Niemieckie ministerstwo gospodarki i klimatu zaanonsowało w zeszłym tygodniu rozpoczęcie konsultacji publicznych w sprawie projektu ustawy o bezpieczeństwie energetycznym. Jego wdrożenie – jak przekonuje szef resortu Robert Habeck (Zieloni) – zabezpieczy niemiecki rynek przed kryzysami i uspokoi obawy o stabilność dostaw wśród inwestorów.
Poprzez mechanizm aukcji, z których pierwsze mają się odbyć na początku przyszłego roku, ma on zagwarantować stabilność systemu z rosnącym udziałem źródeł zależnych od pogody (przede wszystkim lądowych i morskich elektrowni wiatrowych oraz fotowoltaiki). Teoretycznie rząd Olafa Scholza odpowiada w ten sposób na oczekiwania samej branży energetycznej, która od dawna podkreśla, że bez nowych inwestycji gotowych na moment pożegnania z węglem zabezpieczenie ciągłości dostaw energii może się okazać niemożliwe. A także na apele przemysłu, który domaga się jasnej strategii, która ograniczy niepewność co do cen i dostępności prądu. W praktyce znacząco odchudzony względem pierwotnych założeń pakiet mało kogo usatysfakcjonuje.
Program ma zabezpieczyć 12,5 GW mocy wytwórczych (z czego dwie trzecie w południowej części Niemiec, aby zbilansować skoncentrowane na północy kraju farmy wiatrowe). 5 GW to gazówki typu „hydrogen-ready”, które po siedmiu latach pracy byłyby zobowiązane do pełnej konwersji na paliwo wodorowe pod rygorem zwrotu uzyskanej pomocy. Kolejne 2 GW takich samych mocy powstałoby na skutek modernizacji istniejących już jednostek gazowych, a 500 MW ma mieć postać małych generatorów szczytowych, które od początku będą zasilane w 100 proc. wodorem. Publiczne wsparcie ma pokryć część kosztów inwestycji oraz wyrównać różnicę kosztów pomiędzy wodorem a gazem ziemnym (dopłaty będą przysługiwać do pracy na poziomie nie więcej niż 800 godzin rocznie).
Pozostałe 5 GW mocy gazowych to już stricte narzędzie stabilizacji systemu. W ich przypadku zdolność do przejścia na wodór nie jest formalnie wymagana. Stosunkowo niewielką rolę w programie mają odegrać magazyny energii – zaplanowano wsparcie budowy wielkoskalowych instalacji o mocy 500 MW. Szerzej drzwi do publicznych pieniędzy mają otworzyć się dla nich dopiero w następnych latach.
Kolejnym krokiem ma być stworzenie mechanizmu rynku mocy – publicznych dopłat, które na długie lata będą stanowić podstawę rentowności instalacji bilansujących – niezbędnych z punktu widzenia systemu, a zarazem uzyskujących niewielkie dochody ze sprzedaży energii, jako że ich rola ma się ograniczać z definicji do uzupełniania luk w dostawach pozostawionych przez OZE.
Na razie wdrożenie ustawy ma kosztować ok. 15,5 mld euro, w transzach rozłożonych na lata 2029–2045. Źródłem tych pieniędzy będą wpływy ze sprzedaży uprawnień do emisji oraz dodatkowe opłaty nakładane na odbiorców energii. Ale ostateczna cena programu będzie zależeć od wielu czynników, które są trudne do przewidzenia: od wyników aukcji po przyszłe ceny wodoru.
Jak wynika z dokumentów poddanych konsultacjom, Berlin chce, żeby rozpoczęcie eksploatacji nowych elektrowni nastąpiło najpóźniej po sześciu latach od rozstrzygnięcia aukcji i podpisania kontraktów z inwestorami. Pośpiech jest zrozumiały: start programu planowano pierwotnie na połowę br., ale odsunęły go w czasie długie negocjacje koalicyjne oraz między rządem a Komisją Europejską, która będzie musiała zatwierdzić pomoc publiczną. Tymczasem nowe elektrownie to warunek realizacji obietnic rządu dotyczących przyspieszenia odejścia od węgla (prawnie wiążący pozostaje termin 2038 r. przyjęty przez rząd Angeli Merkel, ale koalicja SPD, Zielonych i FDP uzgodniła, że dążyć będzie do coalexitu w perspektywie 2030 r.).
Węgla w niemieckiej energetyce jest coraz mniej
Dziś zasila on bloki o mocy ok. 31 GW w stosunku do niemal 44 w 2021 r. Po 2030 r. w systemie nie powinno ich zostać więcej niż 17 GW, a prawdopodobnie będzie to znacznie mniej. Istniejące węglówki, wypychane z rynku przez OZE, operują poniżej swoich zdolności produkcyjnych, co sprawia, że nie brakuje chętnych, by przedterminowo kończyć działalność. Ale pełen coalexit w tej dekadzie to inna sprawa. Tu wątpliwości zgłaszają prawie wszyscy, od operatora sieci i spółek energetycznych przez przemysł i władze regionalne, aż po członków rządu. – Dopóki nie mamy pewności, że energia będzie dostępna i przystępna cenowo, powinniśmy pożegnać się z marzeniami o wygaszeniu energetyki węglowej do 2030 r. – mówił w zeszłym roku minister finansów i lider liberałów Christian Lindner.
W rządowym programie ceną za szybsze odejście od węgla mają być jednak dopłaty do budowy elektrowni gazowych, co niekoniecznie podoba się ekologom. Ich zdaniem korzystanie z kopalnego gazu w energetyce po 2035 r., dopuszczone w rządowych planach, trudno pogodzić z celami klimatycznymi.
Za kolejny słaby punkt reformy jest uznawany wodór
To on – jak wskazano wprost w konsultowanych dokumentach – ma przejąć w przyszłości od gazu ziemnego funkcję bezpiecznika gwarantującego ciągłość dostaw prądu. Rzecz w tym, że aby tak się stało, a kopalny gaz poszedł w odstawkę, będą musiały zostać spełnione liczne warunki. Na niektóre z nich – np. terminową realizację krajowego korytarza wodorowego, rdzenia przyszłej niemieckiej sieci przesyłowej dla tego paliwa – władze będą miały bezpośredni wpływ. Inne będą poza jego zasięgiem, bo będą zależeć od trendów regionalnych i światowych.
Wielu ekspertów nie rozumie decyzji, by na tym ulotnym gazie opierać przyszłość elektroenergetyki. Ze względu na energochłonność produkcji wodoru oraz jej koszty pierwszeństwo w kolejce powinny – według nich – dostać sektory najtrudniejsze w dekarbonizacji innymi metodami, takie jak: przemysł chemiczny, transport wodny czy lotniczy.
Na dodatek przyjęta w tym roku przez rząd Scholza strategia wodorowa zakłada strukturalną zależność od importu tego paliwa na poziomie minimum 50 proc. krajowego zapotrzebowania.
Wobec stymulowania inwestycji subsydiami krytyczna jest znaczna część niemieckiego biznesu. W lipcu wspólne stanowisko w tej sprawie zajęły Zrzeszenie Niemieckich Izb Przemysłowo-Handlowych (DIHK), Europejska Giełda Energii EEX w Lipsku i stowarzyszenie bne. Według nich cele, które postawił przed sobą rząd, można osiągnąć taniej i bez zbędnej biurokracji z wykorzystaniem mechanizmów rynkowych, takich jak obowiązek hedgingu, czyli zabezpieczania dostaw poprzez specjalne transakcje na giełdzie energii. ©℗