Podczas gdy niektóre państwa wprowadzają kolejne restrykcje, by opanować liczbę zakażeń, inne szykują się na nadchodzącą falę. Strategia jest prosta: zwiększyć liczbę osób zaszczepionych.
Podczas gdy niektóre państwa wprowadzają kolejne restrykcje, by opanować liczbę zakażeń, inne szykują się na nadchodzącą falę. Strategia jest prosta: zwiększyć liczbę osób zaszczepionych.
Z europejskiej perspektywy pandemia wydaje się być odległym wspomnieniem. Stary Kontynent z ulgą wszedł w sezon urlopowy: jeśli nawet w niektórych krajach rośnie liczba zakażeń, to nie powoduje ona zapaści w służbie zdrowia. Europejczycy więc odetchnęli: zapełniły się ogródki knajpek, tłumy wyległy na plaże, by złapać choć odrobinę dopisującego w ostatnich tygodniach słońca.
Nie wszędzie jest tak sielankowo. Epicentrum pandemii przeniosło się z krajów Zachodu do Azji: w ostatnich tygodniach rekordy zakażeń biją Indonezja, Tajlandia, Malezja czy Wietnam. Kolejna, najsilniejsza jak dotychczas fala wirusa uderzyła w Iran, gdzie wykrywa się dziennie ponad 30 tys. przypadków. SARS-CoV-2 coraz śmielej poczyna sobie także w centralnej Azji – w Kazach stanie codziennie prawie 7 tys. osób otrzymuje pozytywny wynik testu PCR, więcej niż kiedykolwiek dotychczas.
Osobnym przypadkiem są Indie. Wydaje się, że kraj najgorsze ma już za sobą; obecnie wykrywa się tu ok. 30–40 tys. infekcji dziennie – jedną dziesiątą tego, co na początku maja. Oficjalnie na COVID-19 zmarło ponad 400 tys. Indusów, ale kiedy Arvind Subramanian – były doradca rządu w New Delhi oraz badacz z Centrum Globalnego Rozwoju przy Uniwersytecie Harvarda – przyjrzał się statystykom zgonów, wyszło mu, że prawdziwa liczba może być bliższa 4 mln. – To największa tragedia od czasów podziału i odzyskania niepodległości przez nasz kraj w 1947 r. – konkludował.
Ciężko doświadczone przez pandemię europejskie kraje chciałyby mieć takie statystyki jak Australia – dziennie wykrywa się niewiele ponad 200 przypadków. Łączna liczba zakażeń od początku pandemii to 35 tys. – tyle, ile w najgorszych dniach odnotowywały niektóre państwa na Starym Kontynencie. Podobnie z liczbą zgonów – na COVID-19 zmarło w Australii około tysiąca osób.
Pomimo znikomych z naszego punktu widzenia epidemicznych statystyk tutejsze władze nie zasypiają gruszek w popiele i nie chcą dać wirusowi szans na dalsze rozprzestrzenienie się. Miasto Sydney już piąty tydzień znajduje się w lockdownie. Ponieważ to nie wystarczyło do zdławienia transmisji SARS-CoV-2 – w tym tygodniu padły kolejne rekordy – Gladys Berejiklian, premier stanu Nowa Południowa Walia, gdzie znajduje się miasto, postanowiła dokręcić śrubę. W środę ogłosiła, że ludzie mają pozostać w domach jeszcze cztery tygodnie (lockdown miał skończyć się w ten piątek).
W kilku dzielnicach Sydney, zamieszkałych przez ok. 2 mln osób, wprowadzono obowiązek noszenia maseczek; za niestosowanie się grozi mandat w wysokości 500 dol. australijskich (1430 zł) – to znacząca podwyżka, bo dotychczas za złamanie tego prawa groziło 200 dol. kary. Do tego mieszkańcy mają zakaz poruszania się dalej niż 5 km od domu, a policja została przez władzę uczulona, by częściej karać, a mniej napominać. Funkcjonariusze mogą więc teraz nie tylko wypisywać krnąbrnym właścicielom biznesów mandaty, ale też je zamykać. Na ulicach ma się też pojawić więcej patroli, a władze zaczęły przebąkiwać o tym, że będzie towarzyszyć im wojsko.
– Wystarczy, że niewielki odsetek z nas, garstka ludzi, nie zastosuje się do przepisów, abyśmy ucierpieli wszyscy. Na to nie możemy sobie pozwolić – tłumaczyła premier Nowej Południowej Walii podczas środowej konferencji, na której zapowiedziała zaostrzenie restrykcji. Nie w całym kraju sytuacja wygląda jak w tym regionie – w środę lockdowny zakończyły się w stanach Wiktoria i Australia Południowa.
Z naszej perspektywy działania władz australijskich mogą się wydawać nieco na wyrost, lecz pod uwagę trzeba też wziąć lokalny kontekst: pandemia obeszła się z Australią wyjątkowo łagodnie, zaś mieszkańcy Sydney – czy szerzej: Nowej Południowej Wali – o lockdownach słyszeli tylko z doniesień medialnych. Bo kraj nigdy nie wprowadził ostrych restrykcji na federalnym poziomie; jeśli mieszkańcy mieli zostać w domach, to tylko w poszczególnych stanachw (tak było np. w październiku w Wiktorii).
Australijczykom udało się utrzymać tak niski poziom zakażeń dzięki szybko wprowadzonemu obowiązkowi kwarantanny dla wszystkich przylatujących (jeszcze w marcu ubiegłego roku). To taktyka, którą obrały również Chiny – i na podstawie tych dwóch krajów można uznać, że okazała się wyjątkowo skuteczna w ograniczaniu liczby zakażeń przywleczonych z zagranicy.
Nie każdy aspekt walki z pandemią stał się jednak na antypodach sukcesem. Kraj pozostaje nieco w tyle względem innych państw rozwiniętych, jeśli idzie o odsetek ludności, który poddał się szczepieniom. Obecnie po dwóch dawkach jest 13,5 proc. Australijczyków; przynajmniej po jednej – 31,5 proc. Wpływ na to miały m.in. zawirowania wokół dostaw oraz bezpieczeństwa szczepionek.
Rząd w Canberze dość szybko zapewnił dawki preparatów, stawiając na produkt AstryZeneki. Niestety, na skutek problemów produkcyjnych (które dotknęły też kraje UE) dostawy się opóźniły, potem zaś – pod wpływem doniesień o ryzyku wywołania zakrzepów – tempo wakcynacji spadło.
W związku ze sceptycyzmem Australijczyków wobec preparatu AZ nowym numerem jeden miała zostać szczepionka firmy Novavax. W tym tygodniu okazało się, że jej dostawy przesuną się na 2022 r. W efekcie kraj czeka na zwiększenie dostaw preparatu Pfizera, który miał pełnić rolę pomocniczą w programie szczepień.
Władze Indonezji także zdecydowały o przedłużeniu lockdownu. Obecna fala zakażeń obeszła się z czwartym co do liczby ludności krajem świata wyjątkowo brutalnie. Liczba dziennie wykrywanych przypadków przekracza 40 tys. (a niedawno było jeszcze 60 tys.), chociaż przez wzgląd na słabą infrastrukturę prawdopodobnie jest znacznie wyższa. To samo jest z liczbą zgonów, która od połowy miesiąca przekracza tysiąc osób dziennie i zbliża się do 2 tys.
Błędem Indonezji, podobnie jak innych państw regionu, było fałszywe poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewniły doświadczenia z ostatniego roku. Wirus krążył po kraju, ale nie powodował spustoszenia; do optymizmu zachęcał też przykład innych niezamożnych państw – głównie Pakistanu – które zdecydowały się ograniczyć lockdowny przez wzgląd na szkody gospodarcze, a mimo to nie doświadczyły katastrofalnej zapaści służby zdrowia.
W Indonezji nie zrealizował się jednak wariant pakistański, a brazylijski. Przyczynił się do tego wariant Delta, który rozprzestrzenił się po najbardziej ludnych regionach jak pożar po wyschniętej na wiór łące. Szpitale na Jawie, a szczególnie w stolicy kraju – Dżakarcie – zapełniły się chorymi. Już na początku lipca minister zdrowia zwrócił się do mieszkańców, żeby po zachorowaniu nie zgłaszali się do szpitali, bo i tak nie otrzymają pomocy. Ludzie umierali więc po domach. Jakby tego było mało, wirus zaczął trzebić szeregi pracowników ochrony zdrowia, zaszczepionych wcześniej chińskimi preparatami. W starciu z Deltą okazały się one mało skuteczne.
W drugiej połowie miesiąca sytuacja stała się tak zła, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wezwała kraj do zaostrzenia restrykcji – akurat kiedy prezydent Joko Widodo zaczął rozważać ich rozluźnienie. Ostatecznie jednak głowa państwa podjęła decyzję o przedłużeniu lockdownu do 2 sierpnia. Nie obowiązuje on jednak w całym kraju, ale w kilkunastu regionach, gdzie liczba zakażeń jest największa (w tym na Jawie – wyspie, gdzie znajduje się stolica, oraz na turystycznej mekce – Bali).
Na mocy obostrzeń pracownicy, którzy nie są kluczowi dla funkcjonowania przedsiębiorstw, mają zostać w domach – a reszta przejść na pracę w systemie zmianowym. Restauracje mogą obsługiwać klientów wyłącznie na wynos, choć rząd zrobił wyjątek dla stoisk z jedzeniem – klienci mogą tam wpaść na szybki posiłek na świeżym powietrzu, o ile nie zasiedzą się dłużej niż 20 min.
Skalę pandemii w kraju pogorszyło powolne rozkręcanie się programu szczepień. Nie mając innego wyjścia, Indonezja postawiła na chińskie preparaty (na początku roku to były jedyne, których dostawy w miarę szybko mogły zostać zrealizowane) – strategia, która pod wpływem wariantu Delta okazała się chybiona. Teraz, kiedy globalne moce produkcyjne są większe, rząd w Dżakarcie zabezpieczył dostawy 50 mln dawek preparatu Pfizera. Indonezja otrzymała też 4 mln dawek Moderny od rządu Stanów Zjednoczonych – te mają trafić do personelu medycznego jako trzecia dawka.
Do 2 sierpnia potrwa lockdown w parunastu prowincjach Tajlandii, obejmujący m.in. stolicę kraju, Bangkok. Nakaz pozostania w domach i godzina policyjna między 9 wieczorem a 4 rano to reakcja władz na właściwie pierwszą falę zakażeń, z jaką mierzy się kraj. Na razie jednak liczby infekcji nie udało się zbić – dziennie wykrywa się powyżej 15 tys. przypadków, a ich liczba ciągle rośnie. Z obawy przed rozprzestrzenieniem się wirusa w środę wieczorem władze sąsiedniej Kambodży wprowadziły lockdown w ośmiu regionach graniczących z Tajlandią.
Z pierwszą poważną falą mierzy się również Wietnam. Dotychczas kraj radził sobie z pandemią za pomocą kombinacji środków, z których część była zdecydowanie low-tech; doskonale działało np. śledzenie kontaktów, ponieważ zaangażowani społecznie sąsiedzi ochoczo informowali władze, że ich znajomy prawdopodobnie wrócił z zagranicy. Teraz takie środki nie wystarczają i kraj zdecydował się na wprowadzenie lockdownu, głównie w większych ośrodkach, takich jak stolica, Hanoi, oraz Ho Chi Minh (dawniej Sajgon), gospodarczym silniku kraju.
Lockdown ma przede wszystkim ograniczyć mobilność ludności, ale władze znalazły sposób na to, żeby nie przeszkadzało to gospodarce. Przedsiębiorstwa działające w strefach ekonomicznych (gdzie zakłady mają tacy giganci, jak producent procesorów Intel czy Samsung, ale też Nestle czy TetraPack) mają zapewnić pracownikom nocleg na miejscu albo zawiesić tymczasowo działalność.
Nie wszystkie państwa decydują się jednak dokręcać śrubę w obliczu rosnącej liczby przypadków. Przykładem inny kraj Azji Południowo-Wschodniej – Malezja. Z początkiem sierpnia kończy się tutaj dwumiesięczny lockdown, który okazał się kompletną porażką. O ile zamknięcie gospodarki przyczyniło się w połowie czerwca do zmniejszenia liczby dziennie wykrywanych przypadków, o tyle przez cały lipiec statystyka ta biła rekordy, osiągając ostatnio poziom 17 tys. Zniesienie lockdownu może oznaczać, że rząd szykuje się na frontalne starcie z wirusem.
Samo wprowadzenie lockdownu nie wystarczy do opanowania wirusa; środek musi być zastosowany w odpowiednim momencie, a do tego przestrzegany przez mieszkańców. Przykłady Republiki Południowej Afryki czy Indii z ubiegłego roku pokazały, że zbyt wczesne zamrożenie niszczy gospodarkę, zabiera ludziom środki do życia i tylko w niewielkim stopniu pomaga ograniczyć pandemię (oba kraje zderzyły się z poważnymi falami zakażeń później). Podobnie było w Brazylii, gdzie rozdźwięk między polityką władz lokalnych a federalnych sprawił, że regionalne lockdowny nie były aż tak skuteczne, bo ludzie ich nie przestrzegali.
Osobnym przypadkiem, jeśli idzie o Azję, jest Japonia, gdzie ostatnio liczba dziennie odnotowywanych zakażeń wzrosła do 9 tys. To absolutny rekord mimo tego, że w stolicy kraju obowiązuje stan wyjątkowy. Wielu Japończyków za ten wzrost obwinia trwające igrzyska olimpijskie, pomimo wyjątkowych środków ostrożności, jakie narzucili organizatorzy. W obawie przed przywlekaniem zakażeń z zagranicy sportowcy i cały personel pomocniczy mają np. zakaz opuszczania wioski olimpijskiej i nie mogą korzystać z transportu publicznego.
Podobnie jak w innych państwach regionu (do tego grona zalicza się również Korea Południowa) władze w Tokio pod wpływem relatywnie spokojnych doświadczeń z wirusem nie spieszyły się z zapewnieniem dostaw szczepionek. W związku z tym zaledwie 37 proc. mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni jest przynajmniej po pierwszej dawce preparatu chroniącego przed COVID-19.
Lockdowny to jednak środek na „teraz”, służący do walki z zagrożeniem, które wyrwało się spod kontroli. Większość państw od dawna zastanawia się nad zabezpieczeniem na „jutro” – a to oznacza oczywiście szczepionki. A właściwie oznaczałoby, gdyby wszyscy chcieli się szczepić – a nie chcą. Politycy w wielu krajach mogą tylko z zazdrością patrzeć na wyniki takich prymusów jak Izrael, gdzie po dwóch dawkach jest 62 proc. mieszkańców, czy Wielka Brytania (55 proc.) – o Malcie nie wspominając (84 proc.).
Stąd rozpoczynająca się walka o to, aby zmusić ludzi do przyjęcia preparatów. Jak pokazał bowiem przykład Stanów Zjednoczonych, loterie, w których można wygrać milion dolarów, broń czy samochód, pozwalają dociągnąć wskaźnik wyszczepienia do niecałych 50 proc. (mowa o wszystkich mieszkańcach – także tych, którzy szczepionki jeszcze nie mogą otrzymać, bo są za młodzi, a więc efektywnie parametr jest nieco wyższy). Dlatego władze coraz częściej decydują się na jakieś formy przymusu, bez sięgania po broń ostateczną – bezwzględny obowiązek szczepień.
Pierwsi w tej konkurencji byli Włosi, którzy w kwietniu wprowadzili obowiązek szczepień dla pracowników ochrony zdrowia (choć większość się temu poddała, grupa niechętnych postanowiła pójść w tej sprawie do sądu). Później dołączyli do nich Duńczycy, którzy zaczęli wymagać szczepień od klientów zasiadających wewnątrz restauracji. To jednak były działania na małą skalę.
Tama pękła w ostatnich tygodniach. Najpierw władze Malty, przerażone, że większość wykrywanych przypadków to niezaszczepieni turyści, zaordynowały, że będą przyjmować tylko tych wczasowiczów, którzy mają zakończoną rundę szczepień. Później sensację wzbudził prezydent Francji Emmanuel Macron planem wprowadzenia ograniczeń dla osób niezaszczepionych w dostępie do przestrzeni publicznych: kin, restauracji czy centrów handlowych (pełne obostrzenia wejdą w życie 6 sierpnia – już przepchnięto je przez francuski parlament). Do Francji prawie natychmiast dołączyli Grecy, którzy najpierw zapowiedzieli obowiązek szczepień dla personelu medycznego, a następnie poszli w ślad Paryża, jeśli idzie o obostrzenia dla niezaszczepionych. Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson ogłosił zaś, że we wrześniu wizyta w pubie będzie możliwa tylko, jeśli ktoś wcześniej podwinął rękaw.
Nastawienie zmienia się też w Stanach Zjednoczonych. W nielicznych miejscach władze stanowe zdecydowały się wprowadzić obowiązek szczepień dla medyków i obsługi domów opieki. Prezydent Joe Biden w czwartek miał ogłosić podobne rozwiązanie dla pracowników rządu federalnego (jurysdykcja Białego Domu w tym zakresie nie rozciąga się na zatrudnianych przez władze stanowe) – decyzja nie została jeszcze ogłoszona przed oddaniem tego wydania do druku.
Wagę problemu zaczęli również dostrzegać gubernatorzy stanów, w których wskaźniki wyszczepienia są najniższe, jak Alabama (34 proc. mieszkańców jest po dwóch dawkach) czy Missouri (gdzie służba zdrowia znów zaczyna uginać się pod ciężarem nowej fali zakażeń).
Gubernator Alabamy Kay Ivey, zatwardziała przeciwniczka środków ograniczających swobodę działalności gospodarczej (w tym lockdownów), stwierdziła w ubiegłym tygodniu, że „najwyższa pora zacząć winić tych, którzy się nie zaszczepili”. – Mogę zachęcić was do zrobienia czegoś. Ale nie mogę was zmusić, żebyście dbali o siebie – stwierdziła polityk.
Obecnie 97 proc. hospitalizacji na COVID-19 w całych Stanach Zjednoczonych to osoby niezaszczepione. W samej Alabamie liczba łóżek zajętych przez takich pacjentów wzrosła w ciągu ostatnich trzech tygodni o 400 proc. ©℗
Reklama
Reklama