- Dla Europy konsekwencje gospodarcze odcięcia się od surowców ze Wschodu potrwają co najmniej dwa lata. Już w najbliższym czasie może pojawić się widmo racjonowania ropy i gazu - mówi w rozmowie z DGP Fatih Birol, od 2015 r. dyrektor Międzynarodowej Agencji Energii.

ikona lupy />
Fatih Birol, od 2015 r. dyrektor Międzynarodowej Agencji Energii / Materiały prasowe
Energia stała się narzędziem w tej wojnie, jeszcze zanim zaczęły się działania militarne, i nadal pozostaje w jej centrum, bo wpływy z opłat za nią stały się dla Kremla głównym źródłem dochodów, pozwalającym finansować inwazję. Widzi pan szansę na to, że surowce przestaną być dla Rosji atutem i staną się słabością, instrumentem, który Europa może wykorzystać, żeby zmusić Władimira Putina do kapitulacji?
Dochody z ropy naftowej i gazu są dziś rzeczywiście głównym czynnikiem podtrzymującym gospodarkę Rosji. Przed wojną największym odbiorcą rosyjskich surowców była Europa. Teraz chce jeszcze w tym roku odciąć się od rosyjskiej ropy, a w nieco dłuższej perspektywie także od gazu. Ale pamiętajmy, że istotą rzeczy nie jest ograniczenie czy wyeliminowanie rosyjskich dostaw, tylko dochodów, jakie czerpie z nich Moskwa.
Utrata Europy jako rynku zbytu ropy będzie potężnym uderzeniem w sektor paliwowy Rosji. Z naszych szacunków wynika, że w drugiej połowie bieżącego roku tamtejsza produkcja spadnie o ponad 3 mln baryłek dziennie. Część ropy zostanie oczywiście przekierowana na inne rynki, przede wszystkim w krajach azjatyckich. Ale jeśli nie zabraknie woli politycznej, Zachód może uderzyć również w tę część eksportu. Bo większość transportu morskiego oraz jego ubezpieczycieli jest pod kontrolą firm europejskich. Konieczne będzie przy tym jednak znalezienie równowagi między uderzeniem w Rosję a utrzymaniem płynności światowego rynku i rozsądnych cen paliw.
Znaczący w tym kontekście będzie zwłaszcza rozwój sytuacji w Chinach. Państwo Środka jest największym na świecie importerem ropy naftowej. Spowolnienie gospodarcze, jakie może nastąpić tam w konsekwencji covidowych lockdownów, mogłoby zwiększyć pole manewru Europy w zakresie zastępowania dostaw rosyjskich. Jeśli jednak tak się nie stanie, zdolność waszego kontynentu do pełnego zaspokojenia zapotrzebowania na ropę w sezonie letnim, kiedy popyt na paliwa rośnie, może stanąć pod znakiem zapytania.
Europa trzeci miesiąc dyskutuje o embargu na dostawy rosyjskich surowców.
Biorąc pod uwagę to, z jak wrażliwą kwestią polityczną mamy do czynienia, trzeba z uznaniem podejść do tego, że Unii Europejskiej udaje się zachować rzadko spotykany poziom jedności. Są oczywiście wyjątki, ale nawet to, co udaje się osiągnąć, jest godne podziwu.
Widzimy, że w obliczu potencjalnie kosztownych decyzji UE coraz trudniej przychodzi utrzymanie równowagi między jednością a stanowczymi działaniami wobec agresora.
Unijne stolice powinny pamiętać o tym, że wchodząc do Wspólnoty, zobowiązują się do przestrzegania wspólnych wartości. Do wartości tych należy z całą pewnością solidarność wobec agresji, która grozi wysadzeniem w powietrze ładu opartego na prawie międzynarodowym.
Trzeba zarazem mieć na uwadze, że poszczególne kraje UE zaczynają proces uniezależniania się od rosyjskich surowców z różnych punktów wyjścia, różnią się też pod względem dojrzałości i poziomu rozwoju gospodarek. Mamy państwa, które zaspokajają z kierunku wschodniego 80 czy 90 proc. swojego zapotrzebowania na ropę i takie, w których udział Rosji wynosi kilka procent. To ogromna różnica. Ale to, czego w związku z tym potrzebujemy, to ścisła współpraca i koordynacja przez Brukselę działań związanych z implementacją embarga - tak, żeby zagwarantować bezpieczeństwo dostaw także tym członkom UE, którzy znajdują się w najtrudniejszej sytuacji.
Czy odcięcie się od rosyjskich surowców spowoduje w Europie np. masowe bezrobocie, jak twierdzili niektórzy przeciwnicy embarga?
Nie sądzę. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że tak ogromna zmiana w polityce handlowej, jakim byłoby odcięcie się od dominującego dostawcy ropy i gazu, nie wpłynie na europejską gospodarkę. Oczywiście to będzie miało koszty. Trzeba liczyć się z wysokimi cenami surowców - przynajmniej o ile nie spełni się scenariusz osłabienia popytu w Chinach. Ten trudny proces adaptacji systemu energetycznego Europy potrwa co najmniej dwa lata i nie będzie to dla gospodarek kontynentu czas łatwy. Ale przy zastosowaniu odpowiednich polityk jesteśmy w stanie ograniczyć koszty do minimum i wykorzystać tę sytuację do położenia fundamentów pod bezemisyjną, bezpieczną energetycznie przyszłość dla Europy.
Rozumiem, że realnym zagrożeniem jest m.in. racjonowanie paliw?
Tak.
A gazu?
Również powinniśmy liczyć się z takim scenariuszem, szczególnie po rozpoczęciu sezonu grzewczego. Także w tym przypadku istotny wpływ na rozwój sytuacji będzie miała gospodarka chińska, która ściąga z rynku ogromne ilości nie tylko ropy, ale i gazu skroplonego (LNG). A także działania prewencyjne, które trzeba podjąć już dziś w zakresie uzupełniania zapasów. No i pogoda - im dłuższa i chłodniejsza zima, tym większe ryzyko.
W przypadku gazu znacząco mniejsze będzie natomiast pole manewru Rosji, jeśli chodzi o przekierowywanie dostaw, ogranicza je bowiem infrastruktura. Ogromna większość eksploatowanych złóż znajduje się w zachodniej części Syberii, która ma połączenia gazociągowe jedynie z Europą. Nie ma możliwości szybkiej budowy infrastruktury, która pozwoliłaby na przesył surowca do Chin czy w innych kierunkach. Ale to ropa naftowa, a nie gaz, generuje wciąż największą część wpływów do rosyjskiego budżetu.
Jaki będzie energetyczny bilans tej wojny z punktu widzenia Moskwy?
Przed 24 lutego Rosja była jednym z filarów światowego rynku energii. Wojna powoduje, że bardzo szybko traci pozycję, wiarygodność i prestiż jako partner biznesowy. W rezultacie należy się spodziewać, że spadnie do niższej ligi i będzie już tylko jednym ze znacznie większego grona znaczących dostawców.
A polityka klimatyczna? Ucierpi na skutek wojny?
Mamy przed sobą poważne wyzwania w tej dziedzinie, choć one w niewielkim stopniu dotyczą akurat Europy. Chodzi przede wszystkim o nową falę inwestycji w infrastrukturę węglową, jaką obserwujemy m.in. w rozwijających się krajach Azji. Mówimy o skali rzędu 40-50 nowych elektrowni rocznie. Przed wojną zainteresowanie projektami węglowymi spadało i wiele tego typu projektów zostało zamrożonych. Teraz, na skutek zwrotu w stronę bezpieczeństwa energetycznego, wracają. To poważne zagrożenie. Nowa infrastruktura węglowa bardzo utrudni i tak niełatwe zadanie, jakim jest osiągnięcie celów klimatycznych, jeśli nie uniemożliwi go całkiem.
Na to, że wojna w Ukrainie spowoduje poluzowanie regulacji klimatycznych, zdaje się liczyć polski rząd. Warszawa liczy m.in. na to, że UE przychylniejszym okiem spojrzy na jej stosunkowo ostrożne plany w zakresie odchodzenia od węgla, a może i usankcjonuje rolę jako głównego paliwa, które - niejako zamiast gazu - stabilizować będzie system energetyczny w okresie transformacji.
Utrata dostaw rosyjskich wymaga dopuszczenia różnych metod ich zastąpienia w krótkiej perspektywie. Ale mam nadzieję, że będą one traktowane właśnie jako narzędzia tymczasowe i nie staną się trwałym elementem polskiej polityki energetycznej, bo to byłoby niebezpieczne dla perspektyw osiągnięcia naszych celów klimatycznych.
Spodziewa się pan nowego otwarcia w europejskiej debacie nad energetyką jądrową?
Pierwsze znamiona renesansu atomu - w Europie i nie tylko - widoczne były już przed rosyjską inwazją, m.in. pod wpływem wysokich cen energii. Nowe inwestycje jądrowe planują m.in. Polska i inne kraje środkowo-wschodniej części Europy, Francja, USA, Japonia czy Korea Płd. W planach są zarówno wielkoskalowe elektrownie, jak i małe czy mikroreaktory (SMR i MMR). Prace przy tych projektach idą bardzo szybko i spodziewam się, że pierwsze efekty zobaczymy jeszcze przed końcem dekady. Jestem przekonany, że stabilne, czyste źródło energii, jakim jest atom, uzupełniające miksy oparte na OZE, będzie nieodzowne dla sukcesu naszych dążeń klimatycznych. A jeśli, jak się na to zanosi, SMR-y wejdą do gry w okolicach roku 2030, rola atomu będzie jeszcze większa, niż wydawało się do tej pory.
Rozmawiał Marceli Sommer