Miliony użytkowników, rosnące zasięgi, marki doskonale znane na świecie i miliardy dolarów strat. Czyżby te straty były nowym sposobem na zarabianie?
Wyglądało to na fałszywy news rodem z ASZdziennika lub The Onion. „Mało znany start-up o nazwie SNAP Interactive zdrożał przez cztery sesje o 164 proc., bo inwestorzy wzięli go za spółkę Snap, właściciela Snapchata, który wkrótce ma wejść na giełdę”. Ale to informacja jak najbardziej prawdziwa. Rzeczywiście Snap, właściciel popularnej społecznościowej aplikacji, planuje wejście na giełdę i zapowiada, że pozyska z pierwotnej oferty publicznej 3 mld dol. Ma być notowany na NYSE, gdzie ma mieć ticker SNAP.
Równolegle na nowojorskiej giełdzie notowana jest już inna firma: SNAP Interactive, o rynkowej wartości 69 mln dol. Ta też zajmuje się robieniem aplikacji, tyle że randkowych. Gdy 2 lutego właściciel Snapchata ogłosił zamiar wejścia na giełdę, poruszeni inwestorzy, nie czekając na konkrety, nie doczytując, co, kto i kiedy, ruszyli na zakupy, inwestując oczywiście w akcje SNAP Interactive. I tak oto obie firmy, które de facto wciąż nie zarabiają, co więcej generują straty, stały się bohaterami giełdowych walk o potencjalne zyski.
Taka sytuacja nie zdarzyła się wcale po raz pierwszy. W 2013 r., kiedy Twitter – czy raczej właściciel tego serwisu społecznościowego – w samym szczycie zainteresowania ćwierkaniem ogłosił pierwotną ofertę publiczną akcji, kurs spółki Tweeter Home Entertainment Group (niemającego nic wspólnego z mediami społecznościowymi właściciela sieci sklepów z elektroniką, który ogłosił bankructwo już w 2008 r.), poszedł w górę aż o 685 proc. Minęły cztery lata, Twitterowi owszem, przybyło użytkowników (urósł z 215 mln na całym świecie do 319 mln), ale choć już wylądował na giełdzie, to wcale nie jest w dobrej kondycji finansowej.
W IV kwartale 2016 r. Twitter zanotował stratę netto w wysokości 167,1 mln dol., w porównaniu do 90,2 mln dol. straty w analogicznym okresie roku 2015. Co więcej, w tym samym czasie tylko o 1 proc. zwiększył się przychód firmy, z 710,5 mln dol. do 717,2 mln dol. Słabo jak na jedną z firm nazywanych „jednorożcami”. Bajkowy jednorożec zazwyczaj biega po tęczy, przynosi radość i szczęście. Ten biznesowy jest wyceniany na miliardy dolarów i wydaje sie skazany na sukces i rozwój. Ale gdy przyjrzymy się bliżej wszystkim jednorożcom technologicznego biznesu, okaże się, że straty Twittera nie są wcale wyjątkiem.
Jednorożce na minusie
Może się wydawać, że internetowe biznesy rodem z Doliny Krzemowej to gracze, którzy tym starym skostniałym firmom pokazali, jak się robi interesy. Ekspresowy rozwój, globalna sława, innowacyjne rozwiązania, miliony klientów, miliardy obrotów. I rzeczywiście po raz pierwszy w historii międzynarodowych rynków giełdowych w pierwszej piątce firm pod względem wartości giełdowej jest pięć amerykańskich firm technologicznych: Apple, Google, Microsoft, Amazon i Facebook. To robi wrażenie i pokazuje, jak bardzo zmieniła się światowa gospodarka. Nic dziwnego, że inwestorzy szukają kolejnych szans na podobne sukcesy. Jednorożców przynoszących fortunę. Rzeczywistość jednak nie jest taka tęczowa.
Snapchat, wielki hit ostatnich lat, zmienił sposób, w jaki najmłodsze pokolenie używa internetu i mediów społecznościowych. Sześć lat po powstaniu ma ponad 300 mln użytkowników, a wrzucane przez aplikację filmiki mają codziennie 10 mld (miliardów!) odsłon. A to nie koniec. Już trzy lata temu Facebook chciał odkupić Snapchata za 3 mld dol., a twórcę aplikacji Evana Spiegela amerykańskie media ochrzciły nowym Zuckerbergiem. Efekt: dziś firma jest wyceniana na 18 mld dol. Co więcej, przychody Snapa w 2016 r. wyniosły 404,5 mln dol., czyli o ponad 700 proc. więcej niż rok wcześniej. Ale w tym samym czasie Snap stracił jednak 514,6 mln dol., a że jeszcze w 2014 r. prawie nie miał przychodów, to oznacza, że de facto do dziś nie wypracował ani jednego dolara czystego zysku. Mimo wszystko chce iść na giełdę po 3 mld dol. I co więcej, Spiegel w ramach pierwszej oferty publicznej chce upłynnić tylko akcje bez prawa głosu.
No dobrze, mimo zastrzeżeń to wciąż serwis, pod którego wpływem sam Facebook musiał zmienić sposób działania i dopuścić coraz więcej treści wideo. Może więc warto zaryzykować.
Ale co powiecie na stratę w wysokości 2 mld dol. w ciągu roku? Jakiś bankrut albo dawno zapomniana firma, które nie udźwignęła zmian zachodzących w cyfrowych gospodarkach? Nic bardziej mylnego. Oto wynik kolejnego jednorożca, którego wejścia na giełdę w tym roku oczekują nie tylko amerykańscy inwestorzy giełdowi. To jego nazwa posłużyła do określenia nowego typu ekonomii. Pod jego wpływem państwa zaczynają zmieniać prawo i równolegle wybuchają kolejne społeczne protesty. Chodzi o Ubera, hołubioną przez wszystkich młodych innowacyjną firmę, która pokazała skostniałym korporacjom taksówkarskim, jak to się robi, doprowadza do obniżenia cen i unowocześnienia obsługi w przewozach.
Sukces niewątpliwie odniosła, i to na całym świecie. W połowie ubiegłego roku w kategorii aplikacji do zamawiania pojazdów Uber dominował już w ponad 100 krajach. Nic dziwnego, że zdobył miano „najlepiej wycenianego start-upu świata”. Najlepiej, czyli na 68 mld dol. Ale dominacja branżowa i wyceny to jedno. A co innego twarde finansowe wyniki. Te zaś nie przypominają tęczy, po której mógłby przebiec się jednorożec. Uber wciąż nie zarabia. Za to ciągle traci. I to gigantyczne pieniądze. W ciągu siedmiu lat funkcjonowania aż 4 mld dol.
Przykłady można mnożyć. WeWork, czyli start-up założony przez Miguela McKelveya i Adama Neumanna, dostarczający przestrzeń coworkingową, usługi dla biznesu, freelancerów głównie dla innych start-upów. W październiku 2015 r. domknął rundę inwestycyjną (czyli poszukiwanie inwestora, który zapłaci za część udziałów), w trakcie której zgarnął 690 mln dol. i w efekcie jego wycena przekracza 16,9 mld dol. Ale ledwie skończyło się szukanie inwestorów, gdy okazało się, że firma okroiła prognozę swoich przychodów o 14 proc. do 532 mln z wcześniej zapowiadanych 620 i dodatkowo wyliczyła, że w 2016 r. jej skorygowany zysk wyniesie 14 mln, a nie jak wcześniej zapowiadano – 65 mln dol. Jednocześnie przyznano, że również strata w ciągu roku będzie większa, i to aż o 149 mln dol., i wyniesie 385 mln.
A w kolejce z podobnymi historiami mamy też inne globalne sukcesy. Box (oferuje przechowywanie w chmurze danych firmowych) – 170 mln dol. straty, a mimo to wszedł na giełdę. Zynga (przed kilkoma laty słynny producent gry spamującej kolejne konta na Facebooku, czyli „FarmVille”), choć na giełdzie jest od sześciu lat, wciąż boryka się ze stratami. Rok 2016 zamknęła ze 108 mln dol. na minusie i zostało to uznane za sukces, bo to strata o jedną dziesiątą mniejsza niż rok wcześniej.
Square (ta firma działa na rynku płatności mobilnych), który mocno inwestował w nowe produkty, również jest pod kreską. Wyceniany na 6 mld dol. w 2015 r. wszedł na giełdę, ale – jak wyliczył „The Economist”, od 2012 r. przyniósł 420 mln dol. strat.
– Rzeczywiście mamy do czynienia z sytuacją, w której firmy będące symbolami nowej gospodarki, wzorcowe, ze świetnymi zasięgami, z rosnącymi liczbami użytkowników, nierzadko mające ogromny wpływ na zmiany społeczne, nie zarabiają. Nie zarabiają to właściwie mało powiedziane. Latami przynoszą straty, a mimo wszystko są wyceniane na setki milionów czy miliardy dolarów i wciąż mimo tych wyników ich działalność jest dalej finansowana przez inwestorów – Przemysław Pająk, szef serwisu Spidersweb, rozkłada ręce. – To jest taki model działalności. Przeczy wszystkiemu, co wiemy o ekonomii, wydaje się kompletnie nielogiczny, wręcz niewiarygodny. Ale tak to dziś, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, działa – tłumaczy.
Bootstrap, Seed, Growth, IPO
By zrozumieć, na czym ten model polega, trzeba najpierw wgryźć się w to, jak wygląda cykl życia i finansowania biznesów ze świata start-upów. Teoretycznie niewiele tu powinno być różnic w porównaniu z tradycyjnymi biznesami: pomysł, szukanie finansowania, rozwój, klienci, monetyzacja pomysłu, nowe ścieżki wzrostu.
A jednak jest inaczej. Po fazie pomysłu („bootstrap”, w informatyce to słowo oznacza procedurę rozruchu komputera – to ten moment, gdy kumple programiści dłubią po godzinach, a żeby im się to udało, pomaga finansowo 3F: family & friends & fools, czyli rodzina, przyjaciele i naiwniacy) następuje szukanie konkretniejszego finansowania, ale nie jest nim pukanie po bankowe kredyty. Zamiast tego młoda firma wchodzi na etap „seed” (siew), czyli poszukiwania pieniędzy od anioła biznesu. To doświadczony biznesmen, który jest w stanie zaryzykować ze swojej perspektywy niewielkie środki w wysoce ryzykowny biznes.
Po pierwszym zastrzyku gotówki start-up wchodzi na trzeci etap „growth” (wzrost), gdy potrzebuje coraz większych nakładów: na rozwój, na inwestycje nie tylko w kolejnych pracowników, ale też ewentualnie na wchodzenie na nowe rynki. – To wtedy do gry wchodzą klasyczne fundusze venture capital (VC) i inwestują całkiem pokaźne sumy w start-upy po to, by te mogły szybko monopolizować dane rynki i dane sektory – tłumaczy DGP Bartłomiej Gola, partner zarządzający SpeedUp Group i znany w Polsce inwestor i mentor start-upów. Gola dodaje, że oczywiście wzorem jest tu Facebook, który tak długo był finansowany, aż wreszcie osiągnął taką skalę, że zaczął zarabiać.
Ale po drodze do zarobków z zasady następuje jeszcze czwarty etap – IPO, czyli emisja akcji na giełdzie, gdzie udziały mogą kupić drobni inwestorzy i dodatkowo dokapitalizować firmę. Na tym etapie start-up powinien już być sprawnie działającym przedsiębiorstwem z dobrym modelem biznesowym.
Na krótszą metę IPO jest więc rozwiązaniem. – Firma wchodzi na giełdę i zgarnia środki na dalsze finansowanie. Środki od drobnych inwestorów liczących, że skoro to taka odnosząca globalne sukcesy firma, to na niej zarobią – mówi Pająk. Tyle że w Stanach na giełdę coraz częściej decydują się spółki, które nie mają wypracowanego modelu gwarantującego zarobki. Ale ze względu na to, jak wiele w nie zainwestowano wcześniej, jak wielu ludzi, często wysoce wykwalifikowanych ekspertów, zatrudniają, jak bardzo są znane i jaki mają zasięg, mimo wszystko ich emisja okazuje się sukcesem. Przynajmniej – jak w przypadku Twittera – na krótką metę.
Wejście na giełdę to moment, gdy twórcy firmy i jej udziałowcy z wczesnych etapów wzrostu mają szansę zarobić, i to niemało. Inną metodą na zysk na start-upie jest po prostu jego sprzedaż większej firmie. Tak jak LinkedIn sprzedał się Microsoftowi czy niedawno w Polsce zrobiły fundusze inwestycyjne Experior Venture Fund i SpeedUp Group, sprzedając ZenCard, platformę do tworzenia przez sprzedawców programów rabatowo-lojalnościowych, bankowi PKO BP. Oczywiście może za tym stać wiara w potencjał start-upu i plan na jego lepszą monetyzację pod skrzydłami doświadczonego gracza. Ale może to być po prostu inwestycja w dobry zespół ludzi, szczególnie programistów, w technologię, która jest komplementarna w stosunku do tego, co oferuje duża firma, czy po prostu w bazy danych popularnej, ale niezarabiającej usługi.
Ten model inwestycji w start-up w stosunku do tradycyjnego rozwoju firm jest nowatorski, ale nie zaskakujący. To, co wywołuje sporą konsternację, to sumy wkładane w start-upy i wiara, że kiedyś się zwrócą. Amerykanie mówią już wprost o „start-up fundraising madness”, czyli szaleństwie finansowania start-upów. Jak to wygląda na przykładzie naszych bohaterów, czyli Twittera i Ubera? Pierwszy w lipcu 2007 r. w pierwszej rundzie finansowania zdobył 5 mln dol. Siedem rund później w sierpniu 2011 r. miał już 1,16 mld dol. od inwestorów. Uber zrobił jeszcze większy skok od skromniutkich 200 tys. dol. w seedzie w sierpniu 2009 r., przez 1,25 mln dol. od anioła biznesu rok później, po przeskok na 11 mln w pierwszej rundzie finansowania już cztery miesiące później. Aż do 8,21 mld dol. od 53 inwestorów zdobytych w kolejnych 13 rundach. A jednak ich IPO (zarówno to, które się odbyło, jak i oczekiwane) nie są poparte dodatnim wynikiem finansowym.
I to jest zjawisko ostatnich lat. Bo naprawdę nawet w świecie hi-tech nie zawsze tak to wyglądało. Gdy Apple w 1980 r. zdecydował się wejść na giełdę, był firmą przynoszącą zyski. Podobnie jak 91 proc. innych przedsiębiorstw z branży technologicznej, które ogłosiły IPO w tamtym roku w Stanach. Wyliczył to Jay Ritter, profesor ekonomii z Uniwersytetu Florydy, prowadzący badania nad giełdowymi ofertami publicznymi. Jak podaje, w 2015 r. ten wskaźnik spadł do... 26 proc. – Inwestorzy zaczęli się skupiać nie na krótkoterminowych konkretnych wynikach, tylko na dalekosiężnych prognozach. Jeżeli firma potrafi opowiedzieć historię o tym, jaką to ma technologię, jakie może wzbudzić zapotrzebowanie na swoją usługę, to właśnie za to inwestorzy są gotowi zapłacić – mówi Ritter.
Dwa biliony dolarów
Ale jaki fundusz może wyłożyć setki, a może i miliardy dolarów, nie mając jasnej perspektywy zwrotu? – Na takie inwestycje decydują się fundusze z Zatoki Perskiej albo wielkie amerykańskie fundusze emerytalne. Dysponują ogromnymi budżetami i nie chcą się bawić w drobne inwestycje po kilkaset tysięcy, kilka czy nawet kilkanaście milionów dolarów. Dla nich to są za małe zakupy. Celują w takich graczy, którzy wymagają dużej inwestycji, ale też prognozują ogromne zwroty – tłumaczy Bartłomiej Gola i dodaje, że największym funduszom nie zależy na szybkich zyskach, bo przy obecnym niskim poziomie globalnych stóp podatkowych Dolina Krzemowa i jej dzieci są niezwykle pociągającą opcją dywersyfikacji kapitału. Zwłaszcza dla bogaczy z Bliskiego Wschodu i Rosji, bo oni nie zwykli przejmować się stopami zwrotu. I to oni zasilili finansowo nowe fundusze tworzone przez firmy takie jak Andreessen Horowitz czy Kleiner, Perkins, Caufield & Byers, które aktywnie działają na startupowym rynku.
Kilka lat temu duży fundusz VC mógł dysponować kwotą 500 mln dol. Dzisiaj „duży” oznacza, że w grę wchodzi kwota przekraczająca 1 mld dol. I to tacy gracze stawiają na jednorożce. SoftBank Group Corp., jak podały amerykańskie media przed kilkoma dniami, planuje inwestycję rzędu miliarda dolarów w WeWork. GIC Private Limited (niegdyś znany jako Government of Singapore Investment Corporation) wraz z Lehman Brothers i Kleiner, Perkins, Caufield & Byers (KPCB) inwestują w Square.
– Są w stanie czekać dłużej i liczyć na naprawdę dobre zwroty z inwestycji. Może nam się to wydawać szalone, ale w amerykańskiej kulturze biznesowej, szczególnie tej związanej z Doliną Krzemową, tkwi przekonanie, że zwycięzca bierze wszystko, a jak grać, to o wielkie wygrane. Stąd takie fetyszyzowanie wzrostów i przekonanie, że zyski przyjdą później. Szczególnie że jest przykład Facebooka, który na takiej strategii świetnie wyszedł. Podbił rynki, stał się pod wieloma względami monopolistą i dopiero wtedy zaczął wdrażać aktywną i bezwzględną politykę zarabiania na reklamach. A wraz z nią zaczęli zarabiać inwestorzy – tłumaczy Gola.
I na to liczą inwestorzy wkładający miliony w Ubera. Bo ten, choć podbija kolejne rynki, wciąż nie jest finansowany przez klientów. Pasażerowie Ubera płacą niewiele ponad 40 proc. rzeczywistych kosztów podróży. Aby utrzymać przy sobie kierowców i inwestować w nowe usługi (takie jak choćby niedawno odpalony w Polsce UberEats, czyli dowóz jedzenia do domów) czy w elektroniczne samochody przyszłości, firma musi dopłacać z własnej (czy raczej inwestorów) kieszeni.
A kto stoi za finansową płynnością Ubera? Głośno było o saudyjskim funduszu Saudi Arabia’s Public Investment Fund, który w połowie ubiegłego roku zainwestował w aplikację przewozową 3,5 mld dol. Suma trudna do wyobrażenia, ale nie dla rodziny królewskiej, bo to saudyjski książę Mohammed Bin Salman stoi za decyzją, by ten kraj odszedł od inwestycji tylko w ropę na rzecz tych na rynkach technologii finansowych. Stąd powołanie funduszu dysponującego... 2 bln dol.
Ale to, co dla takich potentatów może być standardową inwestycją, zaczyna jednak boleć fundusze ze Stanów, nawet te pokaźne. Głośny był przed kilkoma miesiącami ostrzegawczy apel Billa Gurleya, partnera generalnego w funduszu Benchmark. Gurley przepowiadał, że jego zdaniem koniec boomu jednorożców jest już blisko, bo choć w gabinetach inwestorów niczym mantrę powtarzano, że należy rosnąć za wszelką cenę, to właśnie zaczęto sobie w końcu uświadamiać, że mogą nadejść czasy, w których koszt pozyskania kapitału zewnętrznego dramatycznie wzrośnie. A to oznacza jedno: trzeba wrócić do zapomnianej strategii wypracowywania zysków. Co ciekawe, Gurley tych ostrzeżeń wcale nie odnosił bezpośrednio i oficjalnie do swojej własnej inwestycji, czyli Ubera, w którego Benchmark włożył pieniądze na wczesnym etapie rozwoju firmy.
Za duże, by upaść
Ten rozjazd wyników finansowych i ogromnych oczekiwań, jakie wzbudzają jednorożce, spowodował, że niektóre z nich zyskały miano „unicorpse”, czyli powiedzmy „zwłokorożców”. To te, w przypadku których podejrzewa się, że ich faktyczna wycena jest grubo poniżej miliarda dolarów. Obawy wobec całego mechanizmu zaczynają narastać także wśród inwestorów. Są już na tyle poważne, że skłoniły Dorisa Shenwicka, jednego z inwestorów Twittera, do złożenia pozwu przeciwko firmie. Shenwick oskarżył dyrekcję serwisu o to, że prezentując w listopadzie 2014 r. prognozy dotyczące rozwoju strony, twórcy wprowadzili akcjonariuszy w błąd. Zgodnie z zapowiedziami Twitter miał osiągnąć ponad 550 mln użytkowników w „pośrednim” okresie, a następnie rozrosnąć się aż do ponad miliarda aktywnych kont w „późniejszym czasie”. Niestety prognozy te jak na razie się nie sprawdziły – Twitter do dziś dorobił się ledwie 319 mln aktywnych użytkowników. Zdaniem amerykańskich analityków pozew ma całkiem mocne podstawy, ale coraz częściej pojawiają się głosy, że problemem serwisu nie jest wcale powolny wzrost zasięgu. „Zapomnijcie o nowych użytkownikach. Twitter musi znaleźć nowych reklamodawców” – napisała Davey Alba w najnowszym numerze magazynu „The Wired”. „Twitter przyznał, że ma stratę w wysokości 638 mln dol. Jaki jest powód tego spadku? Promowane tweety i formaty reklamowe w szybko skrollowanym, ciągle odświeżanym strumieniu tego serwisu po prostu zawodzą. Facebook i Snapchat mówią jasno, że przyszłością reklamy jest wideo. By być częścią tego rynku, Twitter musi albo fundamentalnie przemyśleć, jak ma dalej funkcjonować, albo wypracować własny model reklamy”.
To, w jak słabej pozycji biznesowej jest firma, widać na wszystkich frontach. W ostatniej wersji aplikacji Twittera na urządzenia mobilne z systemem Android pojawił się błąd, który sprawił, że statystyki wyświetleń reklam wideo zostały podkręcone aż o 35 proc. Firma utraciła ważnych pracowników: odeszli Adam Messinger, dyrektor ds. technologicznych, Josh McFarland, wicedyrektor działu produktów, i Adam Bain, dyrektor ds. operacyjnych. Co więcej, na jesieni spółka była zmuszona do zwolnienia 9 proc. swojej załogi, w tym niemal całego zespołu zajmującego się zamkniętym serwisem Vine. Jednak w ostatnich dniach najmocniej w opinię Twittera uderzyło to, że nie potrafi wykorzystać prezydenta Trumpa, a konkretnie tego, jak bardzo jego kontrowersyjne tweety nakręcają zainteresowanie serwisem. Niby to drobnostka wśród większych problemów, ale pokazuje, jak z pozycji jednorożca można szybko zbliżyć się do „zwłokorożca”.