Wcale nie będzie wielkich zmian w podręcznikach szkolnych ani nawet cenzury – tylko drobne korekty. Ich przykład podał minister edukacji Przemysław Czarnek – np. wszędzie ma być napisane „niemieckie nazistowskie obozy koncentracyjne”, a nie „nazistowskie obozy koncentracyjne”.

Dlaczego? W tej sprawie łatwo zrozumieć powody. Tak się składa, że strażnikami i komendantami obozów, owszem, często byli członkowie NSDAP, za to Niemcami byli (prawie) zawsze. Konkretne państwo tworzyło obozy – Niemcy. Także na terenach okupowanych przez Niemcy. I tak dalej. Podzielam to rozumowanie. Ale nie jest bezzasadne używanie sformułowania „nazistowskie” bez podkreślania niemieckości. W końcu Niemcy zbudowali obozy wtedy, kiedy w Niemczech panowała dyktatura III Rzeszy – i do obozów trafiali też Niemcy. Chęć podkreślenia, którzy z Niemców wymyślili obozy, a którzy byli więźniami, także może być motywacją stosowania złożonej nomenklatury.
Podręcznik do historii zamiast stanowić ilustrację poglądów obecnego ministra edukacji, powinien objaśniać złożoną rzeczywistość, nie zaś negować jej złożoność. Podobnie jest zresztą z pojęciami „sowiecki” i „radziecki”. Poprawne językowo jest to drugie, lecz niesie ze sobą bagaż peerelowskiego ugrzecznienia terminu „Sowiety”, używanego powszechnie w przedwojennej Polsce oraz po wojnie przez niepodległościowe podziemie. W paryskiej Kulturze, dalekiej od sympatii dla wyklętych, też pisano „Związek Sowiecki”, a nie „Radziecki”.
Historyk Norman Davies, pisząc historię Wielkiej Brytanii, wystrzegał się stosowania zwyczajowo używanych angielskich nazw dla bytów, które koło Anglii nawet nie stały (np. nie używa terminu „Kamienny Krąg” dla kromlechu ze Stonehenge). Kopernik był „polski”, chociaż nie był „Polakiem”; pytanie, czy na pewno urodził się w Toruniu, a nie w Thorn?
Jak dalece wybory językowe są pochodną naszych nawyków, a w jakim ulegania politycznym narracjom? Dobre podręczniki wprowadzają w ten świat sporów, mniej dobre przecinają rozterki dekretem ministra.