Robię pokazówki: pytam matki, dlaczego przyjechała pani z drugiego końca Polski? Bo u mnie termin był za trzy lata – odpowiada. A stażyści stoją i słuchają. Nie są jeszcze zepsuci, mam nadzieję, że zapamiętają
/>
W samolocie lecącym do Szwecji pasażer skarży się na ból w klatce piersiowej. Na pokładzie maszyny jest młody kardiolog, który na prośbę stewardes udziela mu pomocy. A potem wysyła Polskim Liniom Lotniczym fakturę na 500 zł za „pilną konsultację medyczną podczas lotu”. Z jakiegoś powodu to oburza ludzi, tygodnik „Polityka” opisał sprawę pod koniec stycznia.
Też mi się nie podoba takie zachowanie. Nie wziąłbym pieniędzy za udzielenie pierwszej pomocy. Rozmawialiśmy na ten temat z synem, on jest spoza branży. I też był oburzony. Argumentował – a jeśli wydarzyłoby się to na ulicy, to lekarz musiałby uklęknąć przy chorym i jeszcze nie daj Boże pobrudziłby spodnie, to do faktury dołączyłby pewnie rachunek za pralnię. Nie, są pewne granice, których nie należy przekraczać. I nie wszystko można wycenić, pieniądze nie są najważniejsze w życiu. Tak uważam. Ale, co ciekawe, młodzi lekarze nie widzą w zachowaniu tego kardiologa niczego niestosownego. Wykonał usługę i wystawił rachunek – proste. Zmieniają się jednak czasy i będzie u nas jak w Stanach. Wie pani, że tam na przyjęciu nikt nie odpowie lekarzowi na pytanie: „Jak się czujesz”, żeby nie dostać następnego dnia rachunku za konsultację właśnie. Brzmi niczym dowcip, ale tak jest. A propos dowcipów, nie wiem, czy pani słyszała tę historię: stewardesa wchodzi do klasy ekonomicznej i pyta: „Czy jest na pokładzie anestezjolog?”. Podnosi się mężczyzna. Więc prowadzi go do klasy biznesowej i wskazuje ręką na siedzącego wygodnie z wyciągniętymi nogami pasażera. Ten patrzy na przybysza, uśmiecha się i mówi: „Jestem chirurgiem, popraw mi światło”. Ha, ha, ha. No, to branżowy dowcip, dla osób z zewnątrz pewnie niezrozumiały. Jak stoimy przy stole, to koledzy anestezjolodzy często nam światła poprawiają, bo my nie możemy dotykać niczego poza polem operacyjnym.
Lekarskie poczucie humoru bywa specyficzne, wiem coś na ten temat. Ale proszę mi nie opowiadać, że pan i pana koledzy nie chcieliście zarabiać i nie przywiązywaliście wagi do pieniędzy.
Na pewno nie tak wielką jak dzisiaj. Wie pani, ile zarabiałem w pierwszej pracy? To było w 1974 r., dostawałem miesięcznie 1750 zł. Litr benzyny kosztował 6,5 zł, a dolar amerykański sto złotych. Moja pensja wynosiła więc 17,5 dolara. Za dyżur dostawałem 200 ówczesnych złotych, czyli dwa dolary. Ale byłem bardzo szczęśliwy, że po studiach udało mi się dostać na staż do takiego wspaniałego miejsca – Wojewódzkiego Zespołu Traumatologii, Ortopedii i Rehabilitacji w Otwocku. Było o to bardzo trudno, wręcz graniczyło z cudem wejście do tej ekipy, bo wymagania były bardzo duże. Szpital był młodziutki, powstał rok wcześniej, dopiero się kształtowała kadra. Co mnie obchodziły wtedy pieniądze. Liczyło się, że tam jestem i mogę się uczyć fachu. Ale prawda jest także taka, że bieda wówczas była powszechna – nie tylko wśród stażystów, ale w ogóle Polaków. Dlatego też nie było w narodzie finansowych aspiracji. Ani takiego zróżnicowania społecznego. Natomiast liczyło się, kto jaki jest, co sobą reprezentuje, co potrafi. A także co czyta, na jakie spektakle chodzi, jakiej muzyki słucha. A nie ile zarabia. Dziś wyznacznikiem pozycji jest kwota na koncie, nie trzeba przeczytać jednej książki, aby być kimś.
To ładnie brzmi, ale także za komuny lekarze byli elitą w sensie finansowym. I już w tamtych czasach tata lekarz wypychał na medycynę syna.
Przykro mi, ale rozczaruję panią: pochodzę z rodziny bez tradycji medycznych. Mama i tata to pierwszy powojenny rocznik SGGW. Wiejska rodzina, lecz z aspiracjami, dużo czytająca. Mogło nie być na co innego, ale na książki pieniądze zawsze musiały się znaleźć. Ja byłem molem książkowym, czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie „Ciała i dusze” Maxence’a van der Meerscha i biografia Christiaana Barnarda. Kiedy byłem w maturalnej klasie, była moda na politechnikę. Ja jeden postanowiłem zdawać na medycynę. Za pierwszym razem nie dostałem się, bo już miałem złe, inteligenckie, a nie rolnicze pochodzenie. Dlatego rok przepracowałem jako noszowy, co mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że chcę na medycynę. Byłem przekonany, że podbiję świat.
I udało się...
Udało mi się to, że trafiłem na swojego mistrza w tym Otwocku. To bardzo ważne, każdy młody człowiek powinien mieć nauczyciela. To ustawia całe życie. Docent Bogumił, lub raczej Bogolub Sotirow, był Bułgarem urodzonym w Jugosławii. Medycynę kończył w Warnie, ale wkrótce po studiach przyjechał do Polski – jako turysta. Tak mu nasz kraj przypadł do gustu, że został w nim aż do śmierci. Tutaj robił specjalizację, uzyskał tytuł profesora, ale do śmierci mówił kiepsko po polsku, w dodatku z mocnym, charakterystycznym bułgarskim akcentem. Tytan pracy, wizjoner i najskromniejszy człowiek pod słońcem. Nie tylko zrewolucjonizował chirurgię stopy, wprowadzając nowe techniki operacyjne, lecz i wychował kilka pokoleń lekarzy. Ja jestem jego ostatnim uczniem. Jak on powiedział mi, że mam zostać w Otwocku i robić specjalizację z ortopedii, to posłuchałem bez mrugnięcia okiem.
Ideał nie człowiek. I zapewne nauczył was, jak pracować za darmo dla samej idei.
Jasne, ma pani rację z tą elitą finansową – w ogólnej biedzie nie mieliśmy najgorzej. Ale w przeciwieństwie do innych obywateli każdy lekarz pracował na kilka etatów. Ja także, jak tylko zrobiłem I stopień specjalizacji, zacząłem dorabiać, gdzie się dało. Oprócz dyżurów – po kilkanaście miesięcznie – przychodnia, komisje ZUS. Tak zresztą jest do dzisiaj, ale trzeba powiedzieć, że teraz praca lekarzy jest lepiej opłacana. Wówczas to były naprawdę marne pieniądze.
Jednak gonił pan za groszem. W dodatku dzisiaj wielu lekarzy nie ma etatów, pracują na kontraktach jako jednoosobowe działalności gospodarcze. Muszą odprowadzić składki na ZUS, muszą płacić rachunki, jak zachorują, to nie dostają pieniędzy, tak samo jak wówczas, kiedy chcą wziąć urlop. A pan ubolewa, że facet wystawił fakturę za poradę. W końcu wystawił ją nie choremu, ale dużej, państwowej firmie.
Może coś jest w tym, co pani mówi, ale ja nie zmieniłem zdania: za udzielenie pierwszej pomocy nie powinno się brać pieniędzy. Może jestem niedzisiejszy, ale takie mam zasady. Dla mnie, jako młodego lekarza najważniejsza była możliwość nauki, a do operowania najłatwiej mogłem dopchać się na dyżurach – dopuszczali młodych do stołu operacyjnego, bo klinika była młoda i wciąż brakowało specjalistów do roboty. Podobnie jest teraz w całym kraju: cierpimy na wielki brak specjalistów. Wystarczy przyjść na dyżur, żeby zobaczyć, co się dzieje, ilu pacjentów, a ilu lekarzy będących w stanie ich załatwić. Wtedy, w latach 70. i później, za komuny, było jednak łatwiej, gdyż zespoły dyżurujące były znacznie liczniejsze niż dziś. Był szef dyżuru, był jego zastępca, byli lekarze „na tępo” – oni nie operowali nagłych przypadków, tylko załatwiali sprawy na oddziałach. Teraz jest na cały oddział jeden lekarz dyżurny, zwykle rezydent i jeden specjalista pod telefonem. I to wszystko. W każdym razie ja się naoperowałem, po kilka zabiegów na jednym dyżurze. Wtedy była moda na zespolenia płytkowe, które obecnie zostały wykluczone (po operacji bardzo często dochodziło do powikłań, bo do jej przeprowadzenia konieczne było szerokie otwarcie, by dostać się do kości, oraz odłuszczenie okostnej – red.). Ale dzięki temu wyrobiłem sobie rękę.
Pamięta pan swoich pierwszych pacjentów? Te pierwsze sukcesy i porażki?
Dziś żałuję, że nie naśladowałem prof. Sotirowa w jednej rzeczy: on każdemu nowemu pacjentowi zakładał oddzielny brulion i zapisywał tam swoją prywatną historię choroby. Po kolei – od wstępnego badania, podejrzeń co do diagnozy, poprzez leczenie, rekonwalescencję. Stosy zeszytów miał u siebie. Mnie się nie chciało, szkoda, bo pamięć jest zawodna. Ale pamiętam pierwszego pacjenta, który przy mnie umarł. To był mężczyzna po wypadku samochodowym, cały połamany: ręce, nogi, do tego obrażenia wewnętrzne. Nie miał szans, ale było bardzo przykro. A sukces? Czym innym był dla mnie sukces wtedy, a czym innym jest dzisiaj. Biegałem podekscytowany z tymi ramkami z kliszami rentgenowskimi, przeżywałem każde zrośnięcie się kości. Trzeba było poczekać długie – jak się wydawało – dwa-trzy miesiące, aby się dowiedzieć, czy udało się uzyskać ładny zrost, czy nie. Dziś jestem szczęśliwy, kiedy przychodzi do mnie kobieta z dzieckiem i mówi: „Panie doktorze, pamięta pan, 30 lat temu operował mi pan stopy”. W ortopedii dziecięcej ważne jest to, co będzie się działo z pacjentem za wiele lat. Moją pasją zawodową są wrodzone i nabyte wady stóp. Te wrodzone, średnio rzecz biorąc, zdarzają się u dwóch noworodków na tysiąc urodzeń. Trudna chirurgia, ale daje mnóstwo satysfakcji. Jednak moim największym sukcesem, jak sądzę, jest to, że udało się sprawić, iż inni lekarze rozumieją już, jak ważne jest, aby taki maluch trafił w ciągu pierwszych dni po urodzeniu do specjalisty, bo sukces w leczeniu tej wady zależy od tego, aby jak najszybciej założyć korygujące opatrunki gipsowe. Tutaj, w szpitalu na Niekłańskiej, takie dzieci traktowane są jak pacjenci z zawałem serca albo ostrym wyrostkiem – na hasło „wrodzona wada” przyjmowane są natychmiast. Także rodzice są coraz bardziej świadomi. Przed laty nie wiedzieli, co i czy w ogóle da się zrobić.
Nie brakuje osób w średnim wieku chodzących w ortopedycznych butach. Sama znam takie przypadki. I to z lekarskich kręgów.
Jak pracowałem w Otwocku, a spędziłem tam większość życia zawodowego, wiele dorosłych stóp operowałem. Pamiętam zwłaszcza jednego pacjenta, mężczyznę koło pięćdziesiątki, który na stare lata zakochał się i postanowił ożenić. Bardzo mu zależało, by na nową drogę życia nie wejść na powykręcanych stopach. I udało się, do tego stopnia, że nie musi teraz nosić butów ortopedycznych, ma pełne podparcie w obu stopach. Teraz, jak siedzę na Niekłańskiej, dorosłych stóp już niemal nie operuję – tu jest szpital dziecięcy. A nie wyobrażam sobie, że jako ordynator w publicznej placówce zdrowia mógłbym operować w prywatnej klinice. Co innego, jak mnie zaproszą do innego publicznego szpitala, wtedy chętnie staję do zabiegu. Za darmo, rzecz jasna. Mój zysk to ten, że pogadam z kolegami, wypiję kawę i zoperuję sobie jakiś ciekawy przypadek.
Skąd te obiekcje? Nie są zbyt częste w przypadku pana kolegów. Tu etat, tam fucha, tu prywatna praktyka i leci.
Co jakiś czas trafiają do mnie dzieci, które były leczone prywatnie. Lub były zakwalifikowane do zabiegu w prywatnej klinice, ale ich rodziców nie stać na to, aby zapłacić, to kosztuje kupę pieniędzy. Proszą lekarza, który pracuje tu i tu, o wyznaczenie terminu w publicznej placówce. I słyszą, że kolejka jest długa, trzeba będzie poczekać przynajmniej dwa lata. Tak nie powinno być, nie zgadzam się na to. Być może jestem w mniejszości, ale w tej dobrej mniejszości, co do tego nie mam wątpliwości. Lubię czyste sytuacje. I tego też staram się uczyć lekarzy, którzy u mnie odbywają staże z ortopedii dziecięcej, obowiązkowe dla wszystkich robiących specjalizację ortopedyczną. Robię wręcz pokazówki: pytam matki, dlaczego przyjechała pani tutaj z drugiego końca Polski? Bo u mnie termin był za trzy lata – odpowiada. A stażyści stoją i słuchają. Nie są jeszcze zepsuci, mam nadzieję, że zapamiętają. Oczywiście wyznaczyłem dziecku tej pani jak najwcześniejszy termin.
Pana mistrz także udzielał wam takich lekcji?
Wystarczyło słuchać i patrzeć. Przez pewien czas jeździliśmy wspólnie autem z Warszawy do Otwocka. Przejeżdżając przez osiedle Błota, często widywaliśmy chłopca na wózku, który przemieszczał się na nim, odpychając się rękami od ziemi. Miał straszne przykurcze kończyn dolnych, aż żałość brała. Profesor nie wytrzymał: przecież dziecko nie może tak żyć. Odszukał rodziców dzieciaka i zaczął namawiać na operację. Nie wyrazili zgody, nie wiem dlaczego. Profesor nie mógł tego zrozumieć. „Ja go porwę i zoperuję” – powtarzał, ale oczywiście nie zrobił tego. Dziś czasem widuję tego chłopca, dziś już dorosłego mężczyznę. Wciąż na wózku, ale teraz z piwem w garści przed sklepem. Pewnie ma jakąś rentę, wegetuje. Albo inna sytuacja: mam dyżur, na izbę przyjęć zgłaszają się rodzice z dziewczynką w kaloszach. Opowiadają, że przyjechali z drugiego końca kraju, dziecko było już 11 razy operowane – stopa końsko-szpotawa – ale bez efektu. To pytam, skąd pomysł, żeby zjawić się tutaj, bez zapowiedzenia. A oni, że dziecko było na koloniach nad morzem, podszedł do niej jakiś pan, bardzo źle mówiący po polsku, z takim dziwnym akcentem, i kazał, żeby jak najszybciej stawiła się z rodzicami w Otwocku.
Ładne historie. To bardzo ważne, aby na początku drogi mieć od kogo brać przykład.
Podejście do roboty i pacjentów się udziela, nie da się ukryć. Opowiem taką historię ze swojej praktyki. Przyszła kiedyś do mnie kobieta z dzieckiem, żebym je zbadał. Dzieciak był zdrowy. Ale mama ewidentnie po porażeniu mózgowym. I źle chodziła. Poprosiłem, żeby poddała się ona badaniu. Miałem rację – stopy. Zaproponowałem operację, zgodziła się, wszystko poszło dobrze. Mam do dziś prezent od niej: szklany wazon z wygrawerowanym napisem: „Podziękowania. Prawdziwemu Lekarzowi”. To jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie mam. Albo jeszcze inny przypadek, już tutaj, na Niekłańskiej: przyjechała matka z córką, dziewczyna miała tak zdeformowane stopy, że bez butów ortopedycznych nie była w stanie chodzić, przemieszczała się na kolanach, na których miała potężne placki zgrubiałych modzeli. Musiałem się śpieszyć z operacją, bo dziewczyna kończyła niedługo 18 lat i nie mógłbym jej potem przyjąć w szpitalu dziecięcym. Zdążyłem i, proszę sobie wyobrazić, ona będąc jeszcze w gipsie, zaszła w ciążę, dziecko urodziło się zdrowe. Ale zainteresowała mnie jej matka, pani koło czterdziestki – chodziła w bucie i o kuli. Okazało się, że ma jedną stopę taką, jak jej córka obie. Zadzwoniłem do Otwocka, koledzy się zgodzili, żebym ją tam zoperował. Mogła wyrzucić i but, i kulę, do dziś przysyła mi kartki na imieniny i święta. To jest sens pracy lekarskiej. I radość.
Kiedyś problemem środowiska lekarskiego były łapówki. Dziś pewnie tych kopert jest mniej, za to wielkim problemem jest ukryta korupcja. Przyjmę cię do publicznego szpitala, jak będziesz przychodził do mnie na konsultacje prywatnie, inaczej utkwisz na lata w kolejce. Albo wymuszanie pieniędzy na siłę: na zabieg z NFZ nie ma szans, bierz pożyczkę i przynieś kasę do prywatnej kliniki.
Dziś też są koperty, wszyscy wiedzą, na jakich oddziałach się bierze. To idzie z góry, od ordynatora. Natomiast tam, gdzie nie ma lewej kasy, jest fajniejsza atmosfera, wszyscy lepiej pracują, młodzi lekarze nie są sfrustrowani i nie demoralizują się. Nie wiem, jak się tego pozbyć, to chyba musi samo się stać, przyjść wraz z rozwojem cywilizacyjnym. I wraz z większą dostępnością do świadczeń medycznych. Szwagier, który pracuje w Nowym Jorku w szpitalu, opowiada, że tam jest nie do pomyślenia, aby wręczyć lekarzowi jakąś „korzyść”. Czasem mu się zdarza, że na Boże Narodzenie ktoś przysyła mu karton wina. I nadawcą jest zawsze pacjent z Polski. Na szczęście mamy wymianę pokoleniową i młodzi ludzie nie chcą dawać, a młodzi lekarze nie oczekują, że dostaną.
Jak młodzi lekarze odbierają od pana te „lekcje moralności”? Nie pukają się w głowę?
Przecież ja im nie wygłaszam kazań, tylko pokazuję pacjentów. W środy mam konsultacje – przyjeżdżają najtrudniejsze przypadki z całego kraju, mam teraz na konsultacjach 30 osób tygodniowo, więc często nie daję rady ich przyjąć wszystkich jednego dnia, dlatego przesuwam część osób na poniedziałek. I młodzi biorą w tym udział, uczą się. Jak się bada, jak się kwalifikuje, że małe dzieci z pominięciem kolejki. Jak podejść do takiego malucha. I że nowoczesna diagnostyka – tomografia komputerowa i rezonans magnetyczny – to nie wszystko. Dziecko trzeba rozebrać – całe, nie tylko buty – i dotknąć kosteczkę po kosteczce. Kiedyś przyprowadzili mi 13-letniego chłopca, który utykał i skarżył się na ból w kolanie. Lekarz wykonał diagnostykę – oczywiście kolana – i niczego się nie dopatrzył. A wystarczyło porządnie zbadać ortopedycznie pacjenta: od razu byłoby jasne, że to nie żadne kolano, lecz złuszczenie głowy kości udowej. Poznać to można po tym, że kiedy zginamy nogę w kolanie z przyciągnięciem do piersi, kończyna odchyla się w bok. A ten ból był przeniesiony. Albo przychodzą ze stopami, że niby płaskostopie, a okazuje się, że z nimi wszystko w porządku, ale trzeba się wziąć za kręgosłup, bo pacjent ma skoliozę. Lekarze stażyści są ambitni, inteligentni, zaangażowani. Wiedzą, czego chcą. Inwestują w swoją edukację. Zapewniam, że wszystkie nauki dobrze zapamiętają i wykorzystają dla dobra pacjentów. No chyba że wyjadą.
Pewnie, że wyjadą. W każdym razie ci najlepsi i najbardziej operatywni. Bo wbrew temu, co pan powiedział o dobrych zarobkach, kokosów u nas nie ma. Jak chcesz żyć na jakim takim poziomie, musisz się zaharować na śmierć. A jeszcze będą ci oczy wykłuwać, jeśli wystawisz fakturę...
Obawiam się, że ma pani rację – w każdym razie z tą emigracją. Oni nie pamiętają, jak było źle za komuny, więc nie cieszą się tym, co jest teraz. A jeśli któryś z młodych założył rodzinę i urodziły mu się dzieci, to myśli tylko o tym, żeby zrobić specjalizację i uciec. Tak jak mój poprzedni asystent – wiązałem z nim wielkie nadzieje, duży talent. Ale wygrał konkurs na kontrakt ze szpitalem w Glasgow – a byli chętni z całego świata – i jest tam gwiazdą. Bo jeśli chodzi o umiejętności, to nie mamy się czego wstydzić, proszę mi wierzyć. Ten mój młodszy kolega zarabia w Szkocji 75 tys. funtów rocznie, co daje miesięcznie ponad 35 tys. zł.
Doktor woła swojego obecnego asystenta i każe mu się spowiadać, ile ten jest w stanie zarobić miesięcznie.
No, sama pani widzi – 4,7 tys. zł, wliczając w to dyżury. Bardzo bym chciał, żeby ten został u mnie, ale w tym roku zdaje specjalizację i obawiam się, że i on sobie pójdzie leczyć jakieś zagraniczne dzieci.
Jakim pacjentem jest dziecko, jeśli już o tym mowa?
Sympatycznym, wdzięcznym. I bardzo wymagającym. Trzeba pamiętać, że to, co się zrobi dziecku, zostanie z nim na całe życie. I najtrudniejsze w tym fachu jest wiedzieć, kiedy nie robić nic. Niedawno pokazano mi do zaopiniowania przypadek wielokrotnie operowanego stawu biodrowego z dysplazją. Powiedziałem: wszystkie operacje były udane, tylko ta pierwsza całkowicie niepotrzebna. Trzeba było poczekać, biodro by się obudowało samo, organizm dziecka ma duży potencjał panewkotwórczy. Ale pewnie przyszedł jakiś młody, ambitny, ręce go świerzbiły. Tak samo jak mnie kiedyś – myślę, że gdyby mi ktoś wówczas zaproponował, żebym przeszczepił serce, zgodziłbym się od razu i pobiegł po skalpel. Trzeba doświadczenia, które przychodzi z wiekiem, żeby wiedzieć, kiedy zaczekać. Że jest także coś takiego, jak leczenie zachowawcze. Ale do tego potrzebne jest jeszcze coś więcej: etyka. Mam tutaj na myśli zwłaszcza placówki prywatne. Tam jeszcze dobrze dziecka nie zobaczą, a już jest ustalony termin operacji i podana cena. Niedawno przyszła do mnie pani (potem się okazało, że także lekarz, anestezjolog), żeby skonsultować przypadek swojego pięcioletniego dziecka zakwalifikowanego do bardzo inwazyjnego zabiegu z zespoleniem za pomocą płyty w niepublicznej klinice. Za 12 tys. zł. Przyniosła płytkę z wynikami badań i zdjęciami. Patrzę – nie ma sensu ruszać, ustawienie odłamów dobre, zrośnie się i przebuduje. Żadnych płytek, wystarczy opatrunek gipsowy. Tak też się stało. Moja rada dla kolegów: jeśli macie wątpliwości, zastanówcie się, czy zrobilibyście to swojemu dziecku.
Często to pacjent domaga się podjęcia radykalnych kroków. Jeśli usłyszy, że trzeba zaczekać, aż samo przejdzie, poczuje się zlekceważony w cierpieniu.
No tak, ale rzeczą lekarską jest nie tylko ciąć, ale i rozmawiać, tłumaczyć – co, jak, dlaczego. Omówić wszystkie za i przeciw. Większość pacjentów rozumie. Oczywiście z wyjątkiem tych, którym nigdy niczego nie da się wytłumaczyć.
Panie doktorze, myśmy zamienili się rolami – to pan miał bronić lekarzy, a ja atakować. Jednak nie wymagajmy cudów: lekarze są tak zaganiani, pracują pod taką presją, nie mają kiedy zrobić siku. A jeszcze wymaga się od nich cierpliwości, łagodności, bycia empatycznym – co najmniej. Trzeba poprawić system, a potem wymagać.
Byłem kiedyś świadkiem takiej rozmowy w sali operacyjnej, do której wpada mocno spóźniony asystent. „Przepraszam – mówi – że nie dałem rady przyjść na godz. 7, ale musiałem odwieźć dzieci do szkoły”. A ordynator odpowiada: „A ja mam złą kochankę, która mnie bije”. No właśnie, bo co to wszystko obchodzi pacjenta, a to o niego mamy przecież dbać. System jest kiepski, ma pani rację. Ale wiele rzeczy zależy tylko od dobrej woli lekarzy. W ortopedii dziecięcej są dwa szczyty sezonu. Ferie zimowe, kiedy zwożą nam połamańców nartowych i sankowych, oraz wiosna, gdy dzieciaki masowo rzucają się na rowery, wrotki, rolki, deski. Gdyby pani weszła na naszą izbę przyjęć, to tam ciasno, że nie ma się jak ruszyć. Siedzą te dzieciaki w poczekalni, z gipsem byle jak złożonym na jakimś pogotowiu, w rękach ściskają płytki z prześwietleniem. Korona mi z głowy nie spadnie, kiedy wezmę płytkę i odpalę w komputerze. Już wiem: jest OK, dobrze złożone, nie trzeba się martwić ani nic robić. Albo – oj, spaprana robota, trzeba brać szybko na stół. Gdyby się trzymać procedur, wyglądałoby to tak, że odsyłam pacjenta do przychodni, do specjalisty (bo już został opatrzony). Na wizytę trzeba czekać dwa-trzy tygodnie, więc jeśli nawet coś można było szybko poprawić, jest pozamiatane, bo już się zaczęło zrastać. Więc może zostawić? A może operować? Jeśli można pomóc, to się pomaga. Mój oddział to nie renomowana klinika, gdzie lekarz ma na pacjenta pół godziny, ale nawet jak który wyjdzie wcześniej, to inni i tak muszą czekać, aż minie półgodzinne okienko. Żona tam kiedyś poszła z synem alergikiem. Widzi, w gabinecie nie ma pacjenta, wchodzi, dostała opieprz. Mówi, że ona też jest lekarzem. Usłyszała: „No i co z tego?”. Ja, jak do mojego prywatnego gabinetu przychodzą koledzy po fachu, nie biorę od nich pieniędzy. Nie wypada, takie kiedyś były zasady. Ale z drugiej strony... Kolega pracował w Danii, tam nie wolno mu było przyjąć więcej niż 12 pacjentów podczas dyżuru. Bo gdyby było więcej, to mógłby być zbyt zmęczony, aby postawić prawidłową diagnozę. Widzi pani sama – tak źle i tak niedobrze.
Moja diagnoza jest taka: jeśli nie uda się w najbliższym czasie wyprostować wieloletnich zaniedbań w służbie zdrowia, nie będzie miał nas kto leczyć. Młodzi wyjadą, a starzy, którymi łata się dziś dziury kadrowe, umrą.
Dziękuję, sam jestem w wieku, kiedy mógłbym pójść już na emeryturę. W szpitalnej przychodni mam dwóch kolegów pod osiemdziesiątkę, dają radę. Może ciało już mdłe, lecz umysł wciąż pracuje. I to doświadczenie. Kiedyś, jeszcze w Otwocku, koledzy robili operację kręgosłupa. Już parę godzin stali przy stole, ale nie wychodziło, nie wiedzieli, co dalej, jak skończyć. Pracował tam – bardzo już wtedy sędziwy – prof. Stefan Malawski, wybitny specjalista od kręgosłupa właśnie. On wtedy już nie robił zabiegów, konsultował tylko przypadki. Ale wtedy umył się i w pół godziny zakończył sprawę. Ja bym nie przekreślał starszych lekarzy, choć prawdę mówiąc, sam wolałbym być leczony przez młodego. Ale muszę opowiedzieć o pani Romie, pielęgniarce, która u nas pracuje. Nie śmiałbym zapytać, ile ma lat, ale naprawdę dużo. I kiedy jest kłopot z wkłuciem się w żyłkę niemowlaka, wołają na ratunek tę starszą panią, która mogłaby być już dawno na emeryturze.
Gdyby pan został ministrem zdrowia, co by pan zrobił, żeby młodzi nie uciekali, pacjenci mieli dobrą opiekę i wszyscy byli szczęśliwi.
Ja jestem prosty ortopeda, tutaj potrzeba wizjonera. Na razie podoba mi się pomysł ministra Radziwiłła, aby wszyscy pacjenci byli z definicji ubezpieczeni. Ściganie i kontrolowanie tych, którzy nie odprowadzają składki, jest droższe niż leczenie. W dodatku nie stawia lekarzy przed pułapkami natury etycznej. Na pewno widziała pani nieraz apele rodziców chorych dzieci o wpłacanie pieniędzy, aby wysłać malucha na operację za granicę? Z kolei do Polski przyjeżdżają po pomoc pacjenci z krajów będących kiedyś w kręgu demoludów. Jakaś fundacja poprosiła mnie, żebym zoperował stopy Litwince polskiego pochodzenia. Zgodziłem się, zabieg odbył się w Otwocku. Jak się dyrektor dowiedział, zrobił mi ciężką awanturę: że o niczym nie wiedział, że samowolka. Ale najpoważniejszy zarzut dotyczył tego, że NFZ nie zrefunduje zabiegu. Oświadczyłem, że wobec tego ja zrzekam się honorarium. Po chwili ciszy wszyscy parsknęli śmiechem. Uświadomili sobie absurd sytuacji: czy ja zoperuję jedną stopę, czy dziesięć, nie dostanę ani grosza więcej. Więc nie w tym problem. Ja widzę inny: rodzice mojego małego pacjenta zamiast przyjechać na kolejny zabieg za miesiąc, dotarli dopiero za pół roku. Pochodzą z jakiejś mazurskiej wioski i nie było ich stać na bilet, żeby dojechać do miejsca, gdzie w publicznym szpitalu za darmo wyleczą ich dziecko.
W tym kontekście lekarz wystawiający fakturę dużej firmie jawi się jako bohater?
Pozwólmy, żeby każdy wyciągnął sam wnioski.