razu podniosły się głosy przeciwko takiej decyzji big techu – także ze strony komentatorów niebędących sympatykami tej partii, argumentujących w stylu „nie zgadzam się z ich poglądami, ale mają prawo je głosić”.
Tylko czy naprawdę każdy ma prawo głosić wszystko wszędzie?
Wykluczenie z jakiejkolwiek społeczności to środek drastyczny, ale społeczności poń sięgają – w pewnych okolicznościach. Jeśli chodzi o Konfederację, to jej posłowie bywają np. często usuwani z obrad Sejmu – za odmowę założenia maseczki. Kancelaria premiera po takich incydentach nie publikuje filipik, insynuując marszałek Elżbiecie Witek, jakoby godziła „w podstawowe wolności obywatelskie”.
Wysmażyła jednak sążnisty sprzeciw wobec decyzji Facebooka z takim właśnie argumentem. Tymczasem platforma usunęła konto Konfederacji m.in. właśnie za – jak oświadczyła – powtarzające się naruszenia „zasad dotyczących dezinformacji na temat COVID-19”, w tym wpisy o nieskuteczności maseczek i szczepionek.
Czy naprawdę chcemy bezkarności dla takich zachowań? W parze z wolnością słowa idzie przecież – a przynajmniej powinna – odpowiedzialność za to, co się publikuje. Jak w tym świetle wygląda polski rząd? Z jednej strony Ministerstwo Zdrowia codziennie powiększa liczącą już 99 tys. osób listę zmarłych z powodu koronawirusa, a z drugiej KPRM walczy, aby Konfederacja mogła jak najskuteczniej zniechęcać ludzi do szczepień. Brawo.
Kiedy wytknięto Konfederacji, że popierała swobodę doboru klientów w odniesieniu do łódzkiego drukarza, który kilka lat temu nie chciał obsłużyć fundacji LGBT – a odmawia tego prawa serwisowi społecznościowemu, wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta w nieco mniejszym serwisie napisał, że „porównywanie drukarza do Facebooka to jak porównanie rowerku dziecięcego do ferrari”.
Owszem, rozmiar w tej sprawie ma znaczenie. Platforma, z której korzystają miliardy ludzi, stanowi dobro wspólne, choć pozostaje własnością akcjonariuszy. Zarazem jednak – z wyłuszczonych powyżej powodów – mamy tu raczej do czynienia z różnicą między rowerkiem a karawanem.
Co nie znaczy, że powinniśmy bez dyskusji przyjąć, iż Facebook locuta, causa finita. Bo niby dlaczego to właśnie firma Marka Zuckerberga ma decydować o tym, komu wolno się wypowiadać w internecie? Ten Facebook, który – co w ostatnich miesiącach zobaczyliśmy szczególnie wyraźnie – jest tak duży, zły i brzydki, że trudno stać po jego stronie, nawet gdy akurat walczy z dezinformacją? Który usuwa Konfederację, a toleruje wpisy karteli narkotykowych? Który daje użytkownikom nikłe szanse dochodzenia swoich racji?
KPRM uważa, że „usunięcie całego profilu z powodu zamieszczania na nim niezgodnych z naukową wiedzą informacji na temat pandemii stanowi przykład cenzury prewencyjnej i w kontekście braku symetrycznych działań wobec innych treści tego typu rodzi podejrzenie, że faktyczne powody decyzji administracji portalu mogły być inne”.
Natomiast Konfederacja zarzutom Facebooka zaprzecza. „Treści przekazane mediom przez Facebooka jako rzekomy powód usunięcia strony nigdy nie stanowiły naszej narracji” – stwierdza w oświadczeniu, dodając m.in., że nigdy nie twierdziła, iż „szczepionki na COVID-19 nie zapewniają żadnej odporności”.
Z braku dowodów nie możemy orzec, kto ma rację – i w ten sposób dochodzimy do brakującego ogniwa całej sprawy. Decyzja o usunięciu partii z serwisu mogła być słuszna, a mogła nie być – ale na pewno nie jest słuszne, aby to Facebook ją podejmował. Wykluczanie z internetowej debaty – w wyjątkowych, ściśle określonych okolicznościach – powinno leżeć w gestii uprawnionego, niezależnego organu.
Niezależnego, a więc niebędącego też przybudówką Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji ani żadnego innego politycznie uwikłanego ciała – a takie rozwiązanie proponuje nam Ministerstwo Sprawiedliwości.
Projekt ustawy – przedstawiony przez ten resort w końcu września, a odgrzany teraz przy okazji kłopotów Konfederacji – przewiduje, że skargi użytkowników na platformy internetowe będzie rozstrzygała nowa instytucja: Rada Wolności Słowa, uprawniona do nakładania na big techy kar do 50 mln zł.
Pomysł nie byłby najgorszy, gdyby nie to, że członków owej rady ma powoływać Sejm. Zapisano niby, że dokona tego większością trzech piątych głosów – ale jeśli kandydaci jej nie uzyskają, to skończy się na zwykłej. Będzie to więc rada partii rządzącej. Już taką mamy, zajmuje się „mediami narodowymi”.
Ryzyko upolitycznienia to niejedyny zarzut pod adresem projektu resortu Zbigniewa Ziobry. Drugim jest niepotrzebne dublowanie regulacji unijnych (Digital Services Act – DSA). Nawet KRRiT w konsultacjach zwróciła uwagę na ewentualną kolizję, podkreślając, że projekt unijny jest kompleksowy i przewiduje „zapewnienie użytkownikom dostępu do skutecznego wewnętrznego systemu rozpatrywania skarg”, rozstrzygania sporów itd. Będzie też miał większą niż krajowa ustawa moc oddziaływania – proporcjonalnie do siły Wspólnoty.
Wracając do rowerka i ferrari, to taka jest właśnie różnica między projektem zaprezentowanym przez resort Zbigniewa Ziobry a regulacjami opracowywanymi przez państwa UE, w tym – wciąż – Polskę.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama