Niemcom brakuje ok. 60 mld euro na sfinansowanie nowych mocy wytwórczych potrzebnych do wypełnienia rządowych celów na 2030 r. Budowy nowych elektrowni nie da się sfinansować z przychodów osiąganych przez spółki energetyczne. To kluczowe wnioski z niedawnej analizy Instytutu Ekonomii Energetyki Uniwersytetu w Kolonii (EWI).
Szczególnym wyzwaniem jest wsparcie dla jednostek, które w miarę potrzeby mają zastępować zależne od pogody źródła wiatrowe i słoneczne. W marcu minie rok, odkąd kierujący resortem klimatu i gospodarki wicekanclerz Robert Habeck zapowiedział stworzenie systemu aukcyjnego, który umożliwi budowę mocy wytwórczych zdolnych do zastąpienia wygaszanych węglówek. Do kolejnego już odsunięcia w czasie tej inicjatywy przyczynił się Trybunał Konstytucyjny z Karlsruhe, który uznał w listopadzie kluczowy instrument finansowania transformacji – wart właśnie 60 mld euro Fundusz Klimatu i Transformacji – za próbę nielegalnego ominięcia zapisanego w ustawie zasadniczej limitu zadłużenia.
Oficjalnie rząd chce, żeby z ok. 25 gigawatów potrzebnych tzw. mocy dyspozycyjnych w systemie, które uzupełniałyby dynamicznie rozwijane, ale zależne od pogody źródła odnawialne, niemal 9 było zasilane wodorem, a kolejne 10-15 GW było jednostkami gazowymi typu „hydrogen-ready”, czyli możliwymi do przestawienia na to paliwo. Wiadomo jednak, że niskoemisyjny wodór ze względu na koszty produkcji w dającej się przewidzieć przyszłości będzie w energetyce wykorzystywany na bardzo niewielką skalę. Co za tym idzie, to gaz ziemny pozostanie kluczowym instrumentem „bilansowania” wiatru i słońca.
Wraz z rozwojem OZE i magazynów energii zakładane wykorzystanie jednostek gazowych ma jednak spadać. To sprawia, że tego typu elektrownie mierzą się z ryzykiem strukturalnej nierentowności i kłopotami z odzyskaniem nakładów inwestycyjnych. – Są one inwestycjami pożądanymi w sensie politycznym, ale nie mogą być zrealizowane w oparciu o czyste mechanizmy rynkowe –powiedział dziennikowi „Handelsblatt” Philipp Kienscherf, główny autor analizy EWI.
- Strategia energetyczna Niemiec opierała się na założeniu, że gaz będzie paliwem łatwo dostępnym i konkurencyjnym. Liczono w związku z tym, że potrzebne do „dopięcia” miksu inwestycje wygeneruje rynek. Ta wizja załamała się w rezultacie kryzysu energetycznego na przełomie 2021 i 2022 r. – mówi DGP Georg Zachmann, niemiecki ekonomista związany z brukselskim Instytutem Bruegla.
Tymczasem decyzje rządu Olafa Scholza – o przyspieszeniu pożegnania z węglem (tzw. coalexit ma nastąpić już z końcem bieżącej dekady, a nie do 2038 r., jak planowała Angela Merkel) i przypieczętowanie odejścia od atomu – przesądziły, że bez gazu transformacja energetyki się nie powiedzie.
Już w listopadzie stowarzyszenie branżowe BDEW alarmowało, że dotrzymanie terminu coalexitu wymaga pilnego uruchomienia inwestycji i uproszczenia procedur. Czas realizacji tego typu projektów sięga obecnie ok. 6 lat. – Plany poprzedniego rządu, zakładające wygaszenie węgla do 2038 r., byłyby dużo łatwiejsze do realizacji – przyznaje Zachmann.
Zdaniem Adama Błażowskiego z Instytutu Obywatelskiego i projądrowej fundacji FOTA4Climate ustalenia EWI to negatywny sygnał dla niemieckiej Energiewende – czyli przyjętego przez Berlin modelu transformacji energetycznej.
– Po odejściu od niskoemisyjnego atomu bledną perspektywy na obiecane przez rząd odejście od węgla w 2030 r. Jedyną możliwa drogą transformacji jest masowa wymiana elektrowni węglowych na te oparte o spalanie gazu ziemnego. Jednak próżno szukać inwestorów chętnych do realizacji takich projektów. Wysokie ceny energii nie wystarczają, by takie projekty zrealizować rynkowo. Dlatego rząd w Berlinie będzie musiał przekonać społeczeństwo do mechanizmu wsparcia dla gazu na ogromną skalę w imię odejścia od węgla – komentuje.
– Polskie organizacje antyatomowe rekomendują bardzo podobną ścieżkę transformacji. Warto wyciągać wnioski z problemów naszych zachodnich sąsiadów – dodaje ekspert.
Według Moniki Morawieckiej, doradczyni w międzynarodowym think tanku Regulatory Assistance Project i b. szefowej departamentu strategii PGE, wyzwaniem dla Niemiec jest jednak nie tyle znalezienie pieniędzy, które wcale nie muszą pochodzić z budżetu państwa, ale przede wszystkim zaprojektowanie mechanizmów, które pozwolą zbudować potrzebne nowe elektrownie w sposób zgodny z unijnymi zasadami pomocy publicznej. – Naturalnym rozwiązaniem byłby np. mechanizm rynku mocy, który zapewnia wytwórcom środki w zamian za gotowość do pracy, a nie maksymalizowanie produkcji. Finansowanie mogłoby pochodzić np. z dodatkowej opłaty na rachunkach za energię – uważa ekspertka.
Zastrzega przy tym, że spodziewa się w tej sprawie oporu m.in. po stronie przemysłu niemieckiego, który nie będzie chciał ponosić dodatkowych kosztów. – To będą politycznie trudne decyzje, tym bardziej, że możliwości wykorzystania środków publicznych będą ograniczone, a równolegle będą rosły inne obciążenia ponoszone przez odbiorców energii, związane choćby z nowym systemem ETS dla sektorów transportu i budynków – podkreśla Morawiecka.
Georg Zachmann zauważa, że w obliczu wyroku Trybunału Konstytucyjnego rząd już musiał wycofać się z planów obniżenia opłat sieciowych doliczanych do rachunków. W tym roku odbiorcy będą płacić w związku z tym ok. 3 eurocentów więcej niż w roku ubiegłym za każdą kilowatogodzinę energii.
– Decyzja o sfinansowaniu inwestycji w nowe moce wytwórcze dzięki takim opłatom oznaczałaby dalsze podwyżki cen. A drogi prąd może stworzyć dalsze problemy, np. stanowić zachętę do korzystania z innych niż elektryczność źródeł zasilania samochodów czy ogrzewania mieszkań – tłumaczy ekonomista.
Wyzwaniem będzie też rozłożenie kosztów pomiędzy gospodarstwa domowe a biznes. – Nadmierne obciążenie przemysłu może przyczynić się do jego ucieczki na bardziej przyjazne rynki. Przerzucenie kosztów na indywidualnych odbiorców w oczywisty byłoby z kolei skrajnie niepopularne – wskazuje Zachmann. Sposobem na złagodzenie tych napięć może być rozłożenie kosztów w czasie, np. poprzez modyfikację zasad rozliczeń jednostek wytwórczych z operatorami sieci przesyłowych. ©℗