Czy banki położą uszy po sobie i będą grzecznie zwracać klientom niesłusznie pobrane odsetki, przy okazji dokładając wynagrodzenie za nienależne korzystanie z kapitału? Oczywiście, że nie.

Frankowicze mogą się cieszyć z korzystnych orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Czy najważniejszy sąd w UE potwierdził, że banki oszukiwały klientów przy oferowaniu długoterminowych produktów, ukrywając ryzyko, jakie wiąże się z zaciąganiem zobowiązań w obcej walucie? Sędziowie TSUE odnieśli się raczej do tego, że skoro krajowe sądy mówią, że umowy nie są w porządku, to powinno to mieć określone konsekwencje. Że skoro szef KNF przestrzegał, że niekorzystny dla banków werdykt dotyczący prawa do wynagrodzenia za korzystanie z kapitału może mieć poważne skutki dla całego sektora prawie 40-milionowego kraju, to można było go zapytać, czy wszystkie umowy frankowe były oszukańcze.

A na czym opiera się uznanie „oszukańczości”? Na postanowieniach sprzed prawie 15 lat, które skutkowały „wciąganiem” zapisów dotyczących stosowania przez banki własnych tabel kursowych do rejestru klauzul niedozwolonych prowadzonego przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. To wtedy bankowcy pokpili sprawę. Jak się okazuje, z korzyścią dla frankowiczów i reprezentujących ich prawników. Gorzej wychodzą na tym same banki, a może też ich klienci niefrankowi i cała gospodarka.

„Wszystkie przeliczenia kredytu dokonywane są na podstawie ustalonego przez instytucję finansową kursu sprzedaży i kupna obcej waluty – różnica ta, nazywana spreadem, stanowi zysk przedsiębiorcy. Z tego względu niezmiernie istotne jest, aby banki stosowały transparentną i opartą na obiektywnych kryteriach politykę w tym zakresie” – tak UOKiK edukował klientów w 2009 r. przy okazji nakładania na banki pierwszych kar.

Dalszy ciąg znamy: ustawa antyspreadowa, wysyp kantorów internetowych pozwalających kupić franki (i inne waluty) taniej niż w bankach, w 2015 r. – po skoku kursu franka – monitorowanie przez urząd antymonopolowy także poziomu spreadów, nie mówiąc o zgłoszonym przez prezydenta Dudę projekcie ustawy, na mocy której banki miały zwracać spready klientom. Ale najważniejsze były wpisy do rejestru klauzul abuzywnych. Skoro kluczowe postanowienie umowy daje się podważyć, to niedaleka stąd droga do unieważnienia całej umowy.

Skąd to gapiostwo banków? – Nie tyle zostało to przegapione, co po prostu początkowo linia orzecznicza była na naszą korzyść – mówi prezes jednego z nich. A przedstawiciel innego tłumaczy, że banki to złożone instytucje: jedni odpowiadają za sprzedaż, inni za ryzyko, jeszcze inni za kwestie prawne. Dopóki nie było absolutnej konieczności, nikt specjalnie się nie wychylał, zwłaszcza że sprawa wydawała się oczywista: na całym świecie stosowanie przez banki własnych tabel kursowych jest czymś oczywistym. Nawet w Polsce (płacąc kartą za granicą albo w sklepie internetowym poza krajem, specjalnie się nad tym nie zastanawiamy) – poza hipotekami walutowymi. Doceńmy więc rolę UOKiK w – jak kto woli: wspieraniu pokrzywdzonych kredytobiorców albo podstawianiu nogi bankom.

W tym miejscu trzeba powiedzieć, że to bardzo dobrze, że urząd zajmował się spreadami. Tyle że zrobił odwrotnie, niż należało: trzeba było kwestionować nie mechanizm, ale wysokość spreadów. Dochody części banków z tego tytułu bez wątpienia były przesadne, a stosowanie takich zagrań, jak kursy kupna-sprzedaży ustawione niesymetrycznie względem rynku (czy po prostu kursu średniego NBP), i przesuwanie ich w zależności od tego, czy bank ma więcej wypłat nowych kredytów, czy spłat ze strony klientów, było daleko poza granicą bezczelności.

Naturalnie pozywający banki mają więcej argumentów. Na czele z niewiedzą o tym, jak mogą zachowywać się kursy walut i że można na nich stracić. To mogłoby zaskakiwać, biorąc pod uwagę, że nie żyjemy w zamkniętym kraju, z którego nikt nie wyjeżdża do pracy (popularne zajęcie zwłaszcza w okresie boomu frankowego) albo na wakacje za granicę. Ale jeśli ktoś nie odebrał wykształcenia ekonomicznego, to nawet będąc np. profesorem prawa, może odgrywać dziecko we mgle. Ci, którzy mają wykształcenie ekonomiczne, też zresztą pewnie czasem próbują.

Czas na oddawanie spreadów minął dawno temu, ale ich „dziedzictwo” pozostaje. W batalii frankowej banki zostały zepchnięte do głębokiej defensywy. I nawet takie próby, jak ostatnia akcja „ugoda lepsza niż proces”, nie mają wielkich szans, by to zmienić. Czy kredytodawcy położą uszy po sobie i będą grzecznie zwracać klientom niesłusznie pobrane odsetki, przy okazji dokładając wynagrodzenie za nienależne korzystanie z kapitału (bo konsument, zdaniem TSUE, ma możliwość dochodzenia takiego roszczenia)? Oczywiście, że nie. Teraz będą walczyć tak długo, jak to będzie możliwe. Zgodnie z logiką działania złożonych instytucji.

Orzeczenie TSUE spowoduje, że w bankach wzrosną koszty rezerw na ryzyko prawne, co ograniczy ich zyski, a gdzieniegdzie pewnie spowoduje straty. Skutki? Możliwe, że o kredyty będzie trudniej (nowe będą droższe). Niewykluczone, że prowizje i opłaty pójdą w górę. Albo że oddziałów bankowych będzie jeszcze mniej. Rachunek ekonomiczny w bankach będzie musiał się zgadzać. ©℗