Nie namawiam strażników, żeby się głupio zachowywali. Robią to z własnej woli, a mnie zostaje tylko to rejestrować. Z Emilem Rauem rozmawia Mira Suchodolska.

Jest pan złośliwy i wredny, za wszelką cenę chce skompromitować porządnych ludzi. A oprócz tego wariat, bo tylko takiemu chciałoby się uganiać z kamerą za strażnikami czy siedzieć w krzakach, żeby ich dopaść, sfilmować i wrzucić film do sieci.

Złośliwa to jest mucha, ja jestem po prostu konsekwentny. A czy wariat? Może i tak, bo kosztuje mnie to mnóstwo czasu i nerwów, a na moje hobby ludzie reagują pozwami. Tyle że wyroki sądowe – na razie na 14 spraw wytoczonych mi przez straż miejską czy urzędy gmin, m.in. pod zarzutem, że ośmieszam funkcjonariuszy, zamieszczając na YouTubie kompromitujące ich filmy – wygrałem już 10. Bo proszę mi wierzyć, ja nie namawiam strażników, żeby się głupio zachowywali. Nie daję im łapówek, żeby łamali prawo. Oni to wszystko robią z własnej woli, a mnie zostaje tylko to rejestrować. I udostępniać internautom, aby wiedzieli, co robią ci, którzy są utrzymywani z ich podatków.

Mówi pan, że nie jest złośliwy, a kto obudził smacznie śpiącego w radiowozie strażnika?

Faktycznie, ten jeden raz zachowałem się jak bydlę, ale proszę mi wierzyć, że niechcący. Starałem się podkraść bezszelestnie i po cichutku sfilmować chrapiącego na służbie funkcjonariusza. Ale ważę swoje 120 kg i trochę pohałasowałem, więc się obudził i był bardzo niezadowolony.

Wcale się nie dziwię, że strażnicy pana nienawidzą, że chcą się zemścić. W ich rozumieniu pan ich prześladuje, umyślnie prowokuje, tropi i wpędza w pułapkę.

Mam dość rozwiniętą empatię i dobrze rozumiem tych panów. Mieli spokojną, miłą, dobrze płatną robotę. W zamian za pilnowanie przez osiem godzin dziennie metalowej skrzynki ważącej jakieś 15 kg, co miesiąc na ich konto wpływała okrągła kwota kilku tysięcy złotych. Ale te czasy już się skończyły przez jakiegoś Raua, który wyciągnął różne ich grzeszki na światło dzienne. Mało tego, znalazł naśladowców – dziś w kraju jest kolejnych sześć osób równie aktywnie jak ja tropiących nieprawidłowości wśród straży miejskiej. Panowie strażnicy bardzo by chcieli, aby stare, spokojne czasy wróciły. Ale one nie wrócą, z czego funkcjonariusze w głębi serca dobrze zdają sobie sprawę. Stąd ta wielka frustracja, chęć odegrania się za wszelką cenę. W efekcie kompromitują się jeszcze bardziej, czego przykładem są choćby te przegrane przez nich procesy. Chyba im współczuję, bo naprawdę muszą się napracować przy tworzeniu materiałów, które rzekomo wskazują, że jestem czemuś winny.

W sieci już są 64 odcinki przygód Emila Raua ze strażą miejską. Na wielu z nich strażnicy są agresywni, ale nie znalazłam żadnego, na którym to pan dał się wyprowadzić z równowagi. Pije pan melisę przed akcją?

Jakoś tak mam, że nie daję się ponieść nerwom. Nawet wówczas, kiedy zaczyna się robić niebezpiecznie, a agresja ulega eskalacji. W niektórych ludziach, gdy czują się zagrożeni, budzą się takie zwierzęce instynkty: odgryźć się, zabić, rozszarpać wroga. Kiedyś była taka sytuacja w Sulechowie, że komendant tamtejszej straży miejskiej uderzył mnie drzwiami, ze złości. Ale tego było mu mało, musiał jeszcze odreagować. Wezwał więc swojego podwładnego i we dwóch zastosowali wobec mnie środki przymusu bezpośredniego. Mówiąc konkretnie, wykręcili mi ręce, szarpali, wepchnęli siłą na krzesło. Po chwili dokonali zaboru mienia, czyli telefonu komórkowego, za pomocą którego filmowałem ich działania. I poległbym, ponieważ oskarżyli mnie o czynną napaść, ale na szczęście nie zauważyli dyktafonu, który wszystko dalej nagrywał. Prokurator nie miał w tym wypadku wątpliwości, kto jest ofiarą, a kto agresorem. Tak sobie myślę, że gdyby straż miejska dostała, jak się tego domaga, broń dla każdego strażnika tylko dlatego, że ma mundur jak w policji, to zrobiłoby się niebezpiecznie i nie wychodziłbym z domu bez kamizelki kuloodpornej. Bo w takiej sytuacji jak w Sulechowie pan strażnik zamiast wykręcić mi rękę, przyłożyłby mi pewnie lufę do skroni. Na jednym z filmów jest zarejestrowana taka sytuacja, kiedy komendant straży w Przemkowie łapie za tonfę, żeby mi przyłożyć. Tylko dlatego, że oparłem dłoń na oknie jego samochodu. Na szczęście przyjechała policja i ustawiła tego pana do pionu.

Widziałam ten odcinek. Dla mnie jednak najbardziej kuriozalna sytuacja to ta, kiedy strażniczka miejska rzuca się pod pana stojący w miejscu samochód i krzyczy, że pan ją przejechał.

To było wyreżyserowane. Kiedy ona symulowała, że została potrącona przez moje auto, które się nie przemieszczało (co też dostrzegł biegły powołany przez prokuraturę), zaraz nadbiegł (przypadkiem oczywiście) pan z firmy, od której gmina Kargowa dzierżawi fotoradar, z uruchomioną kamerą w telefonie, filmując lamentującą Katarzynę S. Gdyby nie to, że kamery w moim samochodzie zarejestrowały wszystko od początku do końca, pewnie dostałbym wyrok za przejeżdżanie ludzi. Zwłaszcza że powódka przedstawiła zaświadczenie lekarskie (od pediatry), że ma na nogach zasinienia, które, jak twierdzi, powstały w wyniku potrącenia. Ale ja nie mam do niej pretensji: chce się zemścić, bo za moją poniekąd przyczyną ona i jeszcze 6 innych strażników mają sprawę przed sądem. Poszło o to, że po moich poprzednich filmach z 2010 r. urząd marszałkowski i Komenda Główna Policji skontrolowały kilka placówek straży i znalazły nieprawidłowości, które zaleciły naprawić. A ponieważ straż nie zastosowała się do wniosków pokontrolnych, to została przeciw niej wszczęta sprawa. Jest w toku. Jeśli mogę mieć jednak do kogoś żal, to do prokuratury, która zamiast na dzień dobry umarzać te dęte sprawy przeciwko mnie, kieruje je do sądu. Tracimy czas i pieniądze. Przecież prokurator jest inteligentnym człowiekiem, powinien zweryfikować dowody, a potem powiedzieć: Hej, przecież to auto stoi, a kobieta robi cyrk, schylając się i łapiąc za kolano – i umorzyć sprawę. Przecież jeśli ktoś rejestruje poczynania urzędnika na służbie, nigdy nie spotyka go po godzinach pracy, to nie jest stalking – umorzyć. Rau nie mógł przejechać przez podwójną ciągłą, jak zeznają strażnicy, bo w podanym przez nich miejscu tej linii nie ma i nigdy nie było – do kosza. Jeśli facetowi zapalają się światła w aucie, kiedy otwiera drzwi, to nie można go oskarżać o nadużywanie sygnałów świetlnych. I tak dalej. Ale widocznie wciąż żywe jest to popeerelowskie, totalitarne myślenie, że jeśli ktoś ośmiela się podnieść rękę na władzę (nawet jeśli jest to władza strażnika miejskiego), to inna władza (prokuratura) pomoże mu tę rękę odrąbać. Bo ten ktoś jest niebezpieczny i może za chwilę zechce dobrać się i do mnie. W tej sprawie z Kargowej, aby mnie oskarżyć, przychodziła szefowa prokuratury. Nie asesor, jak to zwykle bywa przy tego typu kalibrze przewinienia, nie szeregowy prokurator, ale sama szefowa. Śmiałem się wówczas, że tylko czekać, aż wydelegują samego prokuratora generalnego. A potem, choć przed sądem się okazało, że strażnicy po prostu kłamali i że to oni przekroczyli swoje uprawnienia, a ja faktycznie jestem pokrzywdzony, pani prokurator nie uznała za słuszne, żeby ich ścigać z taką samą gorliwością, z jaką występowała przeciw mnie. Ale to tylko nawiasem mówiąc – nie jestem tak naiwny, żeby się tego spodziewać.

Mnie rozbawił inny z licznych zarzutów wysuniętych przeciwko panu: rozwieszanie plakatów i ogłoszeń bez zezwolenia.

Tak, to jest niezłe. Zwłaszcza że chodziło o kamizelkę odblaskową. Bez żadnych napisów. Strażnicy ze swoim fotoradarem schowali się w krzakach. Stanąłem obok ubrany w taką kamizelkę, drugą jeszcze zawiesiłem na drzewie. Poprawiając tym samym stan bezpieczeństwa na polskich drogach, a o to przecież nam wszystkim chodzi, prawda? Tymczasem kiedy radar jest schowany i kierowcy go nie widzą, nie zwalniają, więc postawienie go tam traci sens.

Wróćmy więc do początków, do momentu kiedy narodziła się ta pańska pasja – przez niektórych nazywana obsesją – w ściganiu nieprawidłowości popełnianych przez straż miejską. Podobno to nic osobistego – w tym sensie, że pana nigdy nie złapali fotoradarem i nie wlepili panu mandatu.

To prawda. I to mimo, że jestem właścicielem firmy transportowej i dużo podróżuję po kraju. Było jednak jedno zdarzenie z udziałem mojego auta – ale to czysta mistyfikacja i ewidentny błąd obsługi, wynikający z nieprawidłowej pracy urządzenia. Po prostu staram się jeździć zgodnie z przepisami, bo zależy mi na bezpieczeństwie na drogach. Ale kiedyś w 2010 r. zdarzyło się tak, że wjeżdżając do miasteczka, to były Cigacice, słyszałem na CB, że jest tam ustawiony fotoradar. Przejechałem aż do rogatek i żadnego urządzenia nie zauważyłem. Zaintrygowało mnie to, wróciłem się – znów nic. I tak cztery razy. Wreszcie wypatrzyłem – był schowany w krzakach. Zresztą to jest norma, straż bardzo często chowa te swoje mobilne urządzenia: za drzewami, za śmietnikami, w zaparkowanych na poboczu autach, ich kreatywność pod tym względem jest ogromna. W każdym razie wtedy nakręciłem pierwszy filmik, prymitywny, krótki, opatrzyłem go stosownym komentarzem i wrzuciłem na YouTube'a. Odzew, z którym się spotkałem, oszołomił mnie – przyszły tysiące e-maili. Ludzie zaczęli podsyłać mi tropy, opowiadać o sytuacjach, w których sami się znaleźli. Odkrywałem nowy świat, uczyłem się go. I zrozumiałem, że mamy w Polsce problem. Że w setkach małych gmin, na drogach prowadzących przez miasteczka i wsie, trwa regularne polowanie na ludzi. Że ewidentnie łamiąc prawo, łupi się ich z pieniędzy. I że ta cała akcja gminno-radarowa ma na celu tylko jedno: podreperować samorządowe budżety. Te radary w większości ustawiane są nie tam, gdzie ich obecność by się przydała – np. przy szkołach. Ustawiane są na wyjeździe z miasta, na prostej, kiedy ludziom się wydaje, że opuścili już teren zabudowany. To perfidne zastawianie pułapek. Uświadomiłem sobie, że w naszym kraju mamy niecałe 10 tys. funkcjonariuszy straży miejskiej, oprócz nich pracuje w tej formacji 1,5 tys. osób personelu administracyjnego. To oznacza, że ponad 11,5 tys. ludzi zatrudnionych jest przede wszystkim do tego, żeby ustawiać fotoradary, obrabiać zdjęcia, wysyłać mandaty. Przecież to paranoja.

To co, chciałby pan zlikwidować straż miejską?

Nigdy w życiu nie podpisałbym się pod takim postulatem. Znam przykłady, kiedy ta służba fantastycznie funkcjonuje, jest potrzebna ludziom. Tak jest np. w moim rodzinnym mieście, Zielonej Górze. Tyle że strażnicy zajmują się tam tym, co jest potrzebne i korzystne dla mieszkańców: ścigają tych, którzy wywożą śmieci do lasu albo zaśmiecają miasto, rozklejając ulotki, czy mażą po murach. Przeganiają pijaków sprzed sklepów, interweniują, kiedy ktoś się awanturuje. Pracują od 6 rano do 22. I proszę sobie wyobrazić, że nie obsługują żadnych fotoradarów. Przeciwko którym zresztą też nic nie mam, pod warunkiem jednak, że ich ustawienie w danym punkcie jest uzasadnione. I są rozstawiane zgodnie z instrukcjami producenta. Tak jest np. w Białym Borze, złego słowa nie mogę powiedzieć o tamtejszej straży i o tym, w jaki sposób obsługuje swój mobilny radar. Piętnuję jednak przypadki, które napełniają mnie głębokim obrzydzeniem. I powodują obywatelski sprzeciw. Takim przykładem jest chociażby Przemków koło Polkowic – tam jest zatrudniony jeden strażnik, tytułowany komendantem, choć nie ma żadnego podwładnego. I ten człowiek przez osiem godzin dziennie zajmuje się obsługiwaniem mobilnego fotoradaru i innymi procedurami z nim związanymi. To oczywiste, że nie znajduje czasu na nic innego. Ale prawda jest taka, że został zatrudniony właśnie po to, aby za wszelką cenę zarabiać pieniądze dla gminy. To niemoralne.

Postuluje pan, aby pieniądze z mandatów nakładanych przez straż miejską czy gminną szły, podobnie jak te wystawiane przez Inspektorat Transportu Drogowego czy policję, na rzecz Skarbu Państwa zamiast budżetów gminnych.

Tak, to moim zdaniem uzdrowiłoby sytuację i zweryfikowało, gdzie straż jest potrzebna, żeby mogła działać na rzecz lokalnej społeczności, a gdzie traktuje się ją jak kurę znoszącą złote jaja. Bo z tym wiążą się także inne, poważne kwestie. Na przykład poczucie bezkarności i wielka buta strażników. Oni jeżdżą bez świateł, bez pasów, parkują, gdzie chcą i jak chcą – to także dokumentuję na swoich filmach. Mogą to robić, bo nie ma silnych, którzy by ich ukarali. Kto ma to zrobić, burmistrz czy wójt? Przecież strażnik zarabia dla niego kasę, więc taki włodarz będzie tolerował wszystko, cokolwiek tamten by zrobił. W jednym z odcinków jest taka akcja, kiedy dzwonię do straży, że jeden z ich radiowozów parkuje w niedozwolonym miejscu, zagrażając bezpieczeństwu. I słyszę, żebym sobie zadzwonił na policję, jeśli mi to przeszkadza. Ale nawet jeśli przyjadą policjanci, a w akcjach z moim udziałem takie interwencje zdarzały się już ponad 20 razy, to przecież nie dadzą strażnikom mandatu. Najwyżej powiedzą, żeby przestali się wygłupiać. Proszę pamiętać, że mówimy o Polsce gminnej, wiejskiej i małomiasteczkowej, gdzie wszyscy – zwłaszcza elity lokalne – znają się, razem piją, razem się trzymają.

Także państwo rozstawia radary w tym celu, aby zdobyć pieniądze. Najlepszy dowód, że wpływy z mandatów są wpisane do planów budżetowych.

Zdaję sobie z tego sprawę, ale widzę tu zasadnicze różnice. Pierwsza to ta, że na szczeblu ogólnopolskim wszystko jest bardziej transparentne, a szacunek dla prawa jednak powszechniejszy. Większa jest także, co nieco paradoksalne, społeczna kontrola. Jeśli panią zatrzyma policjant z drogówki, ma pani świadomość, że to fachowiec, jego wyszkolenie trwało długo, jego robota to zapewnienie bezpieczeństwa na drogach. OK, oni też bywają różni, ale jeżeli coś będzie nie tak, może się pani poskarżyć czy odwołać. Policjant ma nad sobą szefa, tamten komendanta, ten komendant ma kolejnego nad sobą. Na szczycie drabiny jest minister. W przypadku straży może pani pisać na Berdyczów.

Zarzuca pan też strażnikom, że źle rozstawiają fotoradary, postępują niezgodnie z instrukcjami. O co tutaj chodzi?

Fotoradary to urządzenia pomiarowe, których dokładność zależy od spełnienia wielu warunków. Wiem, bo zdobyłem instrukcje pisane przez producentów dotyczące wszystkich chyba używanych u nas modeli. Pełno jest tam ostrzeżeń, zastrzeżeń i zaleceń, co trzeba robić, a czego nie wolno. Nie wolno np. stawiać tej skrzynki, gdy w tle anteny znajdują się metalowe przedmioty, takie jak płot czy znak drogowy, albo obok innych urządzeń powodujących zakłócenia pracy, jak np. transformator. Może bowiem dojść do zakłócenia odczytu i ktoś będzie jechał 40 km/h, a radar zapisze 80 km. Nie zaleca się także ustawiania go na łuku drogi. Kolejna sprawa: ustawiając fotoradar, należy wykonać kilka rutynowych czynności, np. za pomocą specjalnej tyczki wymierzyć określoną przez instrukcję odległość od drogi, ustawić odpowiedni kąt względem drogi, sprawdzić, czy muszka (tak, jest tam coś takiego) równa się ze szczerbinką. Wtedy dopiero wynik, który się pokaże, będzie zgodny z rzeczywistością. Jak to wygląda w praktyce, pokazuję na swoich filmach. Przecież pan strażnik nie będzie się wygłupiał, biegając z jakąś tyczką. Jemu nie zależy, żeby coś odbywało się zgodnie z prawem, tylko żeby jak najszybciej włączyć skrzynkę. A chodzi przecież o nasze pieniądze. O poczucie sprawiedliwości. O godność.

Jak pan ocenia, ile takich mandatów zostało wystawionych z naruszeniem prawa?

Jestem przekonany, że co najmniej połowa. I ludzie są całkowicie bezbronni. No, poza kierującymi ciężarówkami i autobusami, które mają zamontowany tachograf. Wtedy sprawa jest prosta: dostaje taki człowiek zdjęcie z powiadomieniem, że tego dnia, o tej godzinie, w miejscu X jechał z prędkością, dajmy na to, 80 km/h, przekraczając dozwoloną prędkość o połowę. I wtedy wyjmuje tarczkę z zapisem tachografu, na której stoi, że nie przekroczył 40. Tachograf to homologowane urządzenie, więc reakcja może być jedna: Bardzo przepraszamy, doszło do błędu w odczycie. A kierowca osobówki co ma zrobić? Płaci.

Zawsze można iść do sądu. Ale zanim będziemy o tym mówić, dygresja a propos homologowanego urządzenia. Jest odcinek, w którym dwóch panów mierzy odległość samochodu od budynku za pomocą centymetra krawieckiego.

I mają kłopot, bo nie wiedzą, która strona i jaka podziałka jest właściwa. To w gruncie rzeczy smutne – ten brak kompetencji i podstawowej wiedzy prawnej. Ale wracając do możliwości odwołania do sądu: można, często trzeba. Tyle że nie zawsze gra jest warta świeczki. Zwłaszcza że ludzie łapią te zdjęcia nie wtedy, kiedy jeżdżą po swoim terenie – tu każdy ma zwykle sprawdzone, gdzie jaki radar stoi – ale kiedy wyjeżdżają w Polskę, np. na wakacje. Dostaję wiele e-maili z prośbą o pomoc i radę. Na przykład pisze pan, który z Poznania wyruszył do Kołobrzegu i przyszło mu pocztą zawiadomienie o mandacie. On twierdzi, że niesłusznie, i chce się odwoływać. Wtedy pytam, czy stać go na to, żeby co najmniej trzy razy jechać na rozprawę nad morze. No, nie bardzo. Ale co ma zrobić, żeby na jego krzywdzie paskudna gmina się nie utuczyła? – dopytuje. Wtedy radzę, aby takiego mandatu nie płacić. Wówczas władze samorządowe skierują sprawę do sądu. A ten zasądzi grzywnę w trybie nakazowym. Zwykle jest tak, że jeśli było 100 zł mandatu, sąd daje także 100 zł grzywny. Czasem dorzuca jeszcze koszty sądowe, więc zamiast 100 zł jest 180 zł do zapłacenia. Tyle że wówczas ta kwota idzie do Skarbu Państwa. I proszę sobie wyobrazić, że ludzie są skłonni dorzucić nawet drugie tyle, żeby pieniądze nie trafiły do gminy, która w ich rozumieniu próbowała ich okraść. Na złość, w geście sprzeciwu.

Dużo jest e-maili z prośbą o pomoc?

Całkiem sporo, setki. Najpierw próbowałem odpowiadać sam, teraz jest nas więcej. Od ponad roku jestem członkiem stowarzyszenia Prawo na Drodze, w którym są także akademiccy wykładowcy prawa z profesorskimi i doktorskimi tytułami. Ta współpraca jest po prostu bezcenna. Bo może trzeba to powiedzieć wielkimi literami: w tym, co robię, choć często wygląda to na zgrywę, na puszczony na żywioł happening, w istocie chodzi o to, żeby zmusić do przestrzegania prawa tych, którzy z racji swoich kompetencji sami to prawo egzekwują.

I dlatego przesiaduje pan w krzakach.

Teraz jest tak, że jak tylko strażnicy widzą mój samochód, uciekają. Żaden funkcjonariusz, który ma coś na sumieniu, nie chce stać się bohaterem YouTube'a. Ale nie aż tak, żeby coś w swoim postępowaniu zmienić na lepsze. To zmusza mnie do większych wysiłków, ale trudno. Mam sprzymierzeńców w całym kraju, wysyłają mi np. grafiki pracy strażników wraz z miejscami, gdzie będą stali. To ja przyjeżdżam odpowiednio wcześniej, chowam się, przygotowuję kamery. Coraz częściej muszę rezygnować z jazdy swoim samochodem, stał się zbyt znany. Często korzystam z uprzejmości ludzi. Poznają mnie, chętnie podwożą. Popierają to, co robię.

Podziwiam. Bo prawda jest taka, że mnie by się chyba tak nie chciało – tracić czas i użerać się przed sądami dla idei.

Więc może faktycznie jestem wariatem, ale tego chyba nie da się wyleczyć. Kiedyś jechałem samochodem i zobaczyłem, jak stojące na poboczu auto się pali. Wyskoczyłem ze swoją małą gaśnicą, niewiele to dało. Od tamtej pory wożę w bagażniku porządną, pięciolitrową. I kilka razy okazała się bardzo przydatna. Już tak mam, że nie potrafię przejść obok, nie reagować, jeśli mogę zdziałać coś sensownego. I z fotoradarami i strażą też tak jest.

Emil Rau przedsiębiorca z Zielonej Góry, który tropi nieprawidłowości popełniane przez straż miejską i walczy z niewłaściwym wykorzystywaniem fotoradarów. Wygrał już 10 z 14 spraw wytoczonych mu m.in. pod zarzutem ośmieszania funkcjonariuszy.