Dyrektorzy szpitali liczą się z tym, że przynajmniej na początku będą musieli sami ponosić koszty wzrostu płac dla pracowników. Problem w tym, że żadnych rezerw nie ma i trzeba będzie szukać „zewnętrznych” środków

Przypomnijmy, 1 lipca weszła w życie ustawa z 26 maja 2022 r. o zmianie ustawy o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego niektórych pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych oraz niektórych innych ustaw (Dz.U. z 2022 r. poz. 1352). Wprowadza ona podwyżki dla pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych na podstawie umów o pracę według nowych wyższych współczynników (minimalne wynagrodzenia zgodnie z ustawą stanowią iloczyn współczynnika właściwego dla danej grupy zawodowej oraz kwoty przeciętnego wynagrodzenia). Jak deklarowało Ministerstwo Zdrowia, wejście w życie ustawy to – w zależności od zawodu – od 632 zł do 2009 zł podwyżki na każdej pensji.
Problem w tym, że choć obowiązek wypłaty podwyżek wszedł w życie, to pieniędzy na ten cel jeszcze nie ma. Ambitny harmonogram resortu zakładał, że 8 lipca uzyska on rekomendacje Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji (bowiem podwyżki miały być finansowane przez zwiększenie wyceny świadczeń, a nie przekazywanie ich „na PESEL”, jak miało to miejsce w ubiegłym roku; płace, na mocy wspomnianej ustawy, podwyższane są corocznie 1 lipca). Do 13 lipca dyrektorzy podpiszą porozumienia ze związkami zawodowymi, a do końca lipca – aneksy do umów z NFZ. W praktyce jednak wciąż jest wiele niewiadomych, cały proces bowiem się opóźnia. Co prawda, jak wynika z komunikatu NFZ z 12 lipca, 6,5 mld zł na ten cel zostało już uruchomione, ale zanim pieniądze trafią do placówek, zapewne jeszcze trochę czasu minie.

Trzeba zapłacić, nawet jeśli kasy nie ma

Jak wynika z naszych rozmów ze związkowcami, resort zakłada, że jeśli dojdzie do opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy, to placówki sfinansują podwyżki z własnych środków. Dyrektorzy wypłacić je bowiem muszą. – Ustawa weszła w życie i nas wiąże, niezależnie od przekazanego bądź nieprzekazanego finansowania – wskazuje Marek Wójcik, ekspert Związku Miast Polskich.
Tymczasem, jak dodaje Krzysztof Strzałkowski, burmistrz warszawskiej dzielnicy Wola i członek komisji zdrowia w sejmiku Mazowsza, każdy miesiąc samodzielnego ich finansowania to nawet kilkadziesiąt do kilku milionów złotych w przypadku największych lecznic. – Wojewódzki Szpital Bródnowski zatrudnia ok. 2,5 tys. ludzi. Jeśli przemnożymy to przez wysokość podwyżek, łatwo zauważyć, że kwoty są ogromne – podkreśla. Przedstawiciele szpitali i organów założycielskich argumentują, że żadnych rezerw po prostu nie mają. – Tylko za ubiegły rok na samym Mazowszu szpitale wojewódzkie wygenerowały miliony strat. Koszty bieżącej działalności, z którymi szpitale muszą sobie radzić, to nie są wzrosty rzędu 5-10 proc, ale nawet do 40 proc. Do tego podwyżki realizowane niezależnie od ustawy, bo kilkukrotnie musieliśmy zapłacić specjalistom, aby nie odchodzili od łóżek – podkreśla Krzysztof Strzałkowski.
Sytuacja może się okazać szczególnie trudna dla szpitali prowadzonych w formie spółek. – Utrata płynności finansowej w określonych sytuacjach może zaowocować koniecznością złożenia wniosku o upadłość. Nawet musi, bo w innym przypadku zarząd czy rada nadzorcza naraża się na odpowiedzialność karną i cywilną – wskazuje jeden z samorządowców.

Pożyczki albo porozumienie

Jak zatem lecznice planują poradzić sobie z patową sytuacją? Finansowanie podwyżek z krótkoterminowych pożyczek czy kredytów dość często pojawiało się w naszych rozmowach z dyrektorami. Choć, jak podkreślają eksperci, nie jest to rozwiązanie idealne, bowiem o ile samą kwotę podwyżek szpitalom w ogólnym rozrachunku uda się odzyskać z NFZ, o tyle za odsetki, prowizje czy koszty obsługi będą musiały opłacić same.
Inni próbują na spokojnie usiąść do stołu ze związkami zawodowymi, by negocjować wypłatę pensji przynajmniej za lipiec w dotychczasowej wysokości, przy zastrzeżeniu, że różnica zostanie przelana już po uzyskaniu pieniędzy z NFZ. Kiedy jednak to będzie? Zdaniem Krzysztofa Zaczka, prezesa Szpitala Murcki, wiceprezesa Związku Szpitali Powiatowych Województwa Śląskiego, to zależy. – Przy „znaczonych pieniądzach” sprawa była o tyle prosta, że podwyżka wynosiła określoną kwotę i tyle więcej dostawaliśmy od płatnika. Łatwo było określić, czy to wystarcza. Natomiast wycena procedur nie zadziała w ten sam sposób – podkreśla. Dodaje, że o ile ryczałt, który dostają szpitale sieciowe, wzrośnie ogólnie o dany procent, o tyle w pozostałym zakresie działalność szpitala jest rozliczana za wykonane świadczenie. – Może okazać się, że w jednym miesiącu wykonamy więcej świadczeń, a w drugim mniej. I nawet jeśli optymistycznie przyjmiemy, że średnie zwiększenie wycen będzie adekwatne do wzrostu wynagrodzeń, to zbilansuje się to dopiero po pewnym czasie, np. w skali roku. Natomiast w pierwszym okresie obawiam się, że i tak będziemy musieli wygospodarować część środków we własnym zakresie – wyjaśnia.
Problem, zdaniem Marka Wójcika, mogłoby załatwić wprowadzenie mechanizmu przejściowego. – Fundusz pieniądze na podwyżki przecież ma. W związku z tym nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby już je uruchomić. Tym bardziej że można byłoby zrobić to na dwa sposoby – oprócz wypłaty zwiększonych wycen po aneksowaniu umów, można byłoby wprowadzić formę zaliczkowania, dopóki sytuacja się nie ustabilizuje – sugeruje. Zapytaliśmy resort zdrowia, czy rozważa taką możliwość, jednak nie uzyskaliśmy dotąd odpowiedzi. ©℗