Budapeszt podporządkował media rządowi w sposób wyrafinowany. Bruksela mogła w tej sprawie zrobić więcej, na przykład dzięki kontroli przepływu publicznych funduszy – mówi Marius Dragomir, dyrektor Centrum Mediów, Danych i Społeczeństwa na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim.

Polskie władze chcą uderzyć w jednego z największych nadawców telewizyjnych w Polsce, którego właścicielem jest amerykańska spółka. Posunięcie bez precedensu?
Nie w Europie Środkowej. Po upadku komunizmu władze krajów środkowoeuropejskich były ostrożne, jeśli chodzi o inwestycje zagraniczne. Z tego powodu w Czechach obowiązywała zasada, zgodnie z którą każdy inwestor musiał mieć lokalnego wspólnika. To doprowadziło pod koniec lat 90. do skandalu związanego z największą wówczas czeską telewizją. TV Nova, która należała do amerykańskiej firmy CME, została wykradziona przez jej czeskiego wspólnika. Ten, korzystając z wygaszenia pozwolenia na nadawanie, zerwał umowę z amerykańskim inwestorem, a następnie przejął pełną kontrolę nad telewizją w ramach własnego holdingu. Ale to Amerykanie zainwestowali pieniądze w zakup sprzętu i produkcję. Sprawa została skierowana do międzynarodowego sądu arbitrażowego przez Amerykanów, którzy pozwali czeski rząd za brak ochrony zagranicznych inwestycji. W 2003 r. czeski rząd przegrał sprawę w sądzie arbitrażowym i musiał zapłacić odszkodowanie za utraconą inwestycję w wysokości 350 mln dol. Mówimy o dużych pieniądzach jak na tamte czasy. Teraz może być podobnie w przypadku Polski, bo chodzi o międzynarodowe zobowiązania chroniące zagraniczne inwestycje, których Warszawa powinna przestrzegać.
Sprawie przygląda się też Bruksela. Głos zabrali komisarze zajmujący się praworządnością – Věra Jourová, która uznała to za „negatywny sygnał”, i Didier Reynders. Widzi pan podstawy do wszczęcia postępowania o naruszenie prawa europejskiego?
Mam nadzieję, że Komisja Europejska zaangażuje się w tę kwestię, ponieważ nie jest to tylko sprawa rynku, ale dotyczy wolności i niezależności mediów.
Komisja jednak nie reagowała, gdy rząd na Węgrzech rozmontowywał w ciągu minionej dekady niezależną prasę. Zareagowała dopiero w tym roku, gdy z eteru zniknęło ostatnie niezależne Klubrádió.
KE wielokrotnie w minionych latach mówiła, że nie ma podstawy prawnej do zajmowania się sprawami związanymi z mediami ze względu na zasadę subsydiarności, która wyklucza interwencję UE w momencie, gdy sprawa może być załatwiona przez kraje członkowskie. W tym czasie rząd Viktora Orbána zrobił sporo, by uderzyć w wolność mediów i w zagraniczne koncerny medialne. W 2014 r. przyjęte zostało kontrowersyjne prawo wprowadzające podatek od przychodów związanych z publikacją reklam, które dotknęło niemiecki RTL, największą telewizję nadal nadającą na Węgrzech (KE uznała daninę za niedozwoloną pomoc publiczną dla mniejszych nadawców i pozwała węgierski rząd, ale Trybunał Sprawiedliwości UE w marcu tego roku oddalił skargę Brukseli – red.). Większość zagranicznych koncernów nie miało innego wyjścia niż sprzedać swoje udziały i wycofać się z kraju. Ich media zaczęły być kupowane przez firmy należące do węgierskich oligarchów. Mówię nie tylko o stacjach telewizyjnych, lecz także o prasie drukowanej, radiu, portalach internetowych. Wykupione zostały także media regionalne. Rząd mówił, że nie ma żadnych związków z firmami skupującymi kolejne redakcje. I chociaż wszczęto w tej sprawie wiele postępowań dotyczących przetargów i źródeł tych pieniędzy, to prawda jest taka, że rząd oficjalnie nie posiada tych mediów. Fideszowi udało się więc to zrobić w bardzo wyrafinowany sposób. Bruksela nie tylko nie była wystarczająco zaangażowana, ale też miała do czynienia z bardzo wysublimowanym wyzwaniem pod względem prawnym.
Zrobiono więc to w białych rękawiczkach.
Dokładnie tak. A Komisja zdecydowała się na postępowanie w sprawie Klubrádia, bo w tym przypadku chodzi o kwestię regulacyjną dotyczącą pozwolenia na nadawanie. Licencja nie została przedłużona przez regulatora (odpowiednik polskiej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – red.), ale Komisja uznała, że nie jest on niezależny i mogła wkroczyć, powołując się na europejskie prawo telekomunikacyjne. Bruksela zainteresowała się też ostatnio konglomeratem KESMA powołanym w 2018 r. Skupia on większość tytułów należących do oligarchów i jest największym reklamodawcą w kraju. To budzi wątpliwości, jeśli chodzi o europejskie prawo antymonopolowe. W tym przypadku Komisja też ma większe pole do działania.
Można było zrobić więcej, by ochronić niezależność mediów na Węgrzech?
Komisja Europejska mówiła, że z prawnego punktu widzenia niewiele mogła zrobić. Częściowo to rozumiem, biorąc pod uwagę to, w jak bardzo wysublimowany sposób węgierski rząd wygasił wolne media. Ale to jest prawny aspekt tej sprawy. Poza nim jest jeszcze coś więcej. Widzimy teraz, ile Komisja robi dla ochrony praworządności, np. wiążąc środki europejskie z przestrzeganiem zasad państwa prawa. Dlaczego nie zrobiła tego lata temu?
Wygląda to tak, jakby Komisja przespała niszczenie mediów na Węgrzech, zasłaniając się brakiem uprawnień, a teraz – podobnie jak z praworządnością – zaostrza kurs dopiero w przypadku Polski.
Zgoda, chociaż ja zupełnie nie przyjmuję argumentu, że Unia Europejska nie może nic zrobić, jeśli chodzi o media w krajach członkowskich. To jest wspólnota państw demokratycznych, a demokracja zakłada istnienie niezależnych mediów. Poza tym istnieją bardzo szczegółowe regulacje dotyczące pomocy publicznej i sektora telekomunikacyjnego. To są narzędzia, których Komisja Europejska może i powinna używać w krajach takich jak Węgry. Widzimy przecież, że ograniczanie mediów na Węgrzech wiąże się np. z nadużywaniem funduszy publicznych, że rząd wydaje miliony na reklamy w „przyjaznych” sobie mediach, co zniekształca rynek i niszczy konkurencję. A także dziennikarstwo.
Rozmawiała Magdalena Cedro