Kredytobiorcy podejmowali nadmierne ryzyko? Oczywiście. Banki wodziły ich na pokuszenie? To prawda. Ale nie tylko banki i kredytobiorcy są winni temu, że teraz, po silnym wzroście kursu szwajcarskiej waluty, ze spłatą kredytów we frankach i jedni, i drudzy mają nie lada problemy. Pokusie nadużycia wielokrotnie ulegali politycy różnej maści. Wypowiadali słowa nieodpowiedzialne, a nawet żenujące.
Gdy w 2006 roku wówczas jeszcze Komisja Nadzoru Bankowego przy NBP stwierdziła, że wzrost zadłużenia hipotecznego we frankach staje się coraz bardziej masowy i coraz bardziej ryzykowny, a wkrótce potem przyjęła Rekomendację S zalecającą bankom informowanie klientów o pełnym ryzyku związanym z takim zadłużeniem, wśród polityków odezwały się głosy oburzenia.
Klub parlamentarny rządzącego wówczas Prawa i Sprawiedliwości ogłosił, że „z niepokojem przyjmuje” zalecenia KNB wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, „których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań”. – Moim zdaniem obywatele są dorośli i mają prawo do pewnej dozy lekkomyślności w podejmowaniu decyzji – dodawała cytowana przez PAP profesor Zyta Gilowska, minister finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
Nie było to wcale oryginalne podejście. Politycy na całym świecie mniej lub bardziej otwarcie liczyli na lekkomyślność kredytobiorców, wręcz do niej zachęcali. Chodziło o to, żeby rosnąca grupa, której nie stać na realizację potrzeb, zaspokajała je, posiłkując się kredytem. Politycy rządzą krótko, a kredyty są spłacane długo. Na tym polegał moralny hazard. Efektem tej polityki – i ideologii – był właśnie kryzys zadłużenia. Skutek stanowiska naszych rządzących i krytyki Rekomendacji S był zaś taki, że banki nie dostosowały się do wszystkich jej zaleceń, zignorowały ryzyko, podobnie jak obywatele, którzy również ostrzeżeń KNB nie wzięli sobie do serca. Dopiero w ostatnim kwartale 2008 roku to się zmieniło. Ale wtedy było już za późno.
W tym właśnie czasie, we wrześniu 2008 roku ówczesny premier Donald Tusk zadeklarował, że Polska zamierza wejść do strefy euro w 2011 roku. Zazwyczaj banki, a często też obywatele traktują poważnie słowa premierów. Był to jednoznaczny sygnał – złoty będzie się raczej umacniał, niż osłabiał. Stąd kolejny wniosek: zadłużanie się w walutach nie jest groźne. Deklaracja ta uśpiła czujność na możliwość poniesienia dotkliwych strat, nawet gdy kryzys się już rozszalał.
Wkrótce rząd potraktował słowa swojego szefa jako figlarny żart i rozpoczął politykę taniego złotego. Utrzymywanie kursu polskiej waluty na stosunkowo niskim poziomie było formą handlowego protekcjonizmu, który wówczas zaczął robić karierę. Dzięki słabemu złotemu polski eksport mógł łatwiej konkurować na zagranicznych rynkach. Wkład eksportu netto we wzrost PKB w ciągu ostatnich siedmiu lat był bardzo istotny. Miało to swoje konsekwencje w podziale kosztów kryzysu. Korzyści z takiej polityki odnieśli ci, którzy mieli należności w walutach. Koszty – mający w nich zobowiązania. Nie tylko zresztą zadłużeni w walutach, w tym spłacający kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich. Także firmy finansujące się z zagranicznych emisji i z zagranicznych banków. Również działające w Polsce zagraniczne firmy – zatrudniające skądinąd polskich pracowników.
Pytania można mnożyć. Na przykład w jakim stopniu zahamowanie bezpośrednich inwestycji zagranicznych, które nastąpiło po 2008 roku, wynikało z rządowej polityki słabego złotego, a nie tylko z pogorszenia ogólnych warunków gospodarczych. Polityka słabego złotego, utrzymywana przez pokryzysowe lata, ma swoje dalej idące konsekwencje. Zniechęca producentów, w tym eksporterów do innowacyjności. Skoro polska cebula dobrze sprzedaje się w Niemczech, to po co myśleć o produkcji mikroprocesorów? Na rynku wewnętrznym towary importowane stały się relatywnie droższe, co także nie wymuszało na polskich producentach dostosowań.
Niewykluczone, że właśnie polityka słabego złotego ponosi odpowiedzialność za utrwalenie się modelu gospodarki nastawionej na nieinnowacyjną i niskokosztową produkcję. Dodajmy – niskie koszty osiągała ona nie tylko dzięki słabemu złotemu, ale także niskim kosztom pracy. Dziś widać już tego efekty. Wprowadzenie w Niemczech godzinowej stawki minimalnej dla przewoźników może wyrzucić z tamtego rynku polskie firmy transportowe. Gdy politycy ulegają moralnemu hazardowi, konsekwencje ponoszą wszyscy poza nimi samymi.