Jest bardzo dużo do poprawienia, jeśli chodzi o produkty bankowe i sposób ich prezentowania wobec klientów. W nieunikniony sposób to się musi zmienić. Inna rzecz to jest stopień rozumienia tych produktów przez klientów. - uważa Cezary Stypułkowski, prezes BRE Banku

Gdybyśmy rozmawiali kilka dni później, mówilibyśmy już nie o BRE Banku, ale o mBanku.

Zgadza się. Od przyszłego tygodnia będziemy funkcjonować pod jedną nazwą mBanku.

Jak przebiega zmiana: mam na myśli i fizyczne szyldy, i głowy pracowników, i klientów?

Instytucja powstała jako Bank Rozwoju Eksportu. Kiedyś to było bardzo nobilitujące, zwłaszcza w latach 80., gdy bank był tworzony. Ale ta nazwa zużyła się w jakimś stopniu. Skorzystamy z przywileju, że kilkanaście lat temu moi poprzednicy dla części detalicznej opartej na nowych technologiach użyli prostej i czytelnej nazwy mBank. Przygotowania do zmiany nazwy trwały około dwóch lat, nie ma więc żadnego szoku.
Wydaje mi się, że z klientami ten proces przebiega dobrze. Największym wyzwaniem będzie zmiana platformy informatycznej dla obecnych klientów MultiBanku. To będzie się dokonywało w 2014 r.

Rynek żyje spekulacjami na temat przejęcia BGŻ. Zgłaszają się kolejni chętni: UniCredit, właściciel Pekao; Santander, właściciel BZ WBK; PZU z Aliorem; BNP Paribas. Na tej liście nie ma BRE. Dlaczego?

My jesteśmy pod wieloma względami dość specyficzną instytucją. Bank został stworzony w latach 80. głównie przez przedsiębiorstwa handlu zagranicznego, a więc instytucje ze względnie dużym wyczuciem rynku jak na tamte czasy. To spowodowało, że bank rozwijał się stosunkowo dynamicznie. Wydaje mi się, że bank jest najbardziej udanym przykładem organicznego wzrostu w naszej bankowości. Poza wchłonięciem niewielkiego Polskiego Banku Rozwoju właściwie wszystko, co bank osiągnął, zawdzięcza wzrostowi organicznemu.
Owszem, są instytucje – nie będę ich wymieniał, bo nie jesteśmy w fazie aktywnego myślenia o przejęciach – które z punktu widzenia modelu biznesowego, kultury, dojrzałości prawdopodobnie by nam pasowały. Ale trudno sobie wyobrazić nasz mariaż z BGŻ. On jest osadzony w powiatach, my w dużych ośrodkach miejskich, raczej z młodymi ludźmi i raczej z byłymi oraz obecnymi eksporterami. To nie jest ten sam profil. Połączenie tych dwóch banków nie byłoby rzeczą prostą.

Była mowa o przejęciu BGŻ. PKO BP przejmuje Nordeę. Co jeszcze zmieni się w naszej bankowości?

Ja nie jestem zwolennikiem dalszej konsolidacji w sektorze. Polski rynek jest konkurencyjny. Jest dużo podmiotów relatywnie dużych, ale nie ma dominacji np. trzech banków, jak w Czechach. To nie byłoby dobre dla klientów. W związku z tym procesy konsolidacyjne widziałbym raczej w dole tabeli, a nie w górze.

Przejdźmy do kondycji banków. W miarę jak będzie przychodzić ożywienie, banki powinny zarabiać więcej. Ale równocześnie czekamy na nową rekomendację KNF dotyczącą bancassurance, która przychody banków obniży. Od lipca 2014 r. spadną opłaty kartowe interchange. Na czym banki będą zarabiały?

Podstawowe źródła przychodów w bankach są dwa: jedno to różnica stóp procentowych.

Marża odsetkowa spada.

Spada, bo są niskie stopy procentowe. Nie będę ukrywał, że banki wolą środowisko rosnących stóp procentowych, a nie spadających.

Drugie źródło przychodów to opłaty i prowizje. Jak się popatrzy na oferty bankowe, to w przeszłości banki wszystko oferowały za zero. Ale tylko na pozór: w marży odsetkowej realizowano tak dużo dochodu, że ileś rzeczy można było oferować tanio. Dzisiaj wszyscy dojrzeli chyba do tego, żeby przyznać, że wszystkie czynności bankowe kosztują. Odrębną sprawą jest przejrzystość tych opłat.

To, o czym pan mówił – mówiąc wprost: przykręcanie śruby bankom – i co ma pewne uzasadnienie, choć niekoniecznie w Polsce, negatywnie odbija się na wynikach banków. Jeśli np. interchange spada, to oczywiście będzie to miało konsekwencje. Ale trzeba być fair: interchange na dotychczasowym poziomie był nie do zaakceptowania. Problem w tym, że w przeszłości funkcje rozliczeniowe w stosunku do kart zostały wydane Visie i MasterCardowi – nie na wszystkich rynkach tak się stało. Trudno się więc dziwić regulacyjnej interwencji, jakkolwiek nie lubię tego typu działań, uważam, że powinny decydować rynkowe czynniki.

Mówił pan o przejrzystości stawek. Uważa pan, że one nie są przejrzyste w bankach?

Jest bardzo dużo do poprawienia, jeśli chodzi o produkty bankowe i sposób ich prezentowania wobec klientów. W nieunikniony sposób to się musi zmienić. Inna rzecz to jest stopień rozumienia tych produktów przez klientów. Na przykład bancassurance – ile tam jest produktu realnego, a na ile chodzi o zwiększenie przychodów w bankach? Te pytania środowiska konsumenckie słusznie stawiają, choć niekoniecznie w formie, która mi odpowiada.

Z tego, co pan mówi, wynika, że opłaty w bankach pójdą w górę. W jakich segmentach wzrost będzie największy?

To są bardzo trudne dylematy. Ja mniej więcej wiem, w jakich liniach mamy największe koszty związane z opłatami. I dlatego chcielibyśmy zachęcić klientów do częstszego płacenia kartą w sklepach czy w internecie, zamiast koncentrowania się na transakcjach gotówkowych. My jesteśmy bankiem bardzo zaawansowanym technologicznie i dającym usługi, które nie mają fizycznego kształtu. W związku z tym klient, który mniej korzysta z bankomatu, a więcej z płatności mobilnych lub internetowych, powinien mieć u nas benefit.

W tym aspekcie musi się dokonać pewna zmiana. Różne banki będą do niej podchodziły w różny sposób, bo mają różne profile działania. My np. nie mamy bankomatów, w związku z tym wolelibyśmy, żeby klienci z bankomatów nie korzystali tak często. Nie zmienia to faktu, że my bankomaty oferujemy za darmo. Ale każda taka wypłata nas kosztuje.

Dla mBanku wycofanie się z fundamentu, czyli idei „zero złotych za rachunek”, byłoby trudne, dlatego że to dzięki tej wartości zbudowaliśmy olbrzymią klientelę.

Niskie stopy procentowe powodują, że klienci nie chcą trzymać pieniędzy na lokatach. Wolą np. fundusze inwestycyjne. Czy będzie kontratak banków, żeby zatrzymać klientów z ich pieniędzmi u siebie?

Polski sektor bankowy jest stosunkowo płynny i zbilansowany. Relacja kredytów do depozytów to ok. 100 proc. Nie ma wielkiej ekspansji kredytowej, więc nie ma też powodu, żeby jakoś nadzwyczajnie płacić za depozyty. Nie jest więc tak, że szykuje się wojna depozytowa. Nie ma ku temu przesłanek. Przesunięcie w stronę funduszy inwestycyjnych ma oczywiście sens. Przy oprocentowaniu rzędu 2 proc. klienci do końca nie czują tego, że zarabiają na lokatach. Zwłaszcza że u nas całe pokolenia żyły w środowisku wysokiej inflacji i wyższych stóp procentowych. Dla wielu ludzi 2 proc. na lokacie to jak koniec świata. Ale są społeczeństwa, które z takimi stopami żyją od lat.
Wywiad jest zapisem rozmowy z cyklu Salon Ekonomiczny „Trójki” i Dziennika Gazety Prawnej