Nowa władza powinna wyciągnąć wnioski zarówno ze swoich, jak i cudzych błędów. Ten podstawowy i najważniejszy jest jeden: w polityce energetycznej nie ma pewniaków.
Mija tydzień od przyjęcia ustawy, która zamroziła ceny energii: prądu, gazu i ciepła, chroniąc odbiorców przed podwyżkami do połowy przyszłego roku. Na swoją kolej będzie musiała poczekać regulacja energetyki wiatrowej. Większość parlamentarna zapowiada osobny projekt – tym razem już rządowy, a więc podlegający obowiązkowej ocenie skutków regulacji, a do tego konsultacjom międzyresortowym i społecznym. I całe szczęście, bo – czego często nie rozumieją politycy – procedury te wymuszają refleksję i dialog, a także zaangażowanie wyspecjalizowanego korpusu urzędników. Nie są tylko zawalidrogą ograniczającą sprawczość polityków, lecz przede wszystkim chronią ich – a zwłaszcza nas – przed ich kosztownymi błędami, a przy tym wzmacniają legitymizację podejmowanych decyzji. Z takiej właśnie ochrony zrezygnowała „dwutygodniowa” minister klimatu i środowiska Anna Łukaszewska-Trzeciakowska, zapalając – jednoosobowo, wbrew opiniom ABW i swoich własnych podwładnych – zielone światło dla zapowiadanych przez Orlen i Synthos inwestycji w małe reaktory jądrowe.
W sprawie wiatraków do czasu przygotowania i przyjęcia kolejnej reformy będzie obowiązywać prawo, zgodnie z którym minimalna odległość między turbiną a zabudowaniami mieszkalnymi wynosi 700 m. Jak często podkreślali przedstawiciele Zjednoczonej Prawicy, dystans ten mieści się w europejskim standardzie. To prawda. Większość państw i regionów UE przyjmuje w swoim ustawodawstwie odległość w przedziale 400–1000 m. A wprowadzenie reguły 700 m i tak uchyliło przed branżą furtkę do rozwoju po zastoju, w jaki wprowadziła ją obowiązująca przez niemal siedem lat zasada 10H. Dopuszczała ona budowę instalacji wiatrowych, jeśli od zabudowy mieszkalnej dzieliła je co najmniej 10-krotność wysokości turbiny. Wykluczała tym samym możliwości inwestycji na ponad 99,7 proc. powierzchni Polski.
Argumenty za zmianą ustawy odległościowej
Wśród ekspertów i przedstawicieli branży energetycznej panowała zgoda, że w ślad za poluzowaniem zasady 10H musi nadejść kolejna zmiana ustawy odległościowej. Podstawowe argumenty w tej sprawie były trzy.
Po pierwsze, uzależniona od węgla Polska nie może sobie pozwolić na ograniczanie rozwoju jednego z głównych źródeł, które są zdolne go częściowo zastąpić. Zasilanie oparte na węglu wiąże się bowiem z rosnącymi kosztami. A uchronienie przed nimi obywateli wymaga coraz większej gimnastyki. Wstrząsem, który dał do myślenia rządzącym i przyczynił się do odblokowania jeszcze przez rząd Mateusza Morawieckiego prac nad reformą ustawy wiatrakowej, był także kryzys energetyczny związany z wywołanymi przez Rosję zakłóceniami dostaw gazu do Europy. Praca odnawialnych źródeł w tym newralgicznym okresie oznaczała wymierne ograniczenie kosztów zakupu osiągających rekordowe ceny paliw kopalnych. Jak wyliczył dla nas jesienią 2022 r. Paweł Czyżak, analityk brytyjskiego think tanku Ember, gdyby nie wprowadzono wcześniej restrykcji, energetyka wiatrowa mogłaby w tamtym roku dostarczyć do sieci niemal 15 TWh dodatkowej energii elektrycznej, istotnie obniżając zapotrzebowanie Polski na import węgla i gazu. Za tym, że większy udział energii wiatrowej w miksie oznacza niższe ceny energii, przemawiały też liczne opracowania, m.in. raporty Instytutu Jagiellońskiego, analizujące relacje między średnimi cenami prądu na rynku hurtowym a produkcją z OZE.
To nie gra, w której Polacy wybierają sobie ulubione źródło energii i pozostają wobec niego bezwzględnie lojalni. Najważniejsze będzie poczucie, że transformacja jest prowadzona w ich interesie – ich kieszeni, ich jakości życia, a nie lobbystów
Drugim argumentem na poparcie głębszej liberalizacji przepisów była uznaniowość wprowadzonej do ustawy poprawką Marka Suskiego zasady 700 m. Pierwotny projekt rządowy zakładał 500 m i to taki dystans został poddany pogłębionym analizom i konsultacjom, uzyskując pozytywną ocenę trzech kluczowych interesariuszy: branży, samorządów i strony społecznej. Odległość 500 m została uznana za bezpieczną z punktu widzenia poziomu hałasu i jego wpływu na zdrowie publiczne. Taki dystans za odpowiedni uznał w swoim 200-stronicowym raporcie poświęconym energetyce wiatrowej, w tym jej oddziaływaniom społecznym, Komitet Inżynierii Środowiska PAN.
Co więcej, z wyliczeń niezależnych ośrodków analitycznych, m.in. Fundacji Instrat, wynika, że ta pozornie niewielka zmiana w przepisach mogła ograniczyć potencjał rozwojowy energetyki wiatrowej w tej dekadzie o połowę. Chodzi m.in. o ok. 3,5 GW z inwestycji, które były już na zaawansowanym etapie procedur pozwoleniowych i mogły zostać sfinalizowane w ciągu paru lat. Wprawdzie część inwestorów poradziła sobie z nowym wyzwaniem, wprowadzając korekty do swoich projektów, ale nie wszędzie było to możliwe. Dodatkowe 200 m pojawiło się w przepisach dość niespodziewanie i w niezbyt fortunnym momencie, kiedy na rynku nadal są odczuwalne skutki kryzysu energetycznego, a zastępowanie węgla i gazu powinno przyspieszyć.
Po trzecie, jak się wydaje, na dokończenie sprzyjającej wiatrakom reformy zgadzali się dość powszechnie nie tylko eksperci. W lutowym sondażu CBOS za rozwojem tej gałęzi energetyki opowiedziało się 83 proc. badanych, i to wśród wyborców wszystkich partii politycznych. Ponad dwie trzecie respondentów deklarowało też, że poparłoby inwestycję wiatrową w okolicy swojego miejsca zamieszkania. Dla porównania w badaniu tej samej pracowni poświęconym energetyce jądrowej za atomem opowiedziało się 75 proc. ankietowanych, a gotowość poparcia dla takiej elektrowni we własnej okolicy deklarowała nieco ponad połowa. O tym, że również ówczesna opozycja uważała postulat liberalizacji ustawy wiatrakowej za „bezpieczny” z punktu widzenia nastrojów społecznych, może świadczyć też to, że wszystkie trzy koalicyjne formacje – Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga oraz Nowa Lewica – wpisały go do swoich programów wyborczych.
Pomysł włączenia reformy do projektu dotyczącego zamrożenia cen energii mógł się wydawać niezły. Z punktu widzenia politycznego PR powiązanie OZE i niskich cen to samograj. Nowa większość parlamentarna miała też związać ręce prezydentowi – w iście amerykańskim stylu, choć, gwoli ścisłości, w USA to głowa państwa szachuje podzielony Kongres, łącząc ważne dla różnych grup pomysły w szerokich pakietach ustaw – i dać wyraźny sygnał, że uzyskała sprawczość po okresie oczekiwania na przejęcie sterów w państwie. W Polsce kultura prawna jest inna niż w Stanach Zjednoczonych i specjaliści od legislacji trochę pokręciliby nosem na mieszanie porządków i standardy „jak za PiS”, ale – jak znam życie – o sprawie szybko by zapomnieli.
Kontrowersje wokół niedoszłej ustawy wiatrakowej
Jednak losy niedoszłej ustawy wiatrakowej potoczyły się inaczej. Kontrowersje, jakie wzbudziły poszczególne elementy propozycji (dopuszczenie obniżenia odległości od zabudowań do 300 m w przypadku najmniej hałaśliwych instalacji i w bezpośrednim otoczeniu parków narodowych, a także wpisanie elektrowni wiatrowych do katalogu celów publicznych – teoretycznej podstawy do wywłaszczeń, gdyby nie to, że nie przewidziano ścieżki, która by na to pozwalała), zachwiały na moment pozycją Pauliny Hennig-Kloski, która w rezultacie – według doniesień medialnych – miała już tracić miejsce w nowym rządzie. Tak się ostatecznie nie stało, ale potencjalny Święty Graal nowej większości stał się dla niej jednym z najpoważniejszych kryzysów wizerunkowych na moment przed utworzeniem rządu. W rezultacie od projektu odcięli się nawet najwięksi orędownicy liberalizacji z reprezentującego branżę Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej, którzy podkreślili, że ich postulat co do odległości to 500 m. Zapewnili też, że nie są zainteresowani możliwością korzystania z instytucji celu publicznego. – Zależy nam na pełnym procesie planistycznym z poszanowaniem strony społecznej i lokalnych społeczności – deklarował lider organizacji Janusz Gajowiecki.
Dla dotychczasowego obozu rządzącego wpadka nowej większości parlamentarnej była jak manna z nieba. Zjednoczona Prawica bezlitośnie krytykowała autorów propozycji za „wrzutkę”, domagając się publicznego dochodzenia w sprawie domniemanego lobbingu w jej tle. Ustępująca ekipa jest ostatnią, która ma prawo do krytyki wrzucania nowelizacji różnych przepisów do ustaw, których związek z daną materią jest wątpliwy. Albo do wytykania ewentualnych zachowań lobbingowych. W najbliższym czasie sama będzie musiała stawić czoła dążeniom następców do wyjaśnienia opisywanych także na naszych łamach wątpliwości dotyczących projektów jądrowych i innych przedsięwzięć energetycznych firmowanych przez spółki Skarbu Państwa. Zabagnione relacje między rządem a podlegającymi mu koncernami powinny zostać napiętnowane, nawet jeśli decyzje poszczególnych osób w tej układance były dyktowane ich rozumieniem interesu publicznego, a do uspokojenia obywateli i komentatorów wzburzonych nową wiedzą, która będzie wychodziła na jaw, raczej jednak nie wystarczą zaklęcia o strategicznej roli atomu i relacji z amerykańskim sojusznikiem. Pretekst do odwracania uwagi od siebie jest zaś nie do przecenienia.
Nowa władza powinna wyciągnąć wnioski zarówno ze swoich, jak i cudzych błędów. Ten podstawowy i najważniejszy jest jeden: w polityce energetycznej nie ma pewniaków. To jedna z tych dziedzin, w których raczej nie uda się przekonać wyborców sloganami, gdzie nie zadziała już zwieranie szeregów przeciw PiS, zwłaszcza gdy euforia po październikowym zwycięstwie zacznie gasnąć. Nie jest to gra, w której Polacy wybierają sobie ulubione źródło energii i pozostają wobec niego bezwzględnie lojalni. Wyborcy nie czekają z zapartym tchem na obietnice świetlanej, neutralnej klimatycznie przyszłości, na wizje polskiego atomu albo wodoru, czyli na prostą zmianę kursu. Najważniejsze będzie poczucie, że transformacja jest prowadzona w ich interesie – ich kieszeni, ich jakości życia, a nie lobbystów. Nowy rząd nie może sobie pozwolić na brak czujności i kontynuację obyczajów znanych z Sowy i Przyjaciół czy kojarzących się z biznesowo-polityczną karuzelą uprawianą przez Zjednoczoną Prawicę, bo naprawdę oczekiwana zmiana utonie. Tak jak dziś tonie wielki sen o małym atomie wyśniony przez Michała Sołowowa i Daniela Obajtka. ©Ⓟ