- Ulewne deszcze i fale gorąca w Europie były przewidywane przez naukowców już kilkadziesiąt lat temu, ale my byliśmy na to głusi – mówi DGP dr Sebastian Szklarek z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN.
dr Sebastian Szklarek, PAN
/
Materiały prasowe
Ponad 200 potwierdzonych ofiar śmiertelnych, setki osób zaginionych – to bilans najnowszej fali ulewnych deszczy i podtopień, która uderzyła w zachodnią część Europy. Mówi się, że dla Niemiec, które znalazły się w epicentrum kataklizmu, to największa powódź nawet od średniowiecza. Niedawno mieliśmy bezprecedensowej siły tornado na Morawach. Tak już będzie?
Kiedyś powiedzielibyśmy, że takie wydarzenia są anomaliami pogodowymi. Patrząc na to, co dzieje się tylko w tym roku w naszym nieodległym sąsiedztwie, patrząc na fale upałów, które dotykają nawet Kanadę czy Syberię, należałoby mówić raczej o nowej normalności. Intensyfikacja i zagęszczenie występowania takich ekstremów to właśnie skutek zmiany klimatu. Rozgrzane powietrze jest w stanie pomieścić w sobie więcej wody, w efekcie zanim spadnie, zbiera się jej w atmosferze więcej. Jednocześnie ciepło to
energia, która musi się w jakiś sposób rozładować. To trochę tak, jak z podgrzewaniem wody w czajniku para wydobywa się z niego pod ciśnieniem, jeśli ma ujście, ale jeśli wszystkie otwory są zablokowane, pokrywka może eksplodować. Podobnie jest z efektem cieplarnianym: podwyższone stężenie gazów w atmosferze powoduje, że ciepło nie ma gdzie ulecieć.
Dla Polski punktem odniesienia pozostaje wciąż „powódź tysiąclecia” sprzed niemal ćwierćwiecza, wskutek której śmierć poniosło ponad 100 osób, z czego więcej niż połowa na terenie Polski. Powinniśmy liczyć się z tym, że ta pamięć wkrótce zblednie, w obliczu kolejnych śmiercionośnych kataklizmów i ekstremów pogodowych? A może należy się spodziewać częstszych wydarzeń tego typu, ale niekoniecznie o aż tak destrukcyjnym charakterze?
Wiele zależy od tego, gdzie uderzą nawalne opady. To trochę loteria. W 1997 r. zaczęło się w rejonach górskich, co spowodowało, że powodzie uderzyły przede wszystkim w miasta leżące w korytach rzek, gdzie
informacja o nadchodzącej fali powodziowej daje pewien czas na ewakuację. To, z czym mieliśmy do czynienia w Niemczech, w pewnym stopniu także ostatnio w Małopolsce, to raczej punktowe opady o wyjątkowej sile, które nie są w stanie zostać opanowane przez istniejącą infrastrukturę przeciwpowodziową i trudno skutecznie przed nimi ostrzec ludzi w miejscu, w które taki opad uderzy. W Niemczech podczas jednej ulewy potrafiło spaść na ziemię 200 litrów deszczu – to tak, jakby w krótkim czasie z nieba spadło jezioro. W takiej sytuacji żadne wały nie pomogą. Tymczasem w Polsce, ale także w wielu regionach Europy, zaufaliśmy im na tyle, że zbliżyliśmy zabudowę do rzek. Jeśli ulewa uderzy w obszar silnie zurbanizowany, możemy mieć powtórkę z 1997 r. Najlepiej byłoby odsunąć zabudowę w mniejszych miejscowościach, a duże miasta jak Wrocław zabezpieczyć polderami i innymi rozwiązaniami przeciwpowodziowymi.
Poza zabudowaniem terenów zalewowych, jakie błędy popełniono w Europie? Co należało zrobić, żeby lepiej przygotować się na zmiany?
Punktowy opad nawalny ma to do siebie, że ciężko jest go przewidzieć i się na niego przygotować. Dostosowanie infrastruktury do takich ekstremów to gigantyczne koszty. Trudno sobie z ekonomicznego punktu widzenia wyobrazić infrastrukturę, która byłaby odporna na tak gigantyczne ilości wody. Studzienki kanalizacyjne musiałyby być chyba wielkości
samochodów, a zamiast wałów wzdłuż rzek należałoby postawić kilkumetrowe mury. Jednym z największych błędów jest przyspieszanie odpływu, które w miastach poprzez betonozę przyjęło najbardziej skrajne rozmiary. Rozproszona retencja w miastach, lasach i na terenach rolniczych to przeciwdziałanie zarówno powodzi, jak i suszy.
A co da się zrobić realnie i szybko, żeby zminimalizować straty?
Tak naprawdę niewiele. Szybko można tylko ewakuować ludzi, jeśli się uda odpowiednio przewidzieć, gdzie trafi się taki nawalny opad. Przede wszystkim należy stawiać na przeciwdziałanie dalszej zmianie klimatu. Ona jest jak rozpędzony pociąg towarowy, którego nie da się szybko wyhamować, ale jeśli nie podejmiemy pilnych działań, to będzie się rozpędzał jeszcze bardziej, zatrzymać go będzie jeszcze trudniej i będzie trwało to jeszcze dłużej. Drugi element to wspomniana retencja rozproszona (zwana też krajobrazową) – trzeba jak najwięcej opadu zatrzymać w miejscu, w którym spada na ziemię, wtedy przed zalaniem chronimy nie tylko te miejsca, ale i wszystko położone dalej wzdłuż rzek.
Jeszcze do niedawna skutki zmiany klimatu przedstawiane były jako problem odległych rejonów geograficznych świata. W przypadku naszej części Europy często dopatrywano się pozytywów ocieplenia. Zmiana klimatu zaskoczyła ekspertów?
Trudno mówić o zaskoczeniu. Po prostu byliśmy głusi na to, co mówiła nauka. Np. o tym, że zimy w Polsce będą coraz łagodniejsze, że będzie coraz mniej śniegu, a coraz więcej opadów deszczu, że coraz więcej będzie zjawisk ekstremalnych pisano już kilkadziesiąt lat temu. Zaskoczeniem może być natomiast skala i tempo tych zmian. Rzeczywistość okazuje się bardziej pesymistyczna niż pokazywały dotychczasowe umiarkowane scenariusze opisywane przez klimatologów.