Dyskusja o tym, by klienci indywidualni płacili polskim bankom za złożony depozyt, została zduszona w zarodku. A szkoda, bo byłby to ciekawy eksperyment.
Od 1 lipca wszystkie depozyty klientów indywidualnych powyżej 100 tys. koron będą miały ujemne oprocentowanie w wysokości minus 0,6 proc. rocznie – ogłosił pod koniec kwietnia Danske Bank, największy bank w Danii. 100 tys. koron to równowartość 60 tys. zł. Tylko że przeciętna duńska pensja brutto to 43,5 tys. koron miesięcznie – lekko licząc pięciokrotność przeciętnego polskiego wynagrodzenia. Mówiąc inaczej, jeśli Duńczyk zdoła odłożyć niespełna trzy wypłaty na koncie w Danske Bank, ten zażąda od niego opłaty za możliwość przechowywania tych pieniędzy.
Duńczyk płaci bankowi
Szokujące? Nie do końca, bo Duńczycy w stosowaniu ujemnego oprocentowania mają niemal dziesięcioletnią tradycję. Ujemną stopę depozytową centralny bank Danii wprowadził już w 2012 r. Sprowadza się to do tego, że żąda opłat od banków komercyjnych za lokowanie przez nie pieniędzy u siebie. Pojawił się więc koszt, którym bankowcy zaczęli się chętnie dzielić z klientami. Najpierw biznesowymi, potem z indywidualnymi. Dziś ujemnym oprocentowaniem objętych jest ok. 35 proc. wszystkich depozytów w tamtejszym systemie bankowym. Kwietniowa decyzja Danske Bank nie jest na takim tle ani wyjątkowa, ani specjalnie zaskakująca. Bank obniżył jedynie próg wartości depozytu, od którego będzie pobierał opłaty. Do 1 lipca płacą ci, którzy odważą się ulokować powyżej 250 tys. koron.
– Od dłuższego czasu mamy do czynienia z bardzo nietypowymi poziomami stóp procentowych i nie ma perspektyw, aby to się zmieniło. Jednocześnie widzimy istotnie rosnącą nadwyżkę depozytów, co w obecnych warunkach stóp procentowych oznacza dla banku znaczne wydatki. To oczywiście zaburza nam równowagę w dłuższej perspektywie, dlatego obniżamy próg naliczania ujemnych odsetek od depozytów – tłumaczył się z tej decyzji Mark Wraa-Hansen, dyrektor ds. klientów osobistych DB.
Duński system bankowy ma przy tym swoją specyfikę. Tak naprawdę to banki nie muszą zabiegać o depozyty klientów indywidualnych, np. żeby udzielać kredytów hipotecznych, emitują listy zastawne, do czego zmuszają ich lokalne regulacje nadzorcze. Skoro depozyt duńskiemu bankowi nie jest potrzebny, to nic dziwnego, że z taką łatwością przychodzi mu nakładanie ujemnych odsetek.
Ale tym razem miarka się przebrała i do sprawy włączyli się politycy. Simon Kollerup, odpowiedzialny w duńskim rządzie za gospodarkę i współpracę z biznesem, w mediach społecznościowych zżymał się na banki za nakręcanie przez nie spirali ujemnych stóp, a w wypowiedzi dla agencji Bloomberg uznał, że wszystko wskazuje na to, iż bankowcy będą tę spiralę nadal nakręcać, a przeciętni Duńczycy zostaną zmuszeni, by płacić coraz więcej za trzymanie własnych pieniędzy na rachunkach bankowych. „Sądzę, że to się musi skończyć. Limit został przekroczony. (…) To po prostu chciwość, gdy banki osiągając duże zyski, kontynuują jednocześnie nakładanie ujemnego oprocentowanie na coraz więcej i więcej Duńczyków” – napisał na Facebooku.
Oburzył tym bankowców, ekonomistów i bank centralny. Finans Danmark, duński odpowiednik Związku Banków Polskich, przypomniał ministrowi, że decyzje o ujemnym oprocentowaniu to skutek takiej, a nie innej polityki pieniężnej, jaka jest prowadzona w kraju. Zwrócił też uwagę, że zyski wcale nie są takie duże jak niegdyś (w ubiegłym roku spadły o jedną trzecią), a w ogóle to politycy nie powinni się wtrącać w proces ustalania cen w jakimkolwiek segmencie gospodarki. Lars Rohde, prezes Danmarks Nationalbank, wsparł środowisko, mówiąc, że „stopy procentowe banków to sprawa ich oraz ich klientów”. A Jesper Rangvid, profesor finansów w Handelshøjskolen-Copenhagen Business School, zwracał uwagę, że ujemne oprocentowanie wcale nie działa tak destrukcyjnie, jakby się mogło wydawać, skoro ludzie nadal trzymają pieniądze w bankach.
Bo mimo utrzymujących się od lat ujemnych stóp i ciągłego obniżania progu wartości depozytów, dla których wprowadza się ujemne oprocentowanie, w Danii zachodzi ciekawe zjawisko: wartość depozytów rośnie szybciej niż wartość kredytów. Łącznie w pierwszej piątce największych banków (Danske Bank, Nykredit, Jyske Bank, Sydbank i Spar Nord Bank) w pierwszym półroczu 2020 r. depozyty zwiększyły się o 9,66 proc., podczas gdy w tym samym czasie kredyty wzrosły o 3,25 proc. Zupełnie jakby klienci pogodzili się już z tym bankowym dokręcaniem śruby, nad którym ubolewał minister Kollerup.
– Najważniejsze jest to, że klienci nie opuszczają banków. Tego się obawiano na początku, ale tak się nie stało – mówił agencji Bloomberg Jesper Rangvid. Co może być wskazówką dla innych banków w Europie, jak się w takiej sytuacji zachować. Co prawda niektóre eksperymentują z ujemnym oprocentowaniem depozytów klientów detalicznych, ale progi ustanawiają dość wysoko, mając świadomość, że może się to spotkać z negatywną reakcją społeczną i polityczną.
U nas depozyt też kosztuje
Polskie banki nie odstają od europejskich pod tym względem. Ostrożnie sondują reakcję na wprowadzenie ujemnego oprocentowania depozytów dla klientów indywidualnych (firmy już dawno płacą ujemne odsetki). Pierwsze doniesienia o tym, że jeden-dwa duże banki mogłyby zażądać „opłat za oszczędzanie” od klientów, pojawiły się już w marcu.
Powód? Nasi bankowcy mają podobne problemy, co ich europejscy koledzy: słabo jest z akcją kredytową. Z jednej strony to już strukturalna zmiana: wymogi kapitałowe, które na banki nakłada nadzór, działają jak hamulec dla nadmiernej ekspansji kredytowej. Mówiąc prościej, żeby móc udzielać kredytów, bank musi mieć odpowiednio duże fundusze własne. A żeby mieć duże fundusze własne, powinien zarabiać. A z tym ostatnio bywa różnie.
Z drugiej strony w Polsce, podobnie jak w innych krajach, wystąpił efekt pandemii. W pierwszej fazie kryzysu pandemicznego to banki same zakręciły kurek z kredytami ze względu na skokowy wzrost ryzyka. Ale wtedy do akcji wszedł rząd i instytucje działające na jego zlecenie. Wypłacono firmom miliardy złotych pomocy z tarcz antykryzysowych, co wypełniło lukę po finansowaniu bankowym. Co też pomogło podtrzymać zatrudnienie i dochody ludzi. Pojawiło się dużo nowego pieniądza, który powstał w wyniku emisji długu na potrzeby tarcz. I ten pieniądz osiadł w bankach. Zaczęły rosnąć depozyty. Ale kredytów nie było, a dziś, gdy firmy nadal mają środki z tarcz, chętnych na zaciąganie bankowego długu nadal jest niewielu. Banki może by i chciały pożyczać, jest do tego duża przestrzeń. Obniżono im do zera bufor na ryzyko systemowe (to kapitał, który banki musiały utrzymywać na wszelki wypadek), co odblokowało w systemie ok. 30 mld zł. Do tego bankom poprawiły się współczynniki adekwatności kapitałowej dzięki temu, że w kryzysie pożyczały mało kredytów i wolały kupować mniej ryzykowne obligacje skarbowe. To wszystko sprawia, że potencjał do kredytowej ekspansji jest niemały, tylko klienci nie są zainteresowani, zwłaszcza przedsiębiorcy. Z jednej strony więc akcja kredytowa przyhamowała, z drugiej następuje wzrost wartości depozytów.
– Najlepiej obrazuje to relacja kredytów do depozytów: obecnie wynosi 79,9 proc. To oznacza, że suma kredytów udzielonych przez banki to mniej niż 80 proc. depozytów. Ostatnio wskaźnik ten był poniżej 80 proc. w marcu 2006 r. To pokazuje, że depozyty nie są dziś bankom szczególnie potrzebne – mówi dr Marcin Czaplicki ze Szkoły Głównej Handlowej.
Dla banków sytuacja, w której depozyty rosną, a kredyty nie, jest bardzo niekomfortowa. To na pożyczce się zarabia, na lokacie się traci. Mówiąc bardziej obrazowo, pieniądze, które przynosi klient bankowi (depozyt), muszą pracować, a zaprząc je do tej pracy można, jedynie pożyczając je komuś albo kupując inne rentowne aktywa, np. obligacje Skarbu Państwa. Jeśli pieniądze leżą w kasie, to niewielki z nich pożytek, za to niemały ból głowy. Taki pieniądz też jest aktywem, od którego bank w Polsce musi zapłacić podatek bankowy. To 0,44 proc. rocznie. A tak naprawdę więcej, bo u nas nie zalicza się do niego kosztów uzyskania przychodów przy wyliczaniu podatku dochodowego. Dr Marcin Czaplicki szacuje, że w rzeczywistości stawka wynosi 0,54 proc. rocznie. Na tym nie koniec, bo banki muszą jeszcze płacić składki na Bankowy Funduszu Gwarancyjny: w przypadku depozytów gwarantowanych jest to zrzutka na fundusz gwarancyjny, do tego banki składają się też na fundusz przymusowej restrukturyzacji. Na podstawie danych o tej drugiej składce, prezentowanych przez banki giełdowe, można mniej więcej policzyć, ile dziś kosztuje bank każda złotówka firmowego depozytu.
– Dla przeciętnego banku giełdowego roczny koszt – czyli podatek bankowy i składka na fundusz przymusowej restrukturyzacji – wpłaty 1 zł przez przedsiębiorstwo to ok. 0,70 proc. Oczywiście pod warunkiem, że bank będzie te środki trzymał w gotówce. A uwzględniając nieuznawanie podatku bankowego jako kosztu uzyskania przychodu, koszt ten to efektywnie ok. 0,80 proc. – wylicza Marcin Czaplicki. To sytuacja standardowa, w tym roku koszt będzie nieco niższy, bo obciążenia, jakie banki płacą na BFG, zostały im tymczasowo obniżone ze względu na pandemię.
„Nie” dla ujemnych odsetek
Choć polskie banki przymierzały się do wprowadzenia ujemnego oprocentowania, to oficjalnie żaden się do tego nie przyznał. Co prawda ekonomicznie dałoby się to uzasadnić, jednak odbiór społeczny byłby fatalny. Już teraz w zasadzie klient dokłada do bankowej lokaty, której oprocentowanie nominalnie jest lekko powyżej zera, ale realnie jest na dużym minusie ze względu na niemal 5-procentową inflację. Sprawa jest bardzo delikatna również dlatego, że na pierwsze sygnały o ujemnych odsetkach bardzo nerwowo zareagowały instytucje, których zadaniem jest ochrona konsumentów. – Wprowadzenie ujemnego oprocentowania depozytów uderzy w konsumentów, powodując jednocześnie wiele ryzyk o charakterze makroekonomicznym. Nie można karać konsumentów za oszczędzanie – stwierdził prezes UOKiK Tomasz Chróstny. Według niego „tego typu zakusy ze strony niektórych banków i ich organizacji branżowej z pewnością podważą i tak już nadwyrężone zaufanie społeczeństwa do systemu bankowego”. „Oszczędności konsumentów narażone są na uszczuplenie siły nabywczej z powodu zerowego oprocentowania depozytów, rosnących opłat i prowizji bankowych czy wyższej niż w ostatnich latach inflacji. Wprowadzenie ujemnego oprocentowania depozytów przez banki byłoby jednak nieporównywalnie potężniejszym ciosem wymierzonym w oszczędności konsumentów” – cytował swojego szefa urząd w oficjalnym komunikacie.
Polskie banki, w odróżnieniu do duńskich, nie mogą też liczyć w tej kwestii na wsparcie Narodowego Banku Polskiego. Prezes Adam Glapiński uznał, że nie ma podstaw do wprowadzania ujemnego oprocentowania, nawet jeśli NBP sprowadziłby główną stopę procentową poniżej zera. I zwrócił uwagę, że zawsze można podreperować wynik, wprowadzając dodatkowe płatne usługi.
Usługi coraz droższe
I to jest najbardziej prawdopodobny scenariusz: ujemnego oprocentowania nie będzie, ale klient i tak zapłaci więcej, bo banki do perfekcji opanowały sztukę cross-sellingu. Polega ona na tym, że co prawda jeden produkt wydaje się tani lub jest wręcz darmowy (np. uruchomienie rachunku), ale towarzyszące mu usługi już nie są (np. dokonywanie przelewów). Całościowy bilans będzie więc taki, jakby odsetki były ujemne, tylko że klient tego nie zauważy. To się zresztą już dzieje. W Polsce w ubiegłym roku zaczął się duży wzrost cen usług finansowych i trwa to do dziś. Na przykład w kwietniu były one o połowę wyższe niż rok temu.
Nie dowiemy się więc, czy Polak byłby wierny swojemu bankowi tak jak Duńczyk mimo „kary za depozyt”. Być może po wprowadzeniu ujemnych odsetek od depozytów nastąpiłby przepływ środków do innych form lokowania pieniędzy, np. funduszy inwestycyjnych czy obligacji skarbowych. Ten przepływ już zresztą trwa, widać to w rosnących aktywach funduszy czy coraz wyższym popycie na mieszkania. Może byłaby okazja, żeby sprawdzić, jaki wpływ w polskich warunkach ma ultrałagodna polityka pieniężna na zasobność obywateli. W Danii takie badania prowadzi się regularnie, wywołały one zresztą dyskusję o narastających nierównościach dochodowych, których przyczyną jest właśnie ujemne oprocentowanie.
Pierwsze raporty na ten temat pojawiły się w połowie poprzedniej dekady. Wydany w 2016 r. przez De Økonomiske Råd, niezależną radę doradców duńskiego rządu, zwracał uwagę, że niskie stopy są jednym z powodów, dla których dochody z kapitału wzrosły bardziej niż dochody rozporządzalne, co pogłębiło nierówności. Luźna polityka pieniężna Banku Danii napędzała wzrost cen aktywów (np. akcji), na co biedniejsi Duńczycy nie byli w stanie się załapać w takim stopniu jak bogatsi. Efekt to znacznie większy niż w przypadku dochodów z pracy wzrost zysków z kapitału. Wcześniej do podobnych wniosków doszedł think tank Bruegel.
Ale i nowsze badania, z poprzedniego roku, mają podobne wyniki. Asger Lau Andersen, Niels Johannesen i Mia Jørgensen z Uniwersytetu w Kopenhadze we współpracy z José-Luisem Peydró z Uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie przebadali 70 mln zeznań podatkowych wypełnionych w Danii w latach 1987–2014. Interesowało ich, czy i jak obniżenie stóp procentowych wpływa na dochody obywateli. Wniosek: zyskują wszyscy, ale ci z górnych przedziałów dochodowych bardziej niż ci z dolnych. O ile spadek stopy o punkt procentowy zwiększa dochód u biednych o ok. 0,5 proc., to 1 proc. najbogatszych jest w stanie „wykręcić” 5-procentowy zysk. Głównie dzięki drożejącym aktywom. Czy podobny mechanizm mógłby wystąpić też w Polsce, tego się pewnie szybko nie dowiemy. Bo u nas eksperyment z ujemnym oprocentowaniem nie doszedł do skutku.