W tym roku nikt nie sprawdzi osiągnięć uczniów po III i V klasie. Bo resort edukacji nie dał na to pieniędzy. W efekcie do końca wydłużonej szkoły podstawowej nie będzie formalnej analizy, czego nauczyły się dzieci.
W tym roku nikt nie sprawdzi osiągnięć uczniów po III i V klasie. Bo resort edukacji nie dał na to pieniędzy. W efekcie do końca wydłużonej szkoły podstawowej nie będzie formalnej analizy, czego nauczyły się dzieci.
Od tego roku szkoły mogą korzystać tylko z badań komercyjnych, odpłatnie oferowanych przez niektóre wydawnictwa.
Już w 2015 r., kiedy po zakończeniu projektu unijnego Instytut Badań Edukacyjnych poprosił MEN o pomoc w kontynuacji badań diagnostycznych po III i V klasie, które robił od 2011 r., ówczesna minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska odmówiła. Wtedy instytut zaoferował szkołom jeszcze jedną – już ostatnią – edycję przygotowaną w ramach własnych środków. W tym roku pieniędzy już nie ma. Diagnozą nie był też zainteresowany resort edukacji. Kwestia jest o tyle istotna, że czas bez sprawdzania umiejętności na poszczególnych etapach wydłużył się o kolejne dwa lata. Pierwszy sprawdzian odbędzie się po VIII klasie i nie tylko będzie decydował o tym, do jakiej szkoły dostanie się piszący go uczeń, ale także po raz pierwszy zmierzy, czy uczniowie byli skutecznie uczeni.
Pomysł diagnozy był prosty: my bezpłatnie przyślemy narzędzie pomiaru i na podstawie wyników powiemy, ile umieją wasze dzieci i jak skutecznie je uczycie. Także na tle innych szkół. Choć badanie było nieobowiązkowe, korzystało z niego od 5 tys. do 10 tys. z 13 tys. szkół na terenie całej Polski.
Wskazówki dla nauczycieli
Z możliwości bezpłatnej diagnozy umiejętności trzecioklasisty co roku korzystała m.in. szkoła podstawowa w Masanowie, mała wiejska podstawówka, gdzie w każdym roczniku jest po dziesięcioro dzieci. – Dzięki temu dowiadywałam się, czy dzieci umieją czytać ze zrozumieniem, czy radzą sobie z trudniejszymi zadaniami matematycznymi – opowiada Renata Suchorzewska, dyrektor szkoły. Z jednej strony przygotowywała informację dla rodziców, z drugiej omawiała rezultaty poszczególnych uczniów z innymi nauczycielami, którzy mieli po niej przejąć nauczanie.
Małgorzata Zambrowska z Instytutu Badań Edukacyjnych, który przygotowywał diagnozę, przekonuje, że celem było dostarczenie nauczycielom tak opracowanych testów, dzięki którym mogliby sprawdzić mocne i słabe strony uczniów. Nie tylko na tle innych uczniów w klasie, ale także w szerszej perspektywie – ogólnopolskiej czy też w porównaniu do sąsiedniej gminy. – Do szkoły były wysyłane raporty z indywidualnymi wynikami wskazujące, co trzeba poprawić, a co idzie uczniom dobrze. To były wskazówki dla nauczycieli, na co mają kłaść nacisk – dodaje ekspertka. Jeżeli np. w jakimś obszarze większość dzieci wypadła źle, ale również w innych szkołach te zadania wyszły gorzej, to wskazywało na słabość systemu. Jeżeli zaś w danej szkole wyniki odbiegały od średniej, mogło to stanowić sygnał, że być może nauczyciel powinien zmienić swoje podejście.
W ramach projektu, którego jedną częścią była diagnoza, przygotowywano również warsztaty dla nauczycieli.
Bezstresowe wychowanie
Nie wszyscy jednak uważają, że badania diagnostyczne są aż tak ważne. Nauczycielka pierwszego etapu nauczania ze szkoły w Żółkiewce przyznaje, że choć chętnie przystępowali do testów i wyniki były dla pedagogów sygnałem, jak mają pracować, to wątpi, czy były one do wykorzystania na etapie nauki od IV klasy. – Owszem, przekazywaliśmy rezultaty, ale i tak każdy pracuje według własnych metod – mówi nauczycielka. Pojawiały się też zarzuty zarówno ze strony rodziców, jak i nauczycieli, że testy są za trudne i nie ma po co stresować dzieci. – To testomania, która nie jest nam potrzebna. Dzieci mają się uczyć pisać, myśleć, a nie siadać do kolejnych testów – uważa dyrektorka jednej ze szkół w Rumi.
– Wszystko zależy, jak badanie było traktowane. Ja zawsze mówiłam dzieciom, że to ma pomóc nam wszystkim. I sprawdza nie tylko ich wiedzę, ale także to, czy ja dobrze umiem im tłumaczyć – opowiada Renata Suchorzewska. Ale przyznaje, że słyszała o nauczycielach, którzy mówili dzieciom, że od tego zależy, czy przejdą do IV klasy, i traktowali to bardzo poważnie: w kategoriach rywalizacji z innymi szkołami. Zaś niektóre samorządy chciały w ten sposób sprawdzać skuteczność poszczególnych nauczycieli. Dlatego byli wychowawcy, którzy ćwiczyli przed testem z dziećmi podobne zadania.
Małgorzata Zambrowska z IBE przekonuje, że rozpatrywanie testu pod kątem trudności jest błędne. Bo celem nie było to, aby wszyscy dobrze zaliczyli, tylko żeby sprawdzić, jak uczniowie radzą sobie z zadaniami o różnym stopniu trudności. Krzysztof Konarzewski, były dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, wspomina, że w szkole jego dziecka wykupiono komercyjne badania (które są oferowane od lat). – Przeglądałem zadania i złapałem się za głowę, bo większość była banalnie prosta. Wydawnictwo zagwarantowało szkole, że na koniec będzie mogła pochwalić się świetnymi wynikami i nic więcej – mówi pedagog.
– Jest głęboki sens takich diagnoz, o ile są wykorzystywane przez nauczycieli do lepszego nauczania i wychwytywania słabości uczniów, ale nie do ich selekcji – podsumowuje jeden z ekspertów.
Efektywność szkoły? Nieznana
Kolejny powód rezygnacji z przeprowadzania diagnozy to brak możliwości pomiaru tzw. edukacyjnej wartości dodanej. Chodzi o wskaźnik mówiący o tym, ile dana szkoła nauczyła, a można to zrobić, porównując wiedzę ucznia na starcie i po zakończeniu nauki. Dzięki temu można ocenić, jak skuteczna jest edukacja w danej szkole. Bo nie jest wielkim sukcesem nauczyć zdolne dzieci, sztuką jest przekazanie wiedzy tym, które na początku umieją niewiele. MEN, chcąc odejść od rankingów bazujących na wynikach po egzaminach, poprosił IBE o stworzenie narzędzia umożliwiającego zbadanie tego wysiłku (EWD). Do tego pomiaru wykorzystywano m.in. wyniki testu po III klasie w porównaniu do tych po VI. A najbardziej miarodajne było porównanie sprawdzianu po VI klasie i po ukończeniu gimnazjum. Teraz tego nie będzie można już zrobić.
Na pytanie, czy MEN przygotuje w następnych latach inne narzędzie diagnostyczne, nie otrzymaliśmy od resortu odpowiedzi.
Z badań korzystało od 5 do 10 tys. z 13 tys. szkół na terenie całej Polski
Przedszkola też strajkowały
Ze wstępnych szacunków wynika, że nauczyciele i pracownicy administracyjni w piątek strajkowali w 7 tys. placówek oświatowych w całej Polsce. Głównie protesty miały miejsce w wygaszanych od przyszłego roku gimnazjach. Ale doszło do nich też w podstawówkach, a nawet w przedszkolach.
– 42 nauczycieli strajkuje, 13 do strajku nie przystąpiło i ci się zajmują dziećmi – mówi Iwona Wrona, wicedyrektor SP nr 25 w Warszawie. Przed strajkiem przygotowali referendum, z którego wynikało, że większość kadry będzie brała udział w proteście. Dyrekcja, choć jest stroną w sporze, rozumie sytuację nauczycieli i nie miała nic przeciwko temu. Rozumie obawy nauczycieli.
To strajk bezpośrednio w związku z reformą edukacji, która likwiduje gimnazja, wprowadza ośmioklasowe podstawówki i wydłuża naukę w szkołach średnich. Formalnie żądania ZNP były kierowane wobec dyrektorów, czyli bezpośredniego pracodawcy. Przepisy nie pozwalają nauczycielom na wchodzenie w spór zbiorowy z rządem. Dlatego w oficjalnych komunikatach związek domaga się od dyrektorów zagwarantowania, że nie będzie zwolnień i obniżania etatu nauczycieli do 2022 r. Tego nauczyciele boją się najbardziej. Związkowcy domagają się podwyższenia od 1 stycznia 2017 r. wynagrodzenia zasadniczego o 10 proc. pracownikom oświaty, a także wzrostu udziału płacy zasadniczej w odniesieniu do całej pensji.
Dyrektorzy deklarują, że chętnie by dali podwyżki. Ale mogą to zrobić wtedy, gdy pozwoli im na to finansowanie z resortu. – Jeśli chodzi o podwyżki, to tylko rząd może do tego doprowadzić, zwiększając subwencje i podwyższając stawki wynagrodzenia zasadniczego w rozporządzeniu. Nie mamy zbyt dużego pola manewru. Nie możemy też trzymać nauczycieli, dla których nie ma pracy – przyznaje Jacek Rudnik, dyrektor Gimnazjum nr 3 w Puławach.
Nauczyciele mieli też inne powody do protestów. Ci z podstawówki narzekali na nową podstawę programową i zbyt szybkie wprowadzanie reformy, choć część może mieć więcej pracy i stabilniejsze zatrudnienie. Zatrudnieni w przedszkolu też mogą mieć więcej pracy, bo od przyszłego roku przepisy dają rodzicom prawo do umieszczania w nich trzylatków. Część oddziałów przedszkolnych ma być jednak tworzona na terenie szkół podstawowych, a nie w samodzielnych placówkach przedszkolnych. – Boimy się, że zabiorą od nas nauczycieli do szkół – mówi jeden z dyrektorów przedszkola. W innych w związku z większą liczbą dzieci będą trudniejsze warunki lokalowe. – Musiałam zrezygnować z sali ruchowej, gdzie odbywały się zajęcia gimnastyczne – dodaje dyrektorka.
Skala protestów była różna w zależności od regionu. ZNP przyznaje, że najwięcej strajkujących było w województwach: śląskim, mazowieckim, pomorskim i lubuskim. Najmniej – na Lubelszczyźnie i Podlasiu. Według szacunków do protestu przystąpiła ponad jedna czwarta placówek oświatowych, których jest ok. 30 tys. Związkowcy nie chcą na razie podać liczby protestujących. Nie wiadomo też, ile procent nauczycieli strajkowało w poszczególnych placówkach. Choć są skrajne przykłady – szkół, w których wszyscy byli zgodni, ale i takich, w których do strajku (w jednej ze śląskich szkół) przystąpił tylko jeden nauczyciel. Pozostali zrezygnowali, gdy dyrektorka poinformowała ich, że mogą z tego powodu stracić pracę. Zdaniem związku udział w proteście byłby większy, gdyby nie nagonka części dyrektorów i samorządowców.
– Nie ma się co dziwić, że w szkole na wsi, gdzie jest kilkunastu nauczycieli, obyło się bez strajku. Tam wszyscy boją się o miejsca pracy. Największa nagonka wójtów z PiS była na nauczycieli w województwie podkarpackim. Wysyłali pisma i SMS-y do pracowników szkół, w których straszyli zwolnieniami – mówi Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego. Jego zdaniem każdy samorządowiec z PiS za punkt honoru obrał sobie, że na jego terenie nie dojdzie do strajku. Ale strajk też pokazał, że w środowisku nie ma jednomyślności. – U nas doszło do kłótni, część nie chciała się wychylać, a inni bali się, że nie dostaną wypłaty za ten dzień, innym po prostu się nie chciało – opowiada jedna z nauczycielek gimnazjum.
MEN nie komentuje piątkowych wydarzeń. Podkreśla jednak, że „zmiany w polskich szkołach stały się faktem, a przygotowana reforma oświaty jest obecnie wdrażana”. Minister Anna Zalewska wyjechała w tym czasie na trzydniową wizytę do Edynburga. Celem wyjazdu jest udział w 7. Międzynarodowym Szczycie poświęconym... zawodowi nauczyciela.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama