Paradoks polega na tym, że partia mająca na sztandarach hasło wyrównywania szans prowadzi politykę, która nie tylko nie zmniejszy różnic społecznych, lecz na dłuższą metę je pogłębi.

Polskim szkołom – a właściwie ich uczniom – nie zagrażają osoby LGBT, niedobór „cnót niewieścich” czy zgniła kultura Zachodu. Grozi im brak nauczycieli, łatane na ostatnią chwilę plany lekcji i zaległości programowe. Rodzice, którzy nie godzą się na ten stan rzeczy, muszą zapłacić albo za korepetycje, albo za szkołę prywatną. Za uczniami w tych ostatnich pójdą nauczyciele, a skutkiem będą narastające różnice między uczniami z biedniejszych i (nieco) bogatszych rodzin. Na tym właśnie polega największa zbrodnia, jaką na polskim systemie edukacji dokonuje Przemysław Czarnek. I jaką dokonali jego poprzednicy.
„Byłem wczoraj na zebraniu w szkole syna (II klasa, przyzwoite warszawskie liceum). Szkoła jest w stanie katastrofy. Nauczycieli nie ma, są ciągłe zmiany planów, lekcje trzy razy w tygodniu zaczynają się o 7.10, raz o 11.30, a raz trwają od 8 do 17. Połowa zajęć to chaotycznie organizowane zastępstwa. Rodzice nie rozumieją. Rodzic: «Dzieci mają ogromne zaległości. Będziemy musieli wydawać pieniądze na korepetycje przed maturą! Pani wie, ile to kosztuje?»”.
To fragment postu opublikowanego na Facebooku – dzielę się nim za zgodą autora – przez dra hab. Adama Leszczyńskiego, znanego historyka i publicystę, autora między innymi „Ludowej historii Polski”. Publicystę, dodajmy lewicowego, co ma w tym kontekście niebagatelne znaczenie. Dalej pisze bowiem Leszczyński, że jest „fanem publicznej edukacji”, a jego dzieci chodzą do publicznych szkół. Mimo to rozważa przeniesienie syna do szkoły niepublicznej, chociaż wie, że na dłuższą metę taka postawa oznacza „destrukcję instytucji publicznych”, zaś ich odbudowa zajmie lata.
Oczywiście sam Leszczyński polskiej szkoły nie zniszczy, ale w danych widać, że jego zdanie podziela wielu innych rodziców. Według przygotowanego przez Fundację Our Kids i opartego na danych ówczesnego Ministerstwa Edukacji Narodowej „Raportu o szkolnictwie niepublicznym w Polsce” „liczba wszystkich niepublicznych placówek edukacyjnych wzrosła od 2014 r. do 2018 r. o 17,15 proc.” – do prawie 10 tys. Może się komuś wydawać, że to niewiele, ale w tym samym czasie liczba uczęszczających do nich uczniów wzrosła o prawie 30 proc., do ponad 510 tys. To oznacza, że ponad 0,5 mln uczniów chodzi do szkół i przedszkoli prywatnych, chociaż ich rodzice – jak wszyscy – płacą podatki na utrzymanie placówek publicznych.
Przyrost liczby szkół prywatnych i ich uczniów widać na każdym etapie edukacji. Wciąż nie są to astronomiczne liczby. Według danych GUS w roku szkolnym 2019/2020 wśród szkół podstawowych niepubliczna była jedna na 10. Równie ważna jak sama liczba jest jednak opisana wyżej dynamika wzrostu. A przecież dane z lat 2014–2018 nie uwzględniają doświadczeń rodziców i uczniów z nauczaniem zdalnym w czasie pandemii oraz reakcji na propozycje Przemysława Czarnka, który ministrem został w październiku 2020 r.
Ponad 0,5 mln uczniów chodzi do szkół i przedszkoli prywatnych, chociaż ich rodzice – jak wszyscy – płacą podatki na utrzymanie placówek publicznych
Nic nie wskazuje na to, by trend miał się odwrócić, ponieważ od kilku lat kolejni ministrowie rządów PiS – począwszy od Anny Zalewskiej, egzekutorki decyzji o likwidacji gimnazjów i przywróceniu czteroletniego liceum – fundują systemowi oświaty permanentny kryzys. Flagowa reforma miała być w założeniu „bezkosztowa”. W rzeczywistości przyniosła nie tylko koszty finansowe, lecz także te mniej namacalne, związane z poczuciem niepewności i chaosu. Spowodowane pandemią zawieszenie nauki stacjonarnej tylko uwypukliło problemy systemu edukacji, a dla nauczycieli było nie lada wyzwaniem. W przeprowadzonych i opublikowanych w czerwcu badaniach Fundacji Orange aż 60 proc. ankietowanych nauczycieli wskazało na zdalną naukę jako jeden z najważniejszych problemów przeszkadzających w wykonywaniu pracy.
Można mieć niewielką nadzieję, że powrotu do nauki na odległość uda się uniknąć. Pozostałe najważniejsze problemy – nadmierna biurokracja, zbyt liczne klasy czy niski prestiż zawodu – tak łatwe do rozwiązania już nie są. Nie widać też, by minister edukacji zaprzątał sobie nimi głowę. O wiele ważniejsza jest dla niego centralizacja zarządzania. Pomysły opisywane w mediach jako „lex Czarnek” to cały pakiet zmian, które łączy wspólny rdzeń, czyli próba zwiększenia kontroli ministra i jego podwładnych nad szkołami. Znajdziemy w nich m.in. projekt zwiększenia udziału nominowanych przez ministra kuratorów w powoływaniu posłusznych i odwoływaniu niepokornych dyrektorów. Nowe przepisy de facto likwidują także możliwość organizacji zajęć dodatkowych prowadzonych przez podmioty, które nie zyskają aprobaty ludzi ministra. O przeprowadzenie takich lekcji trzeba będzie teraz prosić z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, jednocześnie przedstawiając program i pełną listę materiałów, jakie zostaną wykorzystane. I nawet jeśli kuratorium da zielone światło, każdy rodzic będzie musiał wyrazić na udział dziecka pisemną zgodę. Zmiany wprowadza się pod hasłami zwiększenia wpływu rodziców na szkołę. Problem w tym, że powyższa procedura nie dotyczy zajęć realizowanych na zlecenie „administracji rządowej”. W starciu z wolą rządu kontrola rodzicielska schodzi na drugi plan.
Naprawdę nie trzeba specjalnej przenikliwości, aby dostrzec w tych rozwiązaniach dodatkowe narzędzie dyscyplinowania nauczycieli i dyrektorów. Skutek jest taki, że nauczyciele w obawie przed chaosem i ministerialną dyktaturą uciekają albo do innych branż, albo do szkół prywatnych, gdzie mogą znaleźć bardziej komfortowe warunki pracy, mniejsze klasy i lepsze zarobki. Powstaje błędne koło: nauczyciele odchodzą ze szkół publicznych, sypią się plany lekcyjne, spanikowani rodzice szukają innych szkół dla swoich dzieci – jeśli mogą, wybierają prywatne, co zwiększa ich zapotrzebowanie na kadrę, którą siłą rzeczy „wysysają” z placówek publicznych.
Widziałem już w mediach społecznościowych komentarze, że brak nauczycieli i prywatyzacja edukacji to wydumany problem dotyczący co najwyżej największych miast. Nawet gdyby tak było – nie rozumiem, dlaczego to miałoby czynić problem mniej istotnym. Na tej samej zasadzie moglibyśmy ignorować każdy problem dotyczący tylko – dajmy na to – Podkarpacia albo wybranej grupy zawodowej. Z kolei duże miasta nie wezmą brakujących nauczycieli z jakiejś równoległej czasoprzestrzeni. Będą kusiły tych, którzy wciąż pracują w mniejszych ośrodkach. Dzisiejszy problem największych aglomeracji jutro może dotknąć średnich miast i wsi.
Co zaś do skali prywatyzacji edukacji: zgoda, jest to wciąż zjawisko dotyczące mniejszości uczniów. Ważne jednak, by dostrzec je jak najwcześniej, a nie dopiero wtedy, kiedy okaże się, że za prywatną szkołę płaci co czwarty czy co trzeci rodzic. I nawet jeśli do takiej sytuacji nie dojdzie, jeśli udział prywatnych szkół zatrzyma się na kilkunastu procentach, to nie oznacza to, że problemu nie ma.
Szkoła to nie wyłącznie miejsce do nauki, lecz także do nawiązywania przyjaźni, niekiedy na całe życie. Kształtuje nie tylko uczniów, ale również znajomości. Jeśli do prywatnych placówek trafią dzieci Polaków z wyższym kapitałem kulturowym i finansowym, to społeczna bańka, która tam powstanie, będzie miała wpływ na dalsze etapy ich życia. Widzimy to doskonale w niektórych krajach zachodnich, gdzie sieci absolwentów kilku najbardziej prestiżowych szkół całkowicie dominują wśród tzw. elit naukowych, biznesowych czy politycznych. W Stanach Zjednoczonych już mówi się o powstaniu „dziedzicznej merytokracji”. To taki system, w którym najwyższe stanowiska wciąż zajmują ludzie dobrze wykształceni i z imponującym doświadczeniem – dzieci rodziców, którzy kończyli podobnie prestiżowe szkoły. Innymi słowy, system wciąż premiuje inwestycje w dobrą edukację, ale dostęp do niej staje się coraz bardziej ograniczony.
Jeden z wielu paradoksów rządów Prawa i Sprawiedliwości polega na tym, że partia mająca na sztandarach hasła społecznej solidarności i wyrównywania szans prowadzi politykę, która nie tylko nie zmniejszy różnic społecznych, lecz na dłuższą metę je pogłębi. Opisałem to zjawisko w książce „Druga fala prywatyzacji”. Starałem się pokazać, że zjawisko ucieczki przed kulejącymi instytucjami publicznymi w sferę prywatną nie dotyczy tylko edukacji, lecz chociażby ochrony zdrowia. I tam ma podobne konsekwencje.
Od publikacji książki minęło kilka miesięcy. W tym czasie mój najstarszy syn zaczął naukę w szkole prywatnej. Mnie przekonały 16-osobowe klasy, dostęp do świetlicy z atrakcyjnymi zajęciami dodatkowymi i niepodziurawione „okienkami” lekcje codziennie o tej samej porze. Żona miała więcej wątpliwości. Przestała mieć, kiedy w mediach społecznościowych zobaczyła ogłoszenie. Szkoła publiczna w naszej okolicy – ładnie odnowiona i z dobrymi opiniami – błagała rodziców o pomoc w znalezieniu brakujących nauczycieli. ©℗
Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym, współautorem „Podkastu amerykańskiego”. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.