Rząd chce finansować uczelnie, których absolwenci znaleźli zatrudnienie. Eksperci popierają taki warunek. Rektorzy mają wątpliwości.
Rząd chce finansować uczelnie, których absolwenci znaleźli zatrudnienie. Eksperci popierają taki warunek. Rektorzy mają wątpliwości.
Uzyskanie przez publiczną szkołę wyższą zgody ministra na zwiększenie limitu miejsc na studiach będzie zależało m.in. od tego, jak jej absolwenci radzą sobie na rynku pracy.
Uczelnie mówią wprost: – To już na starcie dyskryminuje uczelnie z mniejszych miast, gdzie rynek pracy nie jest tak duży jak np. w Warszawie – uważa Rafał Kin z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej (PWSZ) w Krośnie.
Szkoły nie chcą też brać odpowiedzialności za to, czy absolwent znajdzie pracę po studiach.
Mechanizm limitowania miejsc na bezpłatnych studiach obowiązuje od 1 października 2011 r. Do tego czasu w publicznych szkołach wyższych panowała samowola. Od uczelni zależało, ilu przyjmie studentów na studia stacjonarne, za które płaci jej budżet państwa. W efekcie mimo spadku ogólnej liczby studentów liczba miejsc na darmowych studiach wzrosła o 18 tys.
– Dopóki nie wprowadziliśmy limitu, uczelnie w nieograniczony sposób zwiększały przyjęcia osób na studia bezpłatne. Trudno w takiej sytuacji zapewnić jakość nauki. To prowadziło do masowego kształcenia na niektórych kierunkach – przyznaje prof. Barbara Kudrycka, była minister nauki i szkolnictwa wyższego.
Dlatego resort nauki ograniczył ten proceder. Wprowadził zasadę, zgodnie z którą uczelnia publiczna, która chce zwiększyć liczbę miejsc na studiach stacjonarnych powyżej 2 proc. ogółu studiujących, musi wystąpić o zgodę do ministra nauki albo nadzorującego uczelnie. Zasada ta została zapisana w nowelizacji z 18 marca 2011 r. ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym (Dz.U. nr 84, poz. 455 z późn. zm.).
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego (MNiSW) zamierza jeszcze bardziej zaostrzyć rygory. W planowanej nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym dodatkowo doprecyzowało, że to, ilu szkoła wyższa przyjmie studentów, będzie zależeć od liczby zrekrutowanych osób w roku ubiegłym, a nie od ogółu studiujących, jak jest obecnie.
Zaproponowało również nowe warunki, jakie musi spełnić uczelnia ubiegająca się o pozwolenie. Są one określone w projekcie rozporządzenia ministra nauki i szkolnictwa wyższego w sprawie podejmowania decyzji o zwiększaniu ogólnej liczby przyjęć studentów na studia stacjonarne w uczelni publicznej powyżej 2 proc. liczby studentów przyjętych na studia stacjonarne w poprzednim roku akademickim.
Zgodnie z nim szkoła wyższa będzie zobowiązana w uzasadnieniu wniosku uwzględnić m.in. wyniki monitoringu karier zawodowych absolwentów. Uwzględnia on informacje o tym, jak szybko jej byli studenci znaleźli pracę, w jakim regionie i ile zarabiają. Dane te uzyska z raportu MNiSW, który będzie tworzony na podstawie informacji otrzymanych z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Oznacza to, że uczelnie, których absolwenci łatwiej znajdą pracę po studiach, otrzymają zgodę na większy limit miejsc, a te, które wykształcą bezrobotnych, nie będą mogły liczyć na takie pozwolenie.
Szkoły wyższe mają jednak zastrzeżenia do tej propozycji.
– Może się okazać, że uzyskanie pozwolenia nie będzie zależało od jakości kształcenia i atrakcyjności proponowanych kierunków, ale od regionu, w którym się znajduje uczelnia, oraz lokalnego rynku pracy – mówi Agnieszka Świerczek, kierownik działu nauczania Uniwersytetu Jana Kochanowskiego (UJK) w Kielcach.
Obawy te potwierdzają inne szkoły wyższe w mniejszych miejscowościach.
– Absolwenci uczelni z małych miast trafiają na trudniejszy rynek pracy. Wiadomo, że te szkoły, nawet jeśli zapewniają wysoki poziom studiów, mogą nie osiągać takich wyników w zatrudnianiu ich studentów, jak duże ośrodki akademickie, gdzie rynek jest bardziej chłonny – potwierdza Rafał Kin.
W roku akademickim 2013/2014 to właśnie szkoły wyższe z mniejszych miast często wnioskowały o zwiększenie limitu przyjęć na studia. O to ubiegały się m.in. PWSZ w Legnicy, PWSZ w Sanoku, PWSZ w Wałczu, PWSZ we Włocławku czy PWSZ w Kośnie.
– Występowaliśmy o zgodę w związku z planami uruchomienia kierunków m.in. drugiego stopnia. Chodziło np. o dziennikarstwo i komunikację społeczną czy turystykę i rekreację – wylicza Agnieszka Świerczek.
Uczelnia nie otrzymała pozwolenia.
– W przesłanym do nas uzasadnieniu resort nauki wskazał, że nie są to kierunki priorytetowe dla rozwoju kraju – wyjaśnia.
Ale odmowę dostały też m.in. Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy czy Uniwersytet Gdański.
Zdaniem Anety Mirosz, rzecznika prasowego Uniwersytetu Technologiczno-Humanistycznego w Radomiu, jednak to mniejsze uczelnie z góry będą na przegranej pozycji.
– Przecież na to, czy absolwent znajdzie pracę, nie mamy wpływu. To w dużej mierze zależy od predyspozycji tego człowieka – przekonuje.
Jej zdaniem uzależnienie zwiększenia limitu od sytuacji zawodowej jej absolwentów to nie jest miarodajny warunek.
– Dlaczego więc uczelnia miałaby ponosić konsekwencje tego, jak wygląda sytuacja na rynku pracy? – pyta.
Dodaje, że szkoła nie decyduje o preferencjach maturzystów, którzy nadal wybierają masowe kierunki, np. ekonomiczne, pedagogiczne i administracyjne.
– Jeśli chcą się na nich kształcić, to dlaczego mielibyśmy im to uniemożliwić – twierdzi.
Ten problem zauważa również Monika Zaręba, ekspert Pracodawców RP.
– Sama jakość edukacji w szkołach wyższych nie zmieni sytuacji na rynku pracy. To, czy są miejsca pracy, zależy bowiem m.in. od przedsiębiorców, a nie od szkół. To nie zwalnia jednak uczelni z obowiązku poprawiania swojej oferty, tak aby absolwenci zdobywali wiedzę, która zwiększy ich szanse na podjęcie pracy po studiach czy zachęci ich do założenia własnej firmy – mówi.
Dodaje, że ogólny kierunek zmian wyznaczony przez resort nauki jest słuszny.
Etap legislacyjny
Projekt
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama