Polska byłaby szczęśliwym krajem, gdyby największym problemem oświaty był minister. Wtedy widzielibyśmy łatwe rozwiązanie: wybory zmienią układ sił a i pierwszy szef resortu się zmieni. Rach, ciach oderżniemy macki nacjonalizmu pisowsko-katolickiego i szkoły zalśnią pełnym blaskiem. Żałuję, ale jest inaczej.

Wprowadzenie obowiązkowej etyki do szkół obrazuje ograniczone możliwości ministrów oświaty. Przecież idea, aby humanistyka zyskała wysoką rangę, jest jak najbardziej warta wsparcia. Jednak aby gruntownie przerobić nadmiernie szkolną, uwięzioną w systemie nauczania przedmiotowego humanistykę w źródło żywej refleksji, potrzeba wielorakich zmian, sięgających fundamentów sposobu działania kuratoriów, CKE, szkół i pedagogów. Ale to (hipotetyczne) działania obliczone na dekady – natomiast wprowadzenie nowego przedmiotu… No da się.
Nauczycieli doszkolić na kursach, program im dać wraz z podręcznikiem, przy okazji dać zarobić swoim (co elegancko nazywa się: „uaktywnić środowiska dotąd marginalizowane przez okrągłostołowy neomarksistowski mejnstrim”). I jakoś to pójdzie, zwłaszcza w statystykach i zestawieniach. Zmiana dla zmiany, dobrze wyglądająca na partyjnych naradach, podczas których minister edukacji Przemysław Czarnek podaje narrację, że do szkół wraca humanistyka i paradygmat moralny, ecie, pecie, krzyż na tapecie.
Polska byłaby szczęśliwym krajem, gdyby największym problemem oświaty był minister. Wtedy można by uspokajająco uznać, że edukacja działa dobrze, tylko ten szef resortu... Łatwo zdefiniowalibyśmy główne zagrożenie – nadmiar retoryki, czasem praktyki, bogoojczyźnianej. I widzielibyśmy łatwe rozwiązanie problemu: czekać, aż wybory parlamentarne zmienią układ sił, a i minister się zmieni. Rach, ciach oderżnąć macki nacjonalizmu pisowsko-katolickiego i szkoły zalśnią pełnym blaskiem. Żałuję, ale jest inaczej.
Wyobraźmy sobie zresztą następne wybory. PiS w opozycji, Czarnek opuszcza MEN i… I w to miejsce przychodzi następny polityk, z następnej partii. Albo charyzmatyczny ekspert, pozostający wszelako, skoro już mamy parlamentarną demokrację, w dyspozycji wobec partii politycznych tworzących rząd i większość sejmową. Jak ktoś nie wierzy, niech prześledzi losy Katarzyny Hall czy Mirosława Handkego.
Samo w sobie rozwiązanie ustrojowe, w którym państwem demokratycznym rządzą partie, a Ministerstwem Edukacji rząd, nie jest ani tragedią, ani polską specyfiką. Praktykują je też kraje o długiej demokratycznej tradycji. Jednak to, że we Francji jest jakoś, nie stanowi dobrego powodu, by to jakoś dobrze zadziałało w Polsce roku 2021. W tejże Francji ustawowo ograniczono udział zagranicznego kapitału w mediach, lecz u nas próba podjęcia podobnego pomysłu ukazywała całkiem inny kontekst: rząd chciał ukarać największą opozycyjną wobec niego telewizję. Również nasz kontekst szkolny jest właśnie taki: minister od szkół jest politykiem w służbie partii – a to kiepsko się sprawdza.
Trzymanie w rękach systemu oświaty zawsze rodzi pokusę wprowadzania własnej, jak to się mówi, agendy (brrr!) kosztem wrażliwości i etyki sił z innych obozów, bo przecież Teraz My. Prawica z pokusą nie walczy, przeciwnie, obecny suweren ma na sztandarach motto: „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem”, bez skrępowania zamiata zatem i na szkolnym podwórku. Jednak rozwiązanie, w którym minister oświaty ma obowiązek wspierania rządu i niepisany obowiązek dbania o własną pozycję w ramach swojego ugrupowania, jest uznawane za dobre przez niemal wszystkich polityków. Podobnie jak w wielu innych sprawach PiS prezentuje szczególnie wyrazisty zespół objawów chorobowych, ale sam nie jest źródłem choroby.
Wielekroć o tym napomykałem, ale muszę i tutaj wtrącić, by nie wyjść na rewolucjonistę – w murach polskich szkół działo się i dzieje wiele dobrego. W strukturę systemu oświaty są wmontowane mechanizmy zabezpieczające dobre działania szkoły, tyle że szkoły z innych czasów. Czasów, w których dzieci w domach (i szkołach) uczono posłuszeństwa, a kierowana przez elity powszechna oświata skutecznie powielała w masach podstawowe osiągnięcia nauki. Z wiekiem doceniam nawet niektóre elementy z własnej, peerelowskiej edukacji, a proszę mi wierzyć, że w wieku nastoletnim szkołą gardziłem mniej więcej tak jak Festiwalem Piosenki Żołnierskiej (notabene: niezapomniany występ Daniela Olbrychskiego dla poprawy humoru jest na YT, proszę zerknąć). Także dziś wielu nauczycieli wyciska, co się da, z systemu, tak karmiąc smoka oczekiwań nadzoru oświatowego i egzaminów, by edukacja nie zatraciła swojego sensu.
Niestety, system nie ułatwia im pracy. Nastawiony jest na realizowanie wymyślonych przez ekspertów zadań, nie na wspieranie praktyki, nie na wyciąganie wniosków z doświadczeń pracy pod tablicą. Eksperci niemal nie współpracują ze sobą, układając podstawy programowe (to coś na kształt przepustki covidowej dla nauczyciela) z różnych przedmiotów.
Na początku zeszłego roku w odruchu desperacji ułożyłem na stole w pokoju nauczycielskim podręczniki i zeszyty ćwiczeń do nauczania wszystkich, kilkunastu (!) przedmiotów do pierwszej klasy liceum. Bez lektur! Zza tak ustawionej wieży widać było tylko moją głowę, naprawdę nie tylko ze względu na mój „wzrost nikczemny”. Każdego, kto przechodził, pytałem, czy naprawdę wierzy, że w kraju, w którym przeciętny mieszkaniec czyta mniej niż jedną książkę rocznie, akurat 15-latkowie przedrą się przez ten podręcznikowy zestaw…
Nieumiejętności zgrania ze sobą treści nauczania przedmiotów towarzyszy nieumiejętność zgrania ze sobą celów i metod nauczania. Owszem, można sporządzić i opublikować różne światłe wstępy do podstaw programowych, poradniki metodyczne i manifesty ideowo-wychowawcze… Jak jednak zmienić utrwalone sposoby działania tak, by szkoła ukształtowała nawyk zdobywania i umiejętność znalezienia prawdy? Jak niespójny zbiór przedmiotów i wymagań „na zaliczenie” podmienić na całościową propozycję kształcenia człowieka w burzliwych czasach?
System edukacji trzyma się praktyki oceniania znanego nam od pokoleń: aby przejść przez szkołę, należy zdobyć trochę ocen z dających się łatwo wymierzyć zadań. Zbieranie wiadomości z różnych źródeł, umiejętność weryfikacji opinii i faktów („faktów”…), wyciąganie wniosków, dochodzenie do sukcesów dzięki pomyłkom, budowanie samosterowności? Ileż ja się już naczytałem szlachetnie brzmiących wskazówek w sprawie „umiejętności” i „samodzielności”. Jednak na końcu tej drogi mamy czerwcową radę pedagogiczną, a wtedy, jak zawsze, królują przedmioty i proste oceny z wymiernych zadań, aby rodzice i nadzór nie mogli ich zakwestionować.
Zmiana procedur oceniania i uczenia nie dałaby się zrobić w rok ani nawet w cztery lata. Zresztą ministerialne „cztery lata” od wyborów do wyborów, to nie tylko co najwyżej połowa czasu potrzebnego na wprowadzenie zmian, ale to z zasady „mniejsza połowa”. Koalicję rządową mamy niecałe sześć lat, a w MEN siedzi już trzeci gospodarz. Za PO akurat pod tym względem było tak samo.
Oczywiście, byłoby inaczej, gdybyśmy żyli w rzeczywistości, w której edukacja podlegałaby szerokiemu ponadpartyjnemu konsensusowi. Nie jest tak jednak i nie będzie, szkoda się na ten temat rozpisywać. Inaczej byłoby także, gdyby od lat towarzyszyła nam praktyka głębokiej decentralizacji systemu szkolnictwa albo praktyka autonomii szkół. Szansa na taki model została zaprzepaszczona w latach 90. i szybko się znowu nie pojawi. Wreszcie, byłoby inaczej, gdyby najważniejszą instytucją systemu edukacji było ciało reprezentujące „stronę społeczną”, jak to się kiedyś mówiło, a nie MEN. Nauczyciel(k)i (to przede wszystkim), rodziny (trochę), ekspertów (do smaku)… Gdyby taka, społeczna, ale umocowana w strukturach demokratycznego państwa Komisja Edukacji Narodowej pełniła funkcję zbiorowego sternika okrętu edukacji, mielibyśmy stabilizację kursu – gdyby założyć, że środowisko aktywnych nauczycieli byłoby w miarę zgrane co do podstawowych celów istnienia szkoły. I że byłoby silne poparciem środowiska.
Co do tego pierwszego warunku byłbym ostrożnym optymistą. W kraju działają lub działały liczne grupy i sieci (ach, te media społecznościowe) proedukacyjne. Niemal jednym głosem diagnozują rzeczywistość szkoły: za mało samodzielności nauczycielskiej i uczniowskiej, za dużo narzucania z góry, za mało rozwoju, za dużo odtwarzania, za dużo starego i dobrego wieku XIX, za mało trudnego i dynamicznego wieku XXI.
Co do warunku drugiego, byłbym optymistą bardziej ostrożnym. Ostatnich kilka lat pobudziło do aktywności dawno niewidziane rzesze pedagogiczne, jednak większościowy pakiet w szkołach wciąż trzymają albo niechętni zmianom, albo zniechęceni. Ci nieaktywni już niejednokrotnie przełknęli zmiany, za którymi nie przepadali – i jakoś gimnazja w Polsce powstały, przecież nie rękami samych entuzjastów. Jeżeli środowisko aktywne ukonstytuuje się i przetrwa, w walce o rząd dusz ma szansę na wygraną.
Jeżeli słyszą państwo w tym momencie chichot, to jest to chichot prof. Łukasza Turskiego. Już wiele lat temu (bodaj po raz pierwszy w 2000 r.) postulował powołanie społecznej Rady Edukacji Narodowej. W odpowiednim dokumencie czytamy, że „Rada Edukacji Narodowej to niezależny od politycznej koniunktury i wpływów, działający w oparciu o właściwą ustawę organ stojący na straży zapisanego w art. 70 Konstytucji RP prawa do nauki. (…) Do kompetencji Rady należałoby: definiowanie i proponowanie długofalowej strategii polityki edukacyjnej; opracowywanie corocznej informacji o stanie edukacji w państwie przedstawianej Parlamentowi, a będącej przedmiotem parlamentarnej i publicznej debaty; opiniowanie projektów aktów prawnych dotyczących edukacji; występowanie do właściwych organów z wnioskami o podjęcie inicjatywy ustawodawczej; kontrola rozwoju polityki edukacyjnej…” i tak dalej.
Nie byłem wtedy zwolennikiem tego pomysłu. Miałem wrażenie, że na taki projekt uspołecznienia oświaty był odpowiedni moment, kiedy upadał PRL, a dochodząca do władzy Solidarność posługiwała się na prawo i lewo hasłem „uspołecznienia” państwa. Niewiele z tego uspołecznienia się udało, przyszła nowa potrzeba – budowania sprawnego, skutecznego, przyjaznego państwa. Niech już państwo – i politycy – bierze odpowiedzialność, niech ma zatem możliwość działania, także w edukacji. Zresztą państwo silne i skuteczne może (i powinno) być państwem, które szanuje autonomię np. szkół.
Może się wtedy myliłem, może nie, ale po 20 latach jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Widzimy ograniczenia modelu kierowania złożoną materią narodowego systemu oświaty przez polityków. Także Czarnek jest summa summarum nikim więcej jak kierownikiem resortu edukacji. Jego barwne, nieraz krzywdzące i dziwaczne wypowiedzi nie są zresztą skutkiem gadulstwa profesora, który wreszcie ma szeroką publiczność. Są elementem budowania pozycji polityka we własnej partii – no, może minister z niego taki sobie, ale za to jak daje lewactwu popalić…
Z punktu widzenia piramidy powolnych zmian potrzebnych oświacie reform mamy w praktyce do wyboru ministrów edukacji barwnych albo bezbarwnych, ale zawsze o niewielkich możliwościach zainicjowania, przeprowadzenia i utrwalenia zmian. Narodowa edukacja niezbyt potrzebuje ministra, potrzebuje za to Komisji Edukacji Narodowej na miarę potrzeb.