Bardzo się zdziwiłem, gdy przeczytałem komunikat oświatowej Solidarności, że domaga się w trybie natychmiastowym odwołania Przemysława Czarnka ze stanowiska ministra edukacji i nauki. W wystosowanym do premiera piśmie nagle pojawiają się obawy o masowe zwolnienia i całkowity paraliż oświaty, a także oburzenie tym, że minister uważa, iż mamy zbyt wielu nauczycieli.

Związek przekonuje tymczasem, że nauczycieli nam brakuje, zwłaszcza tych uczących przedmiotów zawodowych i ścisłych. Dodaje, że brak działań ze strony resortu w przedmiocie niedoborów kadrowych może doprowadzić do nieodwracalnych szkód w poziomie wykształcenia uczniów i uczennic oraz negatywnie wpłynąć na realizację prawa do nauki.
A przecież te problemy były widoczne już w 2019 r., kiedy to na początku wszystkie trzy centrale związkowe – mam tu na myśli Związek Nauczycielstwa Polskiego, Forum Związków Zawodowych, a także Solidarność – razem zagroziły strajkiem generalnym. To była niepowtarzalna okazja do wprowadzenia zmian w systemie wynagradzania i zatrudniania nauczycieli. Szybko jednak oświatowa Solidarność wyłamała się z tego sojuszu, choć jego siły upatrywano w jedności. A „zgniłe” porozumienie zawarte wówczas przez ten związek z rządem w dalszym ciągu nie jest w całości zrealizowane. Nie ma przecież połączenia wzrostu wynagrodzeń nauczycieli ze zwiększającą się średnią krajową – co było jednym z głównych postulatów – choć te rozwiązania miały już wejść w życie od 1 stycznia 2020 r.
Pamiętamy wszyscy, jakie oburzenie wywołała wtedy decyzja oświatowej Solidarności. Ludzie grozili masowymi odejściami i rzucaniem związkowymi legitymacjami. I nie ma się co dziwić, bo rolą związku nie jest układanie się z rządem, ale walka o dobro pracowników, w tym przypadku nauczycieli. Związek ten całkowicie stracił swoją wiarygodność. Próbował jeszcze blokować siedziby kuratorów, ale to było bardziej ratowanie resztek honoru.
Dlatego trudno teraz uwierzyć, że rzeczywiście chcą odwołania ministra, a nie pokazania tylko, że ich trochę oszukano. Obecnie o strajku generalnym wszystkie organizacje związkowe mogą tylko pomarzyć. Sytuacja na to nie pozwala, a nauczyciele prędzej odejdą z zawodu, niż powtórnie się na to zdecydują. Jednakże ministrowi również brakuje odwagi, aby nie użyć tu mocniejszego określenia. Publicznie przyznaje, że jeszcze w grudniu 2021 r. oferował nauczycielom nawet 36 proc. podwyżek za dodatkowe cztery godziny pracy tygodniowo. Ostatecznie jednak wycofał się z tego odważnego projektu, a winą za brak tak znaczących podwyżek obarczył związki zawodowe. Wiadomo, że przy takich reformach zawsze ktoś będzie niezadowolony. Samorządy – bo otrzymają zbyt mało pieniędzy, a nauczyciele – bo będą zbyt dużo pracować. Dlatego ktoś, czyli minister, a ostatecznie rząd, musi brać na barki tę odpowiedzialność. Starsi nauczyciele domagali się przywrócenia wcześniejszych emerytur i to też było w zeszłym roku na stole negocjacyjnym. Dzięki temu ci wypaleni zawodowo mogliby odejść, a młodzi mogliby trochę więcej popracować za wyższe wynagrodzenie. To byłoby dobre rozwiązanie, bo wszystkim rodzicom marzą się nauczyciele zaangażowani w swoją pracę. Niech zarabiają nawet po 10 tys. zł miesięcznie, ale niech będzie przy tym stworzony mechanizm, który nie dopuści do tego zawodu ludzi z przypadku lub takich, którzy nie mają pomysłu na siebie. Niestety te postulaty przez kolejne lata pozostaną w sferze marzeń. Są tak samo realne jak żądanie oświatowej Solidarności, aby premier odwołał obecnego szefa resortu edukacji. ©℗