Czy naprawdę "niesprawiedliwe społecznie" jest, aby system emerytalny choć troszkę uwzględniał naturalny mechanizm międzypokoleniowej redystrybucji?
Z wielkim zaskoczeniem i jeszcze większą radością przeczytałem w DGP, że „emerytura alimentacyjna (czyli taka, w której większa część zależy od liczby dzieci) nie broni się z perspektywy sprawiedliwości społecznej”, a za to „pogłębiłaby nierówności ekonomiczne” (Piotr Wójcik, „Dzieci z tego nie będzie”, DGP z 4 lutego 2022 r.). Bojownicy o sprawiedliwość społeczną zdradzają w ten sposób – zapewne niechcący – jaka to niesprawiedliwość z tej sprawiedliwości. Jak w starym dowcipie z komunistycznych czasów: różnica między sprawiedliwością a sprawiedliwością społeczną jest taka jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym.
Czym jest sprawiedliwość, próbowali dociec najwięksi filozofowie. Z różnym skutkiem. Za to czym jest niesprawiedliwość, intuicyjnie wie każdy. Dużo łatwiej jest zdefiniować sprawiedliwość społeczną: to coś, co nam się z jakiegoś powodu podoba. W efekcie sprawiedliwe społecznie jest pobieranie progresywnych podatków od tych, którzy zarabiają więcej, bo więcej, ciężej, efektywniej pracują, i transferowanie ich dochodu do tych, którzy nie mogą pracować lub po prostu im się nie chce. Sprawiedliwe społecznie ma być nawet to, że ci, którzy dziś więcej, ciężej i efektywniej pracują i płacą w związku z tym wyższe składki na ubezpieczenia społeczne, otrzymają w przyszłości – gdy już będą żyć na koszt tych, którzy wówczas będą pracować – wyższe emerytury. Za to niesprawiedliwe społecznie byłoby, gdyby trochę więcej otrzymali ci, którzy dziś zarabiają mniej, nie dlatego, że im się nie chce, ale dlatego, że poświęcają więcej czasu na wychowanie dzieci, które w przyszłości będą pracować i płacić składki i
podatki na emerytury niepracującego już pokolenia.
Zacznijmy od tego, czym jest emerytura i skąd się bierze. Otóż emerytura to świadczenie społeczne finansowane przez tych, którzy pracują, tym, którzy już nie pracują. Czy te świadczenia nie powinny w ogóle być równe? Przecież „wszyscy mamy równe żołądki” – aż głupio, że „neoliberał” musi o tym przypominać zagorzałym socjalistom. Ktoś ma mieć kiedyś wyższą emeryturę dlatego, że dziś płaci wyższe składki emerytalne? Składki zdrowotne też płaci wyższe, a czy ma
prawo w związku z tym dostać się szybciej do lepszego szpitala? Toż to by była awantura, gdyby ktoś coś takiego zaproponował. A różnica jest tylko taka, że mamy do czynienia albo ze świadczeniem pieniężnym, albo z usługą medyczną.
W systemie rynkowym zróżnicowanie dochodów w okresie efektywności zawodowej jest czymś oczywistym i naturalnym. W systemie nierynkowym zresztą też – nawet w socjalizmie
wynagrodzenia były różne. Zasłużeni w budowie socjalizmu mieli pensje wyższe niż mniej zasłużeni. Natomiast z rynkowego punktu widzenia zróżnicowanie wynagrodzeń jest efektem różnicy wkładu do PKB wycenianego za pomocą prostego mechanizmu popytu i podaży na pracę danego człowieka. Zasada ta nie przenosi się jednak w wiek emerytalny, kiedy przestajemy wnosić jakiś wkład, a stajemy się beneficjentami tego, co wytworzy kolejne pokolenie. Jeśli ktoś jest naprawdę dużo mądrzejszy i bardziej przydatny społeczeństwu w okresie swojej aktywności zawodowej, to powinien się zabezpieczyć na starość – wykupić polisę, oszczędzać. Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że wcale nie był taki mądry i może wtedy, gdy pobierał pensję, rynek go „przecenił”.
Od pracujących jest pobierany podatek celowy nazywany składką emerytalną na Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (FUS, nie mylić z ZUS) i po osiągnięciu przez nich odpowiedniego wieku i okresu składkowego (czyli okresu płacenia składek), które są ustalane na podstawie czysto politycznych decyzji, wypłacane są im emerytury. Ale nie są one wypłacane z tych składek, które wpłacili, lecz z tych, które będzie płaciło kolejne pokolenie „ubezpieczonych”. Tych pieniędzy oczywiście nie wystarcza i należałoby podnieść wysokość tych składek. Ale wyborcom mogłoby się to nie spodobać. Stosujemy więc inżynierię finansową – jak „banksterzy” z Wall Street. Skarb Państwa dotuje FUS z budżetu. Czyli też podatków, ale z innych. Z
CIT, VAT, akcyzy. I z długu, czyli z zaciąganych przez siebie na rynkach finansowych pożyczek (to się nazywa fachowo sprzedaż obligacji), które trzeba będzie spłacić (a przynajmniej „obsługiwać”), oczywiście ściągając na ten cel coraz więcej podatków. Wysokość tej dotacji też czasem nie starczała i Zakład Ubezpieczeń Społecznych (ZUS, nie mylić z FUS) zaciągał kredyty w bankach komercyjnych, by mieć na wypłatę emerytur! Że to ekonomiczna bzdura, bo przecież Skarb Państwa może taniej znaleźć finansowanie na rynkach międzynarodowych niż ZUS na polskim rynku bankowym? Ano bzdura, ale kredyty zaciągnięte przez ZUS nie były ujmowane w budżecie państwa, dzięki czemu mieliśmy niższy deficyt. W końcu specjaliści od finansów publicznych się jednak połapali i Skarb Państwa zwiększył dotację do FUS, żeby ZUS nie musiał się sam kredytować na rynku. Ale część tej dotacji nazwano „pożyczką”. I w budżecie na dany rok zapisano ją jako… aktywa, bo „pożyczka” podlega przecież zwrotowi. Dzięki temu deficyt nadal był „niższy”. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że ZUS tej „pożyczki” nigdy nie odda i trzeba ją będzie „umorzyć”. I umarzano. I udzielano kolejnej. Takie „rolowanie” zobowiązań, a przy okazji „ubezpieczonych”.
Dlatego gdy w 1998 r. uchwalano reformę emerytalną i wprowadzano OFE, wieściłem, że ten system zbankrutuje. I zbankrutował. Zakłady emerytalne, które miały wypłacać emerytury z OFE, w ogóle nie powstały, bo co miałyby wypłacać, skoro w OFE, jak w ZUS, też pieniędzy nie było, bo cały system jest uzależniony od ich bieżącego dopływu od płacących składki. Zresztą OFE też zaczęto likwidować, rozpoczynając od najgłupszej, obligacyjnej części. Bo część składki, którą ZUS pobierał pod przymusem od „ubezpieczonych”, przekazywał do OFE, a te za połowę (a były takie lata, że za 70 proc.) tej kwoty nabywały oprocentowane obligacje Skarbu Państwa, który to, co dostał z OFE, przekazywał do ZUS, żeby ten miał na wypłatę emerytur. Likwidacja tego absurdu, podobnie jak podwyższenie wieku emerytalnego, to jedyne rzeczy, za które chwaliłem PO. Aczkolwiek to, w jaki sposób PO te reformy zrobiła, do złudzenia przypomina to, jak PiS wprowadza Polski Ład. Dlatego niektórzy do dziś wierzą, że Tusk im ukradł
pieniądze z OFE.
„Neolibków” z rynków finansowych – jak ich przezywają bojownicy o sprawiedliwość społeczną – jeszcze rozumiem. Ostatecznie działali w swoim interesie. OFE początkowo pobierały za tę przysługę 10 proc. Niezależnie od wyników. Istne eldorado. Ale żeby prawdziwi bojownicy o sprawiedliwość społeczną też popierali ten system, to już co innego. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że to prawdziwi neoliberałowie z Centrum im. Adama Smitha ten absurd zidentyfikowali. A niektórzy mają na naszym punkcie fobię, to wspierają wszystko, co my krytykujemy i na odwrót.
Gdyby nie było państwowych emerytur, ciężar utrzymania niezdolnych do pracy rodziców spadałby – jak przez wieki całe – na barki ich dzieci. Im więcej dzieci wychowali kiedyś rodzice, tym większą mogli mieć nadzieję, że one ich będą utrzymywać. Ale funkcję tę przejęło państwo. Konsekwencja jest taka, że dzieci tych, którzy mają dzieci, będą musiały łożyć na emerytury także tych, którzy ich nie mają. A wychowanie kosztuje sporo czasu i pieniędzy. Czy zatem naprawdę „niesprawiedliwe społecznie” jest, aby system zorganizowany przez państwo choć troszkę uwzględniał naturalny mechanizm międzypokoleniowej redystrybucji? Przecież rodziny mające więcej dzieci (przez lata nazywane „patologicznymi”) to nie tylko rodziny żyjące z zasiłków. Są one mniej aktywne na rynku pracy, bo doba ma tylko 24 godziny. Większą jego część muszą poświęcić wychowaniu potomstwa i mniej pozostaje im na działalność na rynku pracy. Ale to ich dzieci będą w przyszłości płaciły składki i inne podatki, bez których emerytur po prostu w ogóle nie będzie.
Owszem, „dzieci z tego nie będzie”. Ale będzie sprawiedliwiej. Aczkolwiek może nie „społecznie”. Bo krzesło elektryczne trochę się różni od krzesła. ©℗
Odpowiedź autora
Emerytura alimentacyjna w omawianej formie nie premiowałaby samego wychowywania dzieci, lecz ich przyszłą zamożność, gdyż byłaby uzależniona od wysokości ich zarobków, gdy już dorosną. Tymczasem dochody jednostki w dużej mierze wynikają z zamożności rodziny, z której ona pochodzi. Tak więc emerytura w takiej formie zwiększałaby świadczenia bogatszych emerytów, czyli powiększała nierówności. Polityka zwiększająca nierówności ekonomiczne mogłaby być uzasadniona, gdyby realizowała jakiś ważny cel społeczny. Jednak sam prof. Gwiazdowski słusznie zauważa, że to rozwiązanie nie doprowadziłoby do zwiększenia dzietności w Polsce. Nie ma więc żadnego uzasadnienia.
Zgadzam się z profesorem, że wychowanie dzieci to niezwykle ważna rola społeczna, którą należy doceniać. Między innymi z tego powodu, że w przyszłości staną się one płatnikami składek. Dlatego też ważna jest polityka prorodzinna finansowana z podatków wszystkich obywateli, także tych bezdzietnych. Tak jak jest w przypadku świadczenia 500+. Istnieją także ulgi podatkowe na dzieci i wyprawka szkolna. Z danin płaconych przez wszystkich podatników, również bezdzietnych, są utrzymywane publiczne żłobki, przedszkola czy szkoły. Rodziny należy więc wspierać z publicznych pieniędzy, nawet na większą skalę niż teraz, tyle że w czasie, gdy te dzieci wychowują. Po pierwsze dlatego, że właśnie wtedy mają większe potrzeby finansowe. Po drugie, ponieważ wsparcie rodziców w wieku reprodukcyjnym faktycznie może zwiększać dzietność. W przeciwieństwie do emerytury alimentacyjnej.
Natomiast uwagi profesora dotyczące OFE i emerytury obywatelskiej są źle zaadresowane. Akurat lewica, a przynajmniej ta jej bardziej prosocjalna część, była przeciwna systemowi opartemu na OFE, który uzależniał wysokość świadczeń od aktualnej sytuacji na rynkach kapitałowych. I dobrze się stało, że Donald Tusk rozpoczął jego likwidację – akurat za to mu chwała. Lewica nie jest też z zasady przeciwna emeryturze obywatelskiej. O ile tylko będzie ona wystarczać na w miarę godne życie. ©℗