Nawet czerwony pasek na świadectwie nie zagwarantował przyjęcia do liceum. W efekcie tysiące uczniów, w tym tych najlepszych, o miejsce w szkole ponadgimnazjalnej walczą w naborze dodatkowym.
Skąd te problemy? Jak wynika z sondy DGP, w związku z likwidacją gimnazjów w części miast zmniejszono liczbę klas w liceach. Szkoły przygotowują się w ten sposób na dwa roczniki, które w przyszłym roku – w związku z reformą – będą ubiegać się o miejsca w ogólniakach. Ale to nie wszystko. W tym roku gimnazjaliści osiągnęli na egzaminach z przedmiotów ścisłych zaskakująco dobre wyniki. Tymczasem klasy o tych profilach są uznawane za najbardziej elitarne. W efekcie w najlepszych szkołach znacznie wzrósł próg, od którego uczeń mógł liczyć na przyjęcie.
– Z moimi wynikami rok temu dostałabym się do liceum, które wskazałam przy pierwszym etapie rekrutacji. W tym roku okazało się, że wszystkie szkoły, do których chciałam iść, miały wyższy próg niż przed rokiem – mówi Ala, gimnazjalistka z Warszawy. Nie dostała się do żadnej z ośmiu szkół, które wpisała na listę. Musiała przystąpić do rekrutacji uzupełniającej. Martyna, uczennica jednego z lepszych gimnazjów w stolicy, ma świadectwo z czerwonym paskiem. Jej średnia na koniec roku wyniosła 5,5. Egzamin gimnazjalny z większości przedmiotów zdała na ponad 90 proc. Podczas rekrutacji aplikowała do sześciu szkół i w sumie kilkunastu klas. Nie dostała się do żadnej.
– W tym roku mieliśmy sporo sytuacji, że dziecko nie tylko nie dostało się do nas, ale także do innych placówek – przyznaje Katarzyna Piotrowska, dyrektorka III LO im. Adama Mickiewicza w Katowicach. Nie dało się przewidzieć, ile trzeba mieć punktów, żeby się dostać do danej placówki. Dla większości uczniów porównaniem był poprzedni rok, tymczasem progi punktowe uległy zmianie. Piotrowska mówi, że rekrutacja przypominała ruletkę, bo mogło się zdarzyć, że świetni uczniowie nie dostali się nigdzie.
Rzecznicy miast uspokajają, że w dodatkowej rekrutacji jakieś miejsca zawsze się znajdują, a jeżeli dziecko nie dostanie się do LO, może iść do szkoły branżowej lub technikum. To jednak nie stanowi rozwiązania dla uczniów, którzy liczyli na miejsca w najlepszych ogólniakach.
Walka klas zaostrza się w miarę postępów reformy
W większości miast zakończył się pierwszy etap rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych. Okazał się większym wyzwaniem, niż zakładali
uczniowie. W samej Warszawie do liceów ogólnokształcących nie zakwalifikowało się 1582 uczniów. Rok wcześniej – 1256. W Olsztynie do wybranej szkoły nie dostało się 189 uczniów, o 83 więcej niż przed rokiem, a w Gdyni – 74, czyli ponad dwa razy więcej niż w roku szkolnym 2017/2018.
To konsekwencja ograniczenia liczby miejsc przez placówki, które postanowiły się przygotować na nadejście podwójnego rocznika w przyszłym roku. A jednocześnie w wielu miastach wzrosła liczba chętnych, by zostać licealistami. – Przygotowaliśmy 1266 miejsc, wobec 1380 rok wcześniej. Ubiegało się o nie 1406 uczniów, o 26 więcej niż w 2017 r. – potwierdza Marta Bartoszewicz z ratusza w Olsztynie. Mniej osób w pierwszym naborze do liceum przyjęto w Sopocie, gdzie dostało się 266 uczniów, wobec 346 rok temu. W tym roku sopockie licea zadeklarowały przyjęcie 289 absolwentów gimnazjów, o 75 mniej niż w 2017 r. – To efekt likwidacji po jednym oddziale w dwóch szkołach – wyjaśnia rzecznik Sopotu Magdalena Czarzyńska-Jachim.
W Lublinie o 3145 miejsc w liceach walczyło 3066 osób. W 2017 r. 3145 uczniów miało do wyboru o ponad 300 miejsc więcej. Ostatecznie do LO zakwalifikowało się tam 2691 uczniów, o 100 mniej niż przed rokiem. – W bieżącej rekrutacji na etapie planowania zmniejszono liczbę oddziałów w siedmiu liceach ogólnokształcących. A łącznie ubyło ich osiem – tłumaczy Olga Mazurek-Podleśna z biura prasowego prezydenta Lublina. Jak wynika z sondy przeprowadzonej przez DGP, są także wyjątki. W Przemyślu, choć liczba chętnych zmalała, oferta edukacyjna pozostała bez zmian. Dzięki temu uczniowie mają więcej miejsc do wyboru niż przed rokiem.
Ograniczenie liczby dostępnych miejsc miało też inne konsekwencje. Wzrosły progi punktowe gwarantujące przyjęcie do szkoły. W stolicy najbardziej oblegane jest liceum im. Klementyny Hoffmanowej z ponad trzema uczniami na jedno miejsce. W tegorocznym naborze do jednej z najbardziej obleganych klas o profilu fizyka-angielski-matematyka próg wynosił 180 punktów, o sześć więcej niż przed rokiem. W sumie w tej
szkole zmniejszono liczbę klas o jedną, a liczba chętnych wzrosła z ponad 700 do ponad 800.
Uczniowie, którzy nie dostali się do żadnej szkoły, muszą czekać na wolne miejsca w rekrutacji uzupełniającej. Cała nadzieja w tym, że w szkołach, które wytypowali, nie wszyscy kandydaci potwierdzą chęć przyjęcia. Choć czasem te nadzieje bywają próżne. W katowickim Mickiewiczu z pierwszego naboru nie zrezygnował nikt. W Staszicu, jednej z najbardziej obleganych szkół w stolicy, są tylko pojedyncze miejsca. Jak tłumaczy wicedyrektor placówki, ponieważ zgłaszają się do nich osoby z całej Polski, szkoła rozpoczęła budowę internatu. Rekordową popularnością cieszy się tam klasa matematyczno-fizyczna, w której próg wyniósł 187 pkt na 200 możliwych. Choć kandydatów w rekrutacji uzupełniającej obowiązuje podobnie wysoka punktacja jak w naborze podstawowym, ostatecznie o przyjęciu decyduje dyrekcja.
Jest jednak jeszcze jeden kłopot. Pierwszeństwo mają tradycyjnie laureaci olimpiad, którzy mogą wybrać dowolną szkołę. W katowickim liceum Mickiewicza na 196 wolnych miejsc 77 zarezerwowali olimpijczycy. Rok temu było ich zdecydowanie mniej, bo ok. 50. Do warszawskiego Staszica kandydowało 125 olimpijczyków, a dla reszty zostały 93 miejsca. W stołecznym Batorym przypadła im niemal połowa z ponad 200 miejsc. Czy to sprawiedliwy system? Jak przekonuje dyrektorka III LO im. Adama Mickiewicza w Katowicach Katarzyna Piotrowska, osoby z dyplomem laureata w większości umieją bardzo dobrze pracować i są wybitnie inteligentne. Ale zdarzają się też przypadki wyjątkowe, jak pochodzący z Ukrainy laureat olimpiady rusycystycznej albo laureat z historii, który wybrał klasę matematyczną.