PiS spełnia żądania oświatowej Solidarności. ZNP i FZZ nie udało się przekonać rządzących do realizacji ich postulatów
W dniu negocjacji ze związkami zawodowymi Ministerstwo Edukacji pokazało nauczycielom, że nie są niezastępowalni: wprowadziło możliwość, by każda osoba mająca kwalifikacje pedagogiczne została członkiem zespołu egzaminacyjnego i nadzorującego podczas tegorocznych egzaminów. Podniosło też limit uczniów przypadających na jednego egzaminatora: do 25 osób w szkole podstawowej i 30 na maturze. To ma rozwiązać problem w razie strajku w trakcie egzaminów: dyrektor będzie mógł zatrudnić na miejsce strajkującego nauczyciela pedagoga z innej szkoły lub emeryta.
Rozmowy z nauczycielami trwały dwa dni. Kością niezgody jest wysokość wynagrodzenia. Związek Nauczycielstwa Polskiego żądał 1 tys. zł podwyżki. Rząd o takiej kwocie nie chce słyszeć. Wczoraj przychylił się do żądania Solidarności i zapowiedział, że w pół roku przygotuje zmianę przepisów i wprowadzenie nowego systemu wynagradzania. Miałby obowiązywać od stycznia 2020 r. Główna zasada: uzależnienie podwyżek od tempa wzrostu średniej krajowej.
Beata Szydło, wicepremier i koordynator ze strony rządowej podczas rozmów w Radzie Dialogu Społecznego, zaproponowała też, by we wrześniu podwyżki wyniosły nie, jak planowano, 5 proc., ale 9,6 proc. W efekcie w 2019 r. nauczyciele mogą liczyć na wzrost płac o 14,6 proc. (5 proc. obowiązuje od stycznia).
To oznacza, że rząd niemal spełnia żądania płacowe oświatowej Solidarności. Związek domagał się 15-proc. podwyżki z wyrównaniem od stycznia. Niespełnione są jednak żądania ZNP. Eksperci zarzucają, że to element wojny psychologicznej, w której chodzi o skłócenie środowiska nauczycieli.
Sławomir Broniarz, prezes ZNP, zwracał uwagę, że na wrześniowe podwyżki brak gwarancji budżetowych. Według niego zostałoby to zrealizowane kosztem dodatku za wyróżniającą pracę dla pedagogów (tzw. 500 plus na nauczycieli), który formalnie ma być wypłacany od 1 września 2020 r. Jak przekonywał, „to przesuwanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej, a to niczego nie rozwiązuje”.
W trakcie rozmów ZNP i Forum Związków Zawodowych zeszły nieco z tonu: nie będą już żądać 1 tys. zł brutto dla wszystkich z wyrównaniem od stycznia. Nowa propozycja to 30 proc. podwyżki z wyrównaniem od stycznia, czyli ok. 725 zł brutto dla stażysty, 746 zł brutto dla kontraktowego, dla mianowanego 848 zł, a 995 zł dla dyplomowanego. Nic nie wskazuje na to, że te centrale po ostatnich propozycjach rządu odstąpią od strajku. Porozumienie może podpisać tylko Solidarność. To zaś może doprowadzić do rozbicia jedności nauczycieli w sprawie zapowiadanego na 8 kwietnia protestu.
ZNP i FZZ mają łącznie ok. 220 tys. członków. Solidarność mówi, że w oświacie zrzeszonych jest 80 tys. członków. Ta liczba jest jednak podważana. Sławomir Broniarz z ZNP ironizuje, że „chyba łącznie z górnikami”. Liczba członków Solidarności w oświacie jest szacowana na 40–60 tys.
Niezależnie od wczorajszych rozmów w poniedziałek rząd zaproponował 300 zł minimalnego dodatku za wychowawstwo. Obecnie jest on ustalany przez samorządy i wynosi średnio 135 zł. Związkowcy podkreślają, że na takie świadczenie może liczyć ok. 60 proc. nauczycieli. Smakiem musieliby się obejść ci z niewielkim doświadczeniem: stażyści i kontraktowi. ZNP i FZZ domagają się 500 zł gwarantowanego przez rząd dodatku.
Rozwiązaniem kierowanym do młodych nauczycieli jest skrócenie ścieżki awansu dla stażysty. Od 1 września 2018 r. została wydłużona z dziewięciu miesięcy do dwóch lat. Po zmianach miałoby wrócić stare rozwiązanie – to także postulat oświatowej Solidarności.
Trzecia propozycja rządu dotyczy 1 tys. zł dodatku „na start” dla stażysty. Pierwotnie świadczenie miałoby być wypłacane dwa razy w ciągu dwóch lat. Po skróceniu awansu do dziewięciu miesięcy młody nauczyciel mógłby liczyć na bonus tylko raz.
Podczas rozmów z rządem pojawił się także temat „pakietu antybiurokratycznego”. Chodzi o rezygnację z nowej formuły oceniania nauczycieli. Obowiązuje ona od września 2018 r. Od początku wzbudzała wśród pedagogów wiele kontrowersji.
Propozycja prezydenta Dudy nie spełniłaby oczekiwań pracowników oświaty
Prezydent Andrzej Duda zaproponował, by nauczyciele zostali objęci 50-proc. kosztami uzyskania przychodu. Jak wynika z naszych wyliczeń, ta propozycja nie spełniłaby ich żądań płacowych.
Gdyby prezydencki postulat zrealizowano, nauczyciele dostaliby od 180 do prawie 300 zł na rękę miesięcznie więcej. Pod uwagę wzięliśmy minimalne stawki. Dla nauczyciela dyplomowanego, z tytułem magistra i z przygotowaniem pedagogicznym, pensja minimalna to obecnie niecałe 3500 zł brutto, czyli 2490 zł na rękę miesięcznie. Po zmianie byłoby to niespełna 2800 zł. Na drugim biegunie jest stawka dla nauczyciela stażysty, z licencjatem i bez przygotowania pedagogicznego. Wynosi ona 2230 zł brutto, a więc 1620 zł na czysto. Wyższe koszty uzyskania przychodów podniosłyby ją do niespełna 1800 zł.
MEN publikuje również średnie teoretyczne wynagrodzenia nauczycieli. Czyli takie, do których zaliczają się wszystkie możliwe dodatki (za wysługę lat, motywacyjny, za warunki pracy, na zagospodarowanie itp.). Tak liczona płaca dla nauczyciela dyplomowanego wynosi nieco ponad 5600 zł brutto. Ale nawet przy zastosowaniu takich założeń 50-proc. koszty uzyskania przychodu nie dałyby 1000 zł podwyżki – a jedynie ok. 460 zł. O tyle mniej więcej wzrosłaby miesięczna pensja netto w tym wariancie.
Próba wejścia do gry prezydenta nie zachwyciła rządu. Resort finansów ma dwie główne obawy. Pierwsza jest prawna: że nie ma podstaw, by nauczycieli objąć ulgą od praw autorskich. Takie rozwiązanie komplikowałoby system. Druga obawa jest pragmatyczna. Ministerstwo boi się, że gdyby zgodziło się na taki ruch, to natychmiast pojawiłyby się kolejne grupy zawodowe, które żądałyby identycznych przywilejów. Resort Teresy Czerwińskiej ma teraz na głowie wdrażanie podatkowych obietnic z piątki PiS, więc zwiększenie kosztów uzyskania przychodu dla nauczycieli oznaczałoby otwarcie kolejnego frontu.