Zapominają, co to godność i rozsądek. Wolą stracić twarz niż status majątkowy. Będą udawać, byleby inni myśleli, że wciąż są na topie.
W pracy: wysoko postawiony menedżer zapewnia właściciela firmy, że jest dla niego jak ojciec i prawie całuje po rękach. Byleby tylko zachować posadę. Świetnie płatną. I zapewniającą dobrą pozycję majątkową oraz społeczną. Inny wysoki rangą menedżer, gdy dowiaduje się, że chcą go zwolnić, chowa się do szafy w swoim gabinecie. Kolejny – ucieka schodami w dół, bo może go nie złapią. Nie pomyślał, że na parterze zatrzyma go ochrona. Godność? Duma? Nie istnieje, gdy w grę wchodzi utrata pracy. A wraz z nią statusu finansowego.
W biznesie: właściciel firmy ma świetnie urządzone biuro w dobrej lokalizacji, ogromny, elegancki dom i trzy luksusowe samochody. To nic, że wszystko na kredyt, którego nie ma z czego spłacać, bo biznes się nie kręci tak, jak jeszcze kilka lat temu. Ale jeśli cokolwiek zmieni, wypadnie z gry. Więc kredyt zaczyna gonić kredyt. Ilu tak postępuje? I po co?
W domu: żona rezygnuje z aktywności zawodowej tylko dlatego, że mąż gwarantuje jej życie na odpowiednim poziomie. Płaci za wszystko. Z fryzjerami, kosmetyczkami i ubraniami włącznie. A ona zostaje sprowadzona do roli służącej. Ile kobiet wybiera taką złotą klatkę? Nie tylko zresztą kobiet, również mężczyzn. Przecież mamy równouprawnienie.
W towarzystwie: dobrze sytuowana dziewczyna do grona znajomych: „Właśnie wróciłam ze Spitzbergenu. Tak sobie było, bo towarzystwo jakieś takie nie bardzo. Może lepiej będzie w Nepalu. Jadę tam na trzy tygodnie, jak co roku”. Chwilę później: „Muszę się zastanowić, czy chce mi się tyle pracować, w końcu już zaoszczędziłam na co najmniej dwa lata leżenia do góry brzuchem”. Że nie ma życia prywatnego? I prawdziwych przyjaciół? Kto by sobie tym głowę zawracał? Grunt, że ma odpowiednią pozycję społeczną i materialną. I za nic jej nie odda.
Porażka ma wielkie oczy
Co kieruje tymi uwięzionymi w złotych kleszczach ludźmi, którzy boją się pogorszenia swojej sytuacji finansowej tak bardzo, że zaczynają działać wbrew jakiejkolwiek logice? Według doktora Tomasza Barana, psychologa z Uniwersytetu Warszawskiego, motywacje są dwie. Ta pierwsza, zewnętrzna, to obawa o utratę reputacji, lęk przed tym, co mogłoby nastąpić, gdybyśmy zdecydowali się radykalnie coś zmienić. Ta druga, wewnętrzna, to strach przed powiedzeniem samemu sobie, że żyjąc tak, jak żyję, niszczę siebie – bo to byłoby przyznanie się do porażki. – Motywacja wewnętrzna jest dużo ważniejsza – podkreśla dr Baran.
Rzeczywiście tak jest. Zuzia, która zdecydowała się opowiedzieć swoją historię, potwierdza bez wahania. – Byłoby mi wstyd przed ludźmi, że straciłam wysoką pozycję materialną. Zwłaszcza że wielu mi jej zazdrościło. A teraz miałoby się okazać, że sobie nie poradziłam? Poniosłam porażkę? – wzdryga się. Z perspektywy czasu wie, że to rozumowanie człowieka znajdującego się w klinczu. Zupełnie bzdurne. Rozpoczynając swoją opowieść, zastrzega, że nigdy nie była materialistką. Ale, jak wielu, szybko przyzwyczaiła się do dobrego i trudno jej było z tego zrezygnować.
ZUZIA, warszawianka: Zaraz po studiach nie zarabiałam najlepiej. Prawdę mówiąc, ledwie wystarczało mi do pierwszego. Więc kiedy zmieniłam pracę na taką, dzięki której moje miesięczne wpływy sięgały 15–20 tys. zł, poczułam, że nie ma potrzeby się ograniczać. To nic, że pracowałam po 15–20 godzin na dobę. Często 7 dni w tygodniu. Najważniejsze, że mogłam sobie kupować, co chciałam, jeździłam taksówkami, jadłam na mieście. Mieszkanie? Proszę bardzo. W rok od pomysłu kupione w 2/3 za gotówkę, a kredyt spłacony po kolejnych 12 miesiącach. Miałam przekonanie, że naprawdę wszystko jest w zasięgu ręki. I tak mi zostało, kiedy zmieniłam pracę po raz kolejny. Na taką z niższą pensją i brakiem możliwości dorabiania. Karta kredytowa poszła w ruch. Wyczerpałam bardzo wysoki limit prawie w całości. Wzięłam kredyt, by go spłacić. Kłopot w tym, że pieniądze przeznaczyłam na wakacje. Żeby regulować oba zadłużenia, przestałam płacić rachunki. Ale to i tak nie wystarczało. A że limit na karcie był stale podnoszony, to i zadłużenie wciąż rosło. Doszły pożyczki od prywatnych osób. Nie pomagały na długo. Wyłączony telefon, prąd, groźba utraty mieszkania. A mimo to wciąż jeździłam taksówkami, codziennie piłam kawę na mieście. Działałam według filozofii, że jak mam 500 zł, to mogę je wydać na drobne przyjemności, bo co to za suma w obliczu całego mojego długu.
Definiowanie przez posiadanie
– Materializm? Ludzie nie zawsze wiedzą, co nimi kieruje. Albo nie chcą tego ujawnić. Działają według reguły: nie mam nic innego do zaoferowania, więc próbuję coś osiągnąć stanem posiadania – wyjaśnia dr Jarosław Kulbat, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, zapytany o to, jak to możliwe, że osoba, która materialistą nie była, zapomina o bożym świecie, gdy ma „wystarczająco dużo” pieniędzy. Wskazuje „konsumpcjonizm” jako powód godzenia się na trudne kompromisy w życiu, o których wiadomo, że są złe. – Definiujemy siebie przez to, co posiadamy. Wynika to ze znaczenia, jakie ludzie przywiązują do pieniędzy i tego, co można za nie kupić – tłumaczy. I dodaje, że działa tu prosty mechanizm: przeświadczenie, że odpowiedni stan posiadania oznacza szczęście i jest miarą życiowego sukcesu.
Dr Kulbat podkreśla, że majętność i sukces łączą się w naszym mniemaniu nierozerwalny związek. Zwraca przy tym uwagę na dwa aspekty. Po pierwsze, wiele osób czyni brawurowe założenie, że istnieje ścisła zależność między pieniędzmi a kompetencjami. Czyli im więcej zarabiam, tym jestem lepszy. A skoro jestem wartościowym pracownikiem, to powinienem być lepiej wynagradzany. Po drugie, ludzie definiują siebie poprzez odniesienie do innych. Uznają dostęp do zasobów jako kryterium własnej wartości i w efekcie myślą o sobie, że są lepsi, bo więcej zarabiają. A wartość innych szacują na podstawie tego, gdzie mieszkają albo jakim samochodem jeżdżą. – Porównania społeczne są automatyczne – nie zostawia złudzeń Jarosław Kulbat.
Właśnie to napędzało Grzegorza. – Porównywałem się do kolegów z ogólniaka. I myślałem, że jestem coś wart, bo umiem zarabiać pieniądze – dodaje.
GRZEGORZ, z małego miasta: Kiedy przyjechałem jako 25-latek do Warszawy, zachłysnąłem się wielkim światem. W trzecim miesiącu pobytu w stolicy zacząłem pracę w TVN z bardzo dobrą pensją, jak na początkującego młokosa dopiero co po studiach. 4,5 tys. na rękę to była dla mnie gigantyczna kasa. Koledzy mi mówili, że teraz mogę zawojować świat. Więc wojowałem. Żeby udowodnić, że należę do towarzystwa, zdecydowałem się kupić 38-metrowe mieszkanie na Mokotowie, w drogiej dzielnicy. – Na kredyt? Za taką cenę? Przepłacasz i jeszcze do końca życia będziesz miał ten dług w banku – próbował mnie powstrzymać ojciec, biznesmen z krwi i kości. Postawiłem na swoim. Potem zmiana pracy, ślub. Chciałem pokazać rodzicom i żonie, że życie na wysokim poziomie to zwykła rzecz. A że zostałem wychowany w przekonaniu, że jak jesteś pracowity, to będziesz bogaty, wydawało mi się to naprawdę proste. Pomyliłem się. Straciłem pieniądze z wesela, które były przeznaczone na dom, bo chciałem je pomnożyć na giełdzie. Tylko że zaufałem nie temu, komu trzeba. Drugie tyle pożyczyłem, by zainwestować w kolejny projekt. I znowu błąd. Doszedłem do tego, że miałem 20 zł w portfelu, kredyt do spłaty, rodzinę z dwójką dzieci do utrzymania, słabo prosperujący biznes bez perspektyw. Wziąłem się na odwagę i wyłożyłem żonie kawę na ławę. Ojcu też się przyznałem do błędu.
Adaptacja hedonistyczna bez granic
– Wydajemy zarobione pieniądze na coraz lepsze rzeczy – przywołuje teorię adaptacji hedonistycznej dr Kulbat. Zauważa ona, że istnieje tendencja do emocjonalnego oddziaływania zarówno pozytywnych, jak i negatywnych zdarzeń, słabnąca z czasem. Mówiąc najprościej, przyzwyczajamy się zarówno do rzeczy dobrych, jak i złych. Cos´, co sprawia szczęście dziś, jutro nie będzie już cieszyć tak bardzo, a kolejnego dnia jeszcze mniej. Az˙ przestanie cieszyć w ogóle. I wtedy trzeba sobie kupić cos´ nowego.
Więc kupujemy ważne dla siebie doświadczenia. Odkrywamy nowe rzeczy. Stawiamy na dobrostan. Na zadowolenie z życia. Czy liczą się koszty? Niekoniecznie, jak pokazują historie Zuzi i Grzegorza. Oni ponieśli tylko te finansowe. Są tacy, którzy wprawdzie materialnych strat nie notują, ale dla utrzymania pozycji majątkowej, a tym samym społecznej, odpuszczają zupełnie życie prywatne. Jak dziewczyna opowiadająca znajomym o swoich podróżach i stanie finansów, która choć narzeka na brak życia rodzinnego, na samotność, nic nie robi, by to zmienić.
Czy są jakieś granice? Tomasz Baran: to indywidualna sprawa. Życie w złotych kleszczach jest niczym uzależnienie. Granicę stanowi albo odporność danej osoby, albo wytrzymałość danej sytuacji. Taka sytuacja może prowadzić do układu zero-jedynkowego. Jej bohaterowie nie wyobrażają sobie życia po zmianie. Nie ma dla nich alternatywy. Chyba że sami dojdą do miejsca, w którym będą takiej zmiany chcieć. Wtedy ruszą inną drogą.
Zdaniem Jarosława Kulbata, życie dla majątku jest jak wyścig, który nie ma mety. Ludzie poprzez posiadanie manifestują swój status i miejsce w tym wyścigu. Chce w nim wziąć udział każdy. – To nie przypadek. Po prostu klasa próżniacza rozszerzyła się na wiele grup społecznych. Thorstein Veblen, XIX–XX- wieczny ekonomista i socjolog, stworzył teorię takiej klasy (z ang. leisure class), twierdząc, że w każdym społeczeństwie funkcjonują bezproduktywni próżniacy, którzy wyzyskują resztę społeczeństwa i żyją ostentacyjnie na pokaz, co ma świadczyć o ich zamożności – przypomina. Veblen odnosił swoje obserwacje do elity biznesu Stanów Zjednoczonych w okresie, w którym żył, głównie finansistów i spekulantów bankowych. Obecnie osób, które nie wytwarzają nic konkretnego, a zarabiają mnóstwo pieniędzy, jest wiele. Jak taki człowiek ma sygnalizować, ile jest wart? – Potrzeba wizerunkowego zaistnienia. I tak powstaje: ostentacyjne próżniactwo (nie musisz pracować, by mieć pieniądze), ostentacyjna konsumpcja (16-latki urządzają swoje urodziny, a TV je relacjonuje), ostentacyjne marnotrawstwo (kupno nowych botków, bo z poprzedniego roku są już niemodne) – wyjaśnia dr Kulbat.
Zawsze jest wyjście
Społeczeństwa konsumpcyjne XXI w. mają swoje wymagania. Chcą, by każdy z nas kupował. Dużo. Wszystkiego. Bo najważniejsze, żeby miał, a nie był. A jeśli był, to jedynie konsumentem. To jedno z najważniejszych wcieleń człowieka obecnych czasów – zauważa prof. Bogdan Mróz z SGH w artykule „Wszystko na sprzedaż? Pułapki i manowce konsumpcjonizmu” („Psychologia Ekonomiczna”, nr 7/2015). Liczy się tylko konsumpcyjny top. Ale nie każdy daje się złapać w tę pułapkę. A ci, którzy się w niej znajdą, potrafią z niej się wydostać. – Przy wychodzeniu z kryzysu kluczowe jest wsparcie. Rodziny, małżonka, przyjaciół. Taka osoba może też stanowić katalizator zmian. Ale dobrze jest poradzić się specjalisty – podpowiada Tomasz Baran.
ZUZIA: W tym czasie byłam singielką. Poznałam Gosię. Była z innego miasta. Więc jeździłam na gapę pociągami. Dostawałam mandaty, których nie regulowałam, bo nie miałam z czego. Jak Gosia przyjeżdżała do Warszawy: taksówki, kawiarnie, najlepsze delikatesy. Nic jej nie mówiłam, a dług rósł. Gosia odebrała adresowane do mnie pismo w sprawie kar kolejowych. Zapytała. A ja odpowiedziałam, bez ukrywania czegokolwiek. Pomogła mi odzyskać rozum i powoli stanąć na nogi; była jak motor i hamulec jednocześnie; pozwoliła mi uwierzyć, że możliwy jest happy end. Pomogła też świadomość, że moje długi są prawie tak duże jak wartość mieszkania. Poukładałam się ze wszystkimi wierzycielami. Przestałam używać karty kredytowej, nauczyłam się inaczej żyć. Wychodzenie na prostą trwało dwa lata. Twierdzę, że bez większych strat. Drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia. Więc już nie sprawdzam.
Wciąż tylko nie mogę uwierzyć, że za te wszystkie torebki, buty, zegarki mogłabym sobie kupić mieszkanie.
GRZEGORZ: Dostałem od żony zadanie: teraz to wyprostuj i odbuduj. A od ojca radę: zamknij ten swój biznes i zajmij się czymś kompletnie innym. Posłuchałem obojga. Wszedłem w zupełnie inną branżę. Zarabiałem mniej, ale pewnie. Stałem się wypłacalny. Poszedłem na kurs finansowy organizowany przez organizację katolicką – z czystej ciekawości, ale dzięki niemu otworzyły mi się oczy na wiele kwestii. Nie muszę już nic nikomu udowadniać. Nie biorę kredytów, pożyczek, leasingów. Jeśli mnie nie stać, nie kupuję albo oszczędzam, by kupić. Wychodzenie z kryzysu trwało prawie trzy lata. Tak naprawdę odetchnęliśmy 1,5 roku temu. Teraz mieszkamy pod Warszawą. Mamy dom. Bez kredytu. Babcia nam pomogła go kupić.
Szczęście w statystykach
„Złote kleszcze” to termin najlepiej opisujący sytuację osób, które przyjmą każdą, najgorszą propozycję, byleby utrzymać się na dotychczasowym poziomie życia. Będą udawać, że wciąż mają pieniądze, choć od dawna ich im brakuje, a ich życie zamiast radości dostarcza samych trosk. Albo też mają pieniądze. Ale nic poza tym. Bo nie liczą się zakupy na potęgę, wyjazdy w coraz dziwniejsze miejsca, ludzie traktowani jak ozdoba.
Czy można być szczęśliwym, trwając w tym uścisku? Gdyby kierować się rezultatami najnowszego pomiaru Diagnozy Społecznej (badanie prowadzone co dwa lata, ostatnie w 2015 r.), to jak najbardziej. Rekordowa liczba Polaków przyznała w niej, że jest szczęśliwa i ma się świetnie pod względem majątkowym. Aż 81,2 proc. z nas była wtedy zadowolona ze swojego życia. Powód? – Jest prosty: lepiej zarabiamy i coraz mocniej wierzymy we własne możliwości – tłumaczył prof. Janusz Czapiński, szef zespołu przygotowującego Diagnozę. Badanie pokazywało, że dochody przeciętnego gospodarstwa domowego w latach 2014–2015 wzrosły o 314 zł i wynosiły netto 3450 zł miesięcznie. Kleszczowicze zarabiają lub zarabiali dużo więcej, więc muszą się znajdować w tej ogromnej rzeszy społeczeństwa, która na co dzień doświadcza szczęścia. Po prostu muszą.
*Imiona Zuzi i Grzegorza nie są prawdziwe.