Psycholog w każdej szkole to za mało, on powinien być na każdej lekcji. Powinien nim być każdy nauczyciel.
Psycholog w każdej szkole to za mało, on powinien być na każdej lekcji. Powinien nim być każdy nauczyciel.
Według UNICEF do 6 marca z Ukrainy uciekło już 0,5 mln dzieci. Większość z nich znalazła schronienie w Polsce. Na razie wiele z nich pozostaje z opiekunami, ale w szkołach przybywa ich z dnia na dzień. Minister Edukacji i Nauki mówi już o 43 tys. Przedłużająca się wojna postawi nas przed koniecznością przyjęcia jeszcze większej liczby małych Ukraińców do systemu oświaty.
W rozmowie z Onet.pl minister edukacji Przemysław Czarnek zapewnił, że Polska jest gotowa, by zapewnić dalszą edukację małym uchodźcom. Przekonywał, żeby dać sobie czas i pozwolić najpierw osiąść w nowych mieszkaniach i przepracować traumę, a potem umieszczać ich w szkolnych ławkach. Zdaniem szefa MEiN, jeśli wojna skończy się szybko, większość dzieci wróci do domów. Do tego czasu mogą uczestniczyć w zdalnych lekcjach prowadzonych przez swoje dotychczasowe placówki. Jeśli jednak pozostaną w Polsce, najpierw powinny trafić do oddziałów przygotowawczych, w których będą uczyć się polskiego, a dopiero później do regularnych polskich klas.
Dyrektor zorganizuje
Co do zasady takie pomysły na rozwiązanie sytuacji wydają się słuszne. W całym przedstawionym przez ministra obrazie brakuje jednak miejsca na to, co w przypadku dzieci uciekających przed wojną jest najważniejsze: wsparcia psychologicznego. Na stronach MEiN można znaleźć informację, że taką pomoc w szkołach organizują dyrektorzy. Dla tych ostatnich napływ małych uchodźców nałoży się na wcześniejsze problemy, także te spowodowane dwuletnią pandemią koronawirusa i izolacją dzieci.
Jak pokazały ubiegłoroczne badania przeprowadzone na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, po roku pandemii co czwarty uczeń zdradzał symptomy depresji, a potwierdzenie tych liczb można znaleźć w wielu innych analizach. U dzieci może ona prowadzić do najtragiczniejszych skutków – w ubiegłym roku 1,3 tys. małoletnich usiłowało odebrać sobie życie.
W tych mrocznych okolicznościach Ministerstwo Edukacji i Nauki rozwiązuje worek z pieniędzmi, obiecując kilkaset milionów złotych na wsparcie psychologiczne w szkołach. Liczby robią wrażenie – na same zajęcia rozwijające kompetencje społeczne, kompensacyjne czy logopedyczne przeznaczy 150 mln zł, co ma oznaczać 3 mln godzin. 0,5 mld zł ma z kolei iść na zatrudnienie specjalistów: psychologów, logopedów, pedagogów i terapeutów. Środki miały być uruchamiane od 1 marca. Dotychczas tylko połowa spośród ok. 20 tys. zatrudnia psychologa. Jest ich 10,8 tys., a mają się zaopiekować grubo ponad 4 mln uczniów. Wspiera ich w tym niewiele ponad 1 tys. poradni psychologiczno-pedagogicznych.
Decyzje o dofinansowaniu mogły oczywiście zapaść wcześniej, wszak problemy nie pojawiły się z dnia na dzień. Już minister Anna Zalewska obiecywała zresztą, że we wrześniu 2019 r. w każdej szkole będzie psycholog. Tak się jednak nie stało. Można powiedzieć, że plany ministerstwa pokrzyżowała pandemia, ale wydaje się, że w kwestii zdrowia psychicznego uczniów kolejne ekipy zaczynają wciąż od nowa, mimo że kierunki były już wcześniej wytyczone, a celów nie osiągnięto.
Na przełomie 2020 i 2021 r. resort zlecił kuratorom oświaty, by ci przeanalizowali, jak w czasie pandemii funkcjonuje system pomocy psychologiczno-pedagogicznej dla dzieci. Instytut Profilaktyki Zintegrowanej miał z kolei opracować zestaw rekomendacji dotyczący systemu wsparcia psychicznego dla tej grupy. Trafiły one na biurko ministra już w lutym 2021 r., a więc ponad rok temu. Pierwsze pomysły na wsparcie psychologiczne – i pieniądze (15 mln zł) – znalazły się dopiero pięć miesięcy później. „Działania ministra edukacji były spóźnione i niewystarczające” – orzekli kontrolerzy NIK, którzy sprawdzali, jak resort poradził sobie z łagodzeniem skutków pandemii. „Raport IPZ jasno pokazał, że wraz z rozwojem epidemii pogarszała się kondycja psychofizyczna uczniów i nauczycieli. Rekomendowano w nim, by działania wychowawcze, profilaktyczne i pomocowe na rzecz wsparcia psychicznego dzieci i młodzieży stały się w systemie edukacji priorytetem, zarówno w ówczesnej fazie epidemii, jak i bezpośrednio po jej wygaśnięciu” – pisali w raporcie.
O psychologa w każdej szkole upominał się rzecznik praw obywatelskich, przypominając w piśmie do MEiN, że „jednym z najważniejszych zadań systemu oświaty powinno być towarzyszenie uczniom w poszukiwaniu rozwiązań wobec napotykanych wyzwań i trudności”.
Pozostaje mieć nadzieję, że tym razem się uda, a szkoły zostaną faktycznie wzmocnione na odcinku wsparcia psychologicznego. Jednak mam wrażenie, że z czasem postulat, by w każdej szkole był zatrudniony specjalista w tej dziedzinie, zaktualizował się. Wobec wyzwań, przed którymi stoi oświata, psycholog w każdej szkole to za mało, on powinien być w każdej sali. Na każdej lekcji. Wobec skali problemu kwalifikacje do zauważania problemów i podejmowania działań na rzecz ich rozwiązania powinien bowiem mieć każdy nauczyciel. To on jest dla uczniów „osobą pierwszego kontaktu”, spędza z nimi najwięcej czasu, a zatem ma największe możliwości reagowania w sytuacjach kryzysowych. To zresztą widać także w analizach dotyczących zdrowia psychicznego, np. tych zleconych przez rzecznika praw dziecka. Mikołaj Pawlak napisał w podsumowaniu analizy, że problemy psychiczne dzieci „wymagają pilnego wdrożenia programów psychoedukacyjnych związanych z zapobieganiem i leczeniem depresji. Wdrażanie tych programów powinno obejmować całą sieć społeczną nastolatków, czyli ich samych oraz rodziców i nauczycieli – te grupy, jak wskazuje poprzedni etap badania, są silnymi czynnikami chroniącymi”.
Nie czas na „siłaczki”
Nauczyciele są jednak coraz bardziej sfrustrowani i wypaleni. Po pierwsze dlatego, że duża część ich rzeczywistości to walka o byt. Od lat walczą o podwyżki, uciekając się nawet do tak drastycznych środków jak strajk w oświacie. Pensja przychodzącego do zawodu stażysty pozostaje na poziomie płacy minimalnej. Młody nauczyciel nie dostanie więc kredytu na mieszkanie (a w wielu przypadkach nawet samodzielnie go nie wynajmie), nie wyjedzie na wakacje, będzie miał problemy z opłaceniem rachunków. Nie mówiąc już o zakładaniu rodziny. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że inni mają gorzej, ale to właśnie nauczycielom powierzamy los naszych najmłodszych. Nie bez powodu nie oddajemy ich w ręce kasjerów, stróżów czy sprzątaczy.
Obliczanie nauczycielskich wynagrodzeń to proces skomplikowany niczym produkcja magicznego wywaru z „Asteriksa i Obeliksa”. Ponieważ recepturę znają tylko oświatowi druidzi, a składa się ona z wielu składników umieszczanych w kociołku w różnych proporcjach, bardzo łatwo jest manipulować opinią publiczną w tej sprawie. Resort nie podaje średnich wynagrodzeń pedagogów, a w odpowiedziach na poselskie interpelacje przyznaje, że… nie jest w stanie tego zrobić. A więc minister może powiedzieć na konferencji, że nauczyciel zarabia 6 tys. zł. I zapewne jakiś polonista blisko emerytury i z wieloma nadgodzinami właśnie tyle dostaje. Ale mój znajomy stażysta z Bielawy (woj. dolnośląskie) pokazuje mi swój przelew na konto – 2 tys. zł. Tyle dostaje kieszonkowego niejeden uczeń stołecznego liceum. Efekt jest taki, że zamiast poświęcić czas uczniom, ciułając do niskich pensji, nauczyciele po godzinach pogrążają się w chałturach i korepetycjach, na które popyt jest coraz większy.
Aby nauczyciel był bliski uczniom, powinien być z nimi związany, być częścią środowiska. Pracować w jednej szkole, a nie gorączkowo przemieszczać się między placówkami, składając etat, jak dzieje się teraz. A jest tak – po pierwsze – z powodu reformy edukacji przeprowadzonej przez Annę Zalewską. Jeszcze niedawno młodsi uczniowie chodzili do szkół podstawowych, gdzie uczono jedynie bazowych przedmiotów. Później, kiedy dochodziła do nich fizyka czy chemia, przenosili się do gimnazjów. Fizyki jest w planie lekcji mniej niż polskiego, a więc nauczyciel tego przedmiotu musiał uczyć wiele klas. Dzięki temu, że w jednym budynku było ich np. sześć, mógł wyrobić pełny etat. Teraz, kiedy zbiorczych szkół nie ma, a jego przedmiot wrócił do podstawówek, aby przeprowadzić lekcje w tych samych sześciu klasach, musi odwiedzić np. trzy szkoły. Zamiast więc spędzać czas na rozmowach z uczniami czy prowadzeniu angażujących projektów, przemierza kilometry samochodem (rzadziej komunikacją publiczną, bo tej w małych miejscowościach nie ma).
Skąd ma wiedzieć?
Aby nauczyciel mógł pomóc uczniowi w tarapatach, powinien mieć po temu także kwalifikacje. Tymczasem przyszli pracownicy szkół mają zwykle na studiach po jednym przedmiocie psychologicznym w semestrze. A i to głównie w kontekście dydaktyki, a nie problemów współczesnej młodzieży. Należałoby więc zmienić programy studiów nauczycielskich i szkolić osoby, które będą w stanie wspierać uczniów. A do tego urealnić praktyki studenckie i postawić w nich na większy kontakt z uczniami. Tajemnicą poliszynela jest, że wielu studentów idzie do swoich byłych nauczycieli, posiedzi na lekcjach, kilka przeprowadzi, praktykę zaliczy i… niczego się nie nauczy.
Tyle że realna sytuacja jest taka, że braki kadrowe zgłasza aż 46 proc. dyrektorów. W rozmowach z kontrolerami NIK samorządy potwierdzają, że szkoły obsadzają wakaty osobami bez kwalifikacji, a kuratoria zgadzają się na to, nie widząc innej drogi. Uczy więc coraz więcej studentów, głównie przedmiotów ścisłych i języków. Smaczku dodaje fakt, że dyrektor może ich zatrudnić na zasadach określonych w kodeksie pracy, bo nie podlegają oni Karcie nauczyciela. Efekt: podejmując pracę w podstawówce, żak dostaje np. 4 tys. zł brutto, podczas gdy jego starsi koledzy zatrudnieni już jako nauczyciele… o 1 tys. mniej. Gdy już skończy studia i będzie chciał zostać w placówce, jego pensję trzeba będzie obniżyć. Jaką motywację mają więc studenci, by zostawać nauczycielami? Pewnie żadną. A tymczasem struktura wiekowa naszego ciała pedagogicznego niebezpiecznie skłania się ku przewadze emerytów.
Wszystkie te problemy dałoby się załatwić przemyślanymi i konsekwentnymi reformami – z dosypaniem pieniędzy do systemu. Ale jest jeszcze jedna rzecz, najtrudniejsza zapewne do osiągnięcia. Aby nauczyciel mógł wspierać uczniów i zauważać ich problemy, musi chcieć ich wysłuchać. Wierzę, że do zawodu przychodzą ludzie o specyficznej wrażliwości i wielkim sercu. Polscy pedagodzy nieraz wykazywali się przecież wspaniałym podejściem i oddaniem, pracując często ponad siły, napędzani poczuciem misji. Tego nie da się zadekretować, nie można za to zapłacić. Ale nie można też temu przeszkadzać. To już nie czasy, kiedy polegaliśmy na „siłaczkach”. Dziś, aby wymagać zaangażowania i poświęcenia, trzeba stworzyć nauczycielom godne warunki. Zresztą los bohaterki noweli Żeromskiego pokazuje, że wysiłek ponad miarę nie kończy się dobrze. Oczekując go, wykańczamy nauczycieli, a bez nich dzieci pozostaną, gdzie były.
I choć wydaje się, że teraz dzieją się rzeczy znacznie ważniejsze, nie można porzucić prób poprawy systemu edukacji. Dziś już wiemy, że musi być gotowy na wyzwania, których jeszcze 10 lat temu nikt by się nie spodziewał. A będzie, jeśli gotowi będą nauczyciele. ©℗
Reklama
Reklama