Epidemia pokazała nam poziom nieprzygotowania do nadzwyczajnych sytuacji, również od strony technicznej. Nie wystarczy krzyknąć „uczmy się zdalnie”.
Czasy nastały nieprawdopodobne. Tak ciężkie, że kilkadziesiąt dni temu trudno było sobie je wyobrazić. Tak jak trudno sobie wyobrazić, co będzie po. Niewątpliwie nic już nie będzie takie samo, może poza faktem, że o czasach zarazy młodzież, dzieci, które ją obserwują, a właściwie w niej uczestniczą, będą opowiadać swoim dzieciom, a te będą się uczyć o tym na lekcjach historii. Nie jestem w stanie opisać tego wszystkiego, co się dzieje, co stać się może, jakie konsekwencje społeczne, polityczne, a przede wszystkim gospodarcze przyniesie.
Chciałbym skoncentrować się na jednym tylko elemencie, ważnej „cząstce” każdego z pracowników naukowych, a może szerzej, ważnej dla tych wszystkich, którzy stoją po drugiej stronie katedry, a którą być może bezpowrotnie tracą.
Nie tylko w szkołach, ale również uczelniach nastąpiła przerwa służąca odizolowaniu w czasach zarazy. To mądre lekarstwo w sytuacji, gdy na koronawirusa obecnie medykamentu nie ma. Ale przy stosowaniu tego lekarstwa znowu jest to dla mnie zrozumiałe, zaczęto stosować różne metody leczenia. Polegają one na studiowaniu zamienionym na e-learning, uczenie zdalne itp. Pewnie gdyby tego nie było, studenci mogliby pomyśleć, że to są ferie i zaczęli odpoczywać (to oczywiście sarkazm). Tymczasem studenci to ludzie dorośli, którzy powinni odróżniać, selekcjonować, planować. Studiować to przecież nie tylko uczyć się. W czasie, gdy internet jest czymś powszechnym, właśnie studiowanie nie ma granic. Uważam jedynie, że e-learning i inne metody zdalnego uczenia powinny być ofertą, a nie obowiązkiem, nie tylko dla nich, ale również dla pracowników naukowych.
W ramach zdalnych kampusów proponuje się prowadzenie zajęć i wykładów online przez połączenia audio lub video, e-mailem, na różnych platformach. Mogą się one odbywać w czasie rzeczywistym, a mogą być nagrane i potem odtwarzane. W czasie rzeczywistym można robić kolokwia, a może i egzaminy. Mam jednak nadzieję, że te wszystkie odbędą się w normalnym trybie, już po epidemii, bo w jej trakcie jest ryzyko, że będą przebiegać jak zorganizowane forum pomocy, o którym już wspomniałem (DGP 233/2019).
E-learnig to gadające głowy, gdzie od strony technicznej potrzebne są ekrany, kamery, słuchawki, mikrofony, szybkie łącze, często nie jedno. Tak naprawdę, aby to wszystko profesjonalnie poprowadzić, potrzebne jest małe studio. Niezależnie od tego przecież wykładowcy i studenci mają dzieci, rodzeństwo, a oni też muszą uczyć się zdalnie. To już problem, jak u np. dwóch rozstrzygnąć nie tylko kwestię komputera, ale też słuchawek, mikrofonów, ekranów itp. Małżonkowie, w tym wykładowcy, którzy nie mogą chodzić do pracy, również mają pracować zdalnie. No i pytanie, skąd wziąć takie ilości aparatury, pomieszczeń i czasu dostępnego dla wszystkich. Nie wszyscy takie wyposażenie też mają. A przecież państwo, uczelnie czy szkoły nie wyposażyły nas w odpowiedni sprzęt, nie skonfigurowały go itp. No cóż, pewnie nie ma wyjścia, jakoś trzeba. Choć niestety zaraza pokazała nam poziom nieprzygotowania do nadzwyczajnych sytuacji, również od strony technicznej. Nie wystarczy krzyknąć „uczmy się zdalnie”, trzeba być do tego wcześniej gotowym. Bo życie w spokojnych czasach polega na przygotowaniu na czasy ciężkie.
A pamiętam jeszcze jak potraktowano moją propozycję sprzed prawie 20 lat, aby na moim wydziale prowadzić zdalne studia podyplomowe. Dziś, w czasie zarazy, choć niektórzy wcześniej eksperymentowali, dopiero teraz „uczą się” e-learningu.
Ten tekst powstał jednak ze zrodzonej już, wczesnej tęsknoty do tego, co tak niedawno jeszcze było oczywiste. Zaczniemy tęsknić za tradycyjnym, nie wirtualnym wykładem. Takim twarzą w twarz, którego na co dzień się nie doceniało. Mnie też brak wykładu, ale nie na Skypie ze zniekształconą, spłaszczoną, pochyloną do przodu głową, z opóźnionym obrazem w stosunku do dźwięku czy z zawieszającym się internetem. Nie sprzyja to koncentracji. I to tło wystąpień: swetry, bonżurki, dziwne meble w tle, chaos na półkach. Przypadkowość scenografii wykładów online psuje często cały spektakl.
Nie chodzi przecież tylko o wypowiedziane słowa, które możemy usłyszeć oglądając twarz i otoczenie. Chodzi o coś więcej. O przyjemność, bo ta online jest dużo mniejsza niż gdy kontakt jest rzeczywisty. O wykład, który jest spektaklem dobrze wyreżyserowanym, z całym anturażem, kontaktem z widownią, tym wzrokowym, intelektualnym, a nawet zapachowym.
Aby można było zobaczyć katedrę, jej relingi, tablice, rzutnik, biurka czy ławki. Takie prawdziwe w tym roku widziałem na Uniwersytecie w Salamance – uciekając przed zarazą – w historycznej auli wykładowej prawa kanonicznego, które miały postać zwykłych zydli, uszeregowanych na długiej przestrzeni.
Jasne, że w czasie takich wykładów również mogą zawieść łącza, ale to jest po prostu „czarna dziura” w głowie profesora. Wykład to sztuka, którą jedni tworzą lepiej, inni gorzej. Ale to zawsze powinna być sztuka. W spektaklu tym może być to rola grana przez jednego aktora (profesora), czasem dwóch, gdy jest pomysł na spór na oczach widowni. Może to być też spektakl, w którym aktywnie biorą udział słuchacze – studenci. Rodzaj sztuki nie jest najistotniejszy. Czasem, gdy wszystkie „bilety są wykupione” brak miejsca nawet na schodach. Bywa też tak, że tylko kilka par oczu jest wpatrzonych w aktora – profesora. Ale bez tych oczu spektakl nie może się odbyć. Sam w sobie nie może być Wielką Improwizacją, graną niejako do siebie. Istnieje potrzeba znalezienia tej jednej choćby pary oczu, w których można wyczytać odbiór tego, co mówimy.
Wykład – spektakl może być oceniany z dwóch stron. Dla wykładowcy – profesora to również morze obserwacji, konieczność dostosowania tempa grania do słuchaczy, zastosowanie różnych technik, form wyrazu gestem, słowami, wzrokiem (gromiąc mlaskającego studenta w czasie spóźnionego śniadania). Czasem to granie ciszą, gdy gwar uniemożliwia dobry przekaz. To wszystko ma znaczenie: co mówimy, ale również jak mówimy, jak poruszamy się po scenie, chodzimy, a może tylko siedzimy i czytamy. W tym ostatnim przypadku, nawet jeżeli to jest własna książka, to odradzam.
Wykład to również charakteryzacja, strój, jakim raczymy słuchaczy, od zabłoconych buciorów, po wyczyszczone buty, od dziurawego swetra po schludny, porządny garnitur. Na wykładzie jest jednak trochę inaczej niż w teatrze, bo tam ta sama rola mimo wszystko jest powtarzana, a każdy wykład powinien różnić się od poprzedniego przynajmniej treścią. Ważne jest, aby aktor – wykładowca zdążył zadbać o dłonie, uczesać włosy, bo przecież nasza gra to jednak nie rola Boryny w „Chłopach”.
Ale przecież w tym wykładzie – spektaklu jest widownia, która patrzy, słucha, ocenia. Czasem bije brawo. Na klasycznych wykładach na uniwersytecie o brawa jest trudniej, bo wykład – choćby najlepszy – się należy, i tyle. Ale już gdy wykład jest dla wymagających i nie jest takie oczywiste, że się powtórzy, brawa są naprawdę dla głównego aktora. Słuchacze – studenci mają utrudnione patrzenie, bo jednocześnie często notują. Ale są też i inne grupy: ci, którzy nie notują, ale nagrywają; ci którzy patrzą i tylko patrzą; ci którzy patrzą, a wyraz ich oczu sprawia, że wiemy, że nic nie widzą i nie rozumieją.
Wykład to często kontakt z mistrzem. Zdarza się, że jeszcze niedocenianym, ale stanie się to dopiero po latach, gdy z czasów studiów pozostają jedynie wspomnienia i zachowane notatki. Często to możliwość kontaktu z autorytetem, których potrzeba dzisiaj, jak kani dżdżu. Sam wspominam, gdy na I roku moich studiów do Lublina z Warszawy, na wykład, przyjechał prof. L. Bardach (Historia Państwa i Prawa), z którego książek się uczyłem. I do dziś pamiętam ten wykład, spotkanie w hotelu, do którego poszedłem, by Go spotkać, dedykację w książce, którą też mam do dzisiaj. Potem byli „swoi” – lubelscy profesorowie, których mistrzostwo gry oceniłem i doceniłem później. Nie chcę wymieniać tu kogokolwiek, by nikogo nie urazić (choć nie jest to najlepsze sformułowanie, gdyż w większości Mistrzowie już nie żyją). Ale często chłonąłem, „spijałem” z ust niektórych to, co było dla mnie tak niedostępne i trudne – wiedzę.
Zmienia się rola aktorów – profesorów, tak jak zmienia się widownia. Nie chcę powiedzieć, że widowni już prawie nie ma. Zostali koneserzy, nie tylko przymuszani do uczestniczenia w systemie edukacji. Ta widownia ze wszystkim co niesie tak dla aktora, jak i wykładowcy, powinna być najważniejsza i budzić szacunek. To dla niej warto wyczyścić buty, zadbać o odpowiedni strój, wyrażający szacunek dla słuchaczy. Bo widownia nas ocenia i tworzy. Tworzy nas w swej pamięci. Czasem, a mnie się to zdarzyło, stajemy się inspiracją dla postaci większych. Miałem to szczęście, że na mojej widowni byli nie tylko przyszli prawnicy, ale jednocześnie przyszli muzycy, lekarze czy pisarze. W tym ostatnim przypadku jako aktor – wykładowca byłem obiektem kilkuletnich obserwacji po to, aby stać się pierwowzorem postaci literackiej. Wszystko okazało się ważne: głos, dłonie, oczy, ruch, gesty ale i słownictwo, składnia i w ogóle retoryka. Nie byłoby nigdy postaci Armanda – Archanioła w trylogii „Czarna legenda”, tytułu zrodzonego z opinii uniwersyteckiej o mnie autorstwa Anny Karbownik, najpierw studentki prawa, potem adwokata, gdyby nie wykład. Nie chciałbym tym zanudzać, bo „rzecz” jest o wykładzie, ale dla zainteresowanych podaję stosowną stronę internetową (www.wydawnictwoenterprise.pl), a w książkach i w post scriptum do nich można przenieść się na historyczne sale z wzorowanymi na współczesnych postaciami i zobaczyć, jak wykład – spektakl z prawa handlowego przechodzi do historii literatury. I przeczytać prorocze wątki o zarazie, z którą walczy Armand. O pierwszych krokach do stworzenia szczepionki, o wariolizacji. Jakże aktualne stało się dziś to wszystko, co opisała A. Karbownik, a co „wydarzyło się” 500 lat temu. Polecam.
Wykład, którego może nam zabraknąć, zabija epidemia. Jak już wrócimy do auli wykładowych czy innych miejsc, słuchając wykładu, pamiętajmy o tym, że być może coś na naszych oczach umierało. Byłoby to pogrzebem uniwersytetu, który karmił się przez tysiąclecia swoistym sacrum.