Środowy protest mediów przeciwko wprowadzeniu podatku od reklam był wydarzeniem bezprecedensowym. Po raz pierwszy od 30 lat Polacy mieli okazję skosztować próbki rzeczywistości bez niezależnego dziennikarstwa. Nie wiem, czy zaprzestanie nadawania było najszczęśliwszą formą protestu, skoro z reakcji niektórych polityków rządzącej większości i ich zwolenników można by wnosić, że oto spełnił się ich sen: jeśli nałożenie dodatkowej daniny na media rzeczywiście miałoby przynieść taki skutek, to o lepszą zachętę nie trzeba.

Patrząc z punktu widzenia władzy, czyż można sobie wyobrazić piękniejszy świat niż ten, w którym żadna „małpa w czerwonym” nie zadaje niewygodnych pytań? W którym z telewizorów nieustannie płynie propaganda sukcesu rządu na przemian z wylewaniem wiader pomyj na opozycję? W którym nie ukazują się nieprzychylne artykuły, nie wychodzą na jaw afery, chyba że te dotyczące przeciwników władzy?
Rozumiem jednak, że tak radykalna forma protestu, jaką przyjęła część sygnatariuszy listu otwartego, nie była obliczona na efekt u decydentów, lecz przede wszystkim odbiorców. Widzów i czytelników coraz trudniej czymś wstrząsnąć, co, przyznaję, jest po części winą również nas samych – dziennikarzy. W pogoni za uwagą odbiorców, bombardowanych zewsząd informacjami, mamy skłonność do podkręcania wagi danego wydarzenia, alarmizowania i wyolbrzymiania raczej niż tonowania nastrojów. A skoro nie ma tygodnia, by jakiś tytuł nie ogłosił końca demokracji, wolności słowa, państwa prawa etc., trudno się dziwić, że nikt w to nie uwierzy, kiedy ten koniec rzeczywiście nastąpi. I teraz – bez tak radykalnej formy protestu – ten bardzo ważny moment zagrożenia dla fundamentów demokracji moglibyśmy jako społeczeństwo przegapić. Dlatego uważam, że to dobrze, iż w takich chwilach media, milcząc, krzyczą.
Oczywiście w przestrzeni publicznej, a konkretnie w internecie, od razu pojawiły się głosy, że dziennikarze buntują się dopiero wówczas, gdy władza narusza ich interesy. Gdzie były media – czytam – kiedy wprowadzono podatek cukrowy, bankowy, gdy likwidowano OFE? Dlaczego nie wyrażały głośno sprzeciwu, gdy podnoszono akcyzę na alkohol? Dlaczego takiej akcji media nie przeprowadzały w geście solidarności z protestującymi lekarzami, pielęgniarkami, nauczycielami…? Podobnych pytań w reakcji na środową inicjatywę nie brakowało.
I jakkolwiek uważam, że mediom w Polsce można zarzucić wiele, to takie postawienie sprawy jest nie tyle nieuczciwe, ile wynika z kompletnego niezrozumienia ich roli. Wiem, że nie wszyscy koledzy po fachu się ze mną zgodzą, ale rolą dziennikarzy nie jest protestowanie w imieniu bankowców, wysypywanie zboża z rolnikami, głodowanie z pielęgniarkami, podpalanie opon z górnikami, maszerowanie z nauczycielami, palenie zniczy z sędziami czy spacerowanie z kobietami. Rolą mediów jest przedstawianie ich racji w zderzeniu z argumentami „drugiej strony”.
Czy narzekający na podatek cukrowy dowiedzieli się o jego istnieniu przy kasie, gdy musieli zapłacić 8 zł za butelkę coli? A o podniesieniu akcyzy na alkohol z Dziennika Ustaw? Czy wcześniej nie można było przeczytać tekstów na ten temat, pokazujących potencjalne korzyści i zagrożenia wynikające z wprowadzenia w życie danego rozwiązania? Nie informowała o tym żadna telewizja? Nie było nic w radiu? Nie można oczekiwać od dziennikarzy bezstronności i obiektywizmu, a jednocześnie zaangażowania po czyjejś stronie i jakiejś formy strajku solidarnościowego.
To nie jest tak, że media zaczęły protestować dopiero wtedy, gdy ich interesy zostały zagrożone, bo tu nie chodzi o partykularną korzyść – a raczej stratę – tej czy innej redakcji. Jak się tak wczytać w projekt albo – co o wiele łatwiejsze – w teksty Elżbiety Rutkowskiej, która na naszych łamach solidnie rozpracowała zasady wprowadzenia nowej daniny, to widać wyraźnie, że najbardziej dotknie ona TVN, Polsat, TVP czy Agorę, a nie, dajmy na to, „Tygodnik Podhalański”, który mimo to również solidarnie protestuje.
Zapisana w projekcie kwota wolna od opodatkowania wpływu z reklam (dla porządku przypomnę, że media płacą normalne podatki) jest ustawiona na takim poziomie, że wiele tytułów gazetowych może pomarzyć o osiągnięciu takiego przychodu. Jednak państwo nie odgrywa tu żadnego Janosika, bo przecież nie transferuje pieniędzy od największych graczy na rynku do najmniejszych, niwelując w ten sposób dysproporcje i wzmacniając prasę lokalną. Państwo wszak prasę regionalną niedawno rękami Orlenu kupiło, więc pozostałe małe niezależne tytuły wykończy konkurencja z kolosem.
Władza chce tylko ściągnąć pieniądze z nowego podatku po to, by osłabić niezależne media konkurujące na nierównych zasadach z mediami publicznymi (albo raczej: „mediami publicznymi”) pod pretekstem konieczności wspierania ochrony zdrowia, zbytków i innych wymienionych w ustawie listków figowych.
Przepraszam, ale jeśli najpierw uznaje się, że nie ma takiej potrzeby, by dwa miliardy rocznie z budżetu przeznaczać na onkologię zamiast na przemysł propagandy pod szyldem TVP, to nie widzę też potrzeby wyciągania ręki po pieniądze od mediów niepublicznych. Skoro ustawa, o której dziś już trąbi pół cywilizowanego świata, ma przynieść do kasy państwowej marny miliard złotych, to czy nie łatwiej jest po prostu zabrać te dwa miliardy ekstra TVP? Tym bardziej że te pieniądze i tak nie służą realizacji żadnej misji. Chyba że za misję uznamy pasmo programów informacyjno-publicystycznych, udowadniających, że odlot można mieć i bez substancji psychoaktywnych. Jednak dopóki nie zobaczę wyników badań pokazujący zbawienny wpływ „Wiadomości” na spadek zainteresowania wszelkiej maści dopalaczami, pozostanę przy zdaniu, że z misją – podobnie jak z mediami – ma to niewiele wspólnego.
Wystarczy spojrzeć zresztą, w jaki sposób informacje o podatku i proteście podawały rządowe media. Serwis TVP Info cieszy się, że „wielu internatów nie wie, o co chodzi” w zamknięciu portali, więc wyjaśnia im to odpowiednio, powielając jeden do jednego przekaz dnia partii rządzącej. „Jak można być przeciwko opodatkowaniu bogatych?”, „Czy można sobie wyobrazić bardziej racjonalne działanie niż obłożenie najwyższymi daninami przychodów z reklam towarów szkodliwych dla zdrowia, w tym napojów słodzonych?”. No i mamy jeszcze informacje o tym, że taki podatek już funkcjonuje w państwach UE, ale nie poznamy bliżej ani szczegółów tych uregulowań, ani warunków, na jakich działa i w jaki sposób są finansowane media w tych krajach.
Projekt podatku od mediów nie ma zatem nic wspólnego z lansowanym przez prorządowych klakierów uderzeniem w zagraniczny kapitał, w szczególności w międzynarodowych gigantów technologicznych jak Facebook czy Google. Stawka dla platform cyfrowych wynosi 5 proc., podczas gdy radio, telewizja i kino zapłacą 7,5 proc. lub 10 proc. w zależności od wysokości wpływów reklamowych. Planowana danina nie będzie też kosztem podatkowym, więc nie będzie miała wpływu na wysokość CIT. Nie mówiąc już o tym, że będzie to podatek obrotowy, czyli naliczany nie od dochodu, lecz od przychodu, co oznacza, że trzeba będzie go uiścić nawet w przypadku straty.
Nie chcę mówić o wolności słowa, czwartej władzy, funkcji kontrolnej mediów, patrzeniu pozostałym trzem władzom na ręce, zwłaszcza gdy mam świadomość, jak w praktyce z tym bywa. A bywa słabo. Na dziennikarstwo śledcze nie ma pieniędzy. Szybkość, rzetelność i profesjonalizm rzadko występują razem – w wyścigu zawsze gubimy jeden z elementów. Narzekać można by długo. Mimo to media nadal regularnie ujawniają kolejne grube afery, a przede wszystkim ciągle spełniają swoją podstawową funkcję. Informują.
Nie można podejmować racjonalnych wyborów bez rzetelnych informacji. Wybór na podstawie fałszywych przesłanek to żaden wybór. Zastanówmy się, co się z nami stanie, gdy zostaniemy pozbawieni możliwości dokonywania racjonalnych wyborów.