Od 2016 do 2019 r. NFZ zwiększył finansowanie o 33 proc., ale liczba leczonych rocznie pacjentów wzrosła tylko o kilka procent, a w niektórych obszarach spadła. Poprawił się nieco dostęp do usuwania zaćmy i endoprotezoplastyki. Choć i tak nadal są tu kolejki

Zdaniem dr Małgorzaty Gałązki z Instytutu Łazarskiego powodem jest to, że wartość nabywcza pieniądze maleje. Z danych NFZ wynika, że np. na lecznictwo szpitalne nakłady rosły z roku na rok od 9 do 11 proc. Tymczasem liczba przyjmowanych rocznie pacjentów pozostawała właściwie na podobnym poziomie albo się zmniejszała (wyjątkiem była zmiana między 2017r. a 2018 r., kiedy pacjentów było ok. 10 proc. więcej). U lekarzy rodzinnych także finansowanie rosło o ok. 10 proc., zaś liczba pacjentów była niezmienna.
Z analiz, które przedstawiały m.in. szpitale powiatowe, widać wyraźnie, że dodatkowe pieniądze są „zjadane” przez wynagrodzenia oraz rosnące koszty utrzymania placówek medycznych.
Ogólnopolski Związek Pracodawców Szpitali Powiatowych jakiś czas temu przyjrzał się, jak sobie radzi 120 takich placówek. Zebrane dane pokazywały, że między 2016 r. a 2019 r. o ponad 40 proc. wzrosły koszty wynagrodzeń. Z ponad 2 mld 889 mln do przeszło 4 mld 161 mln zł. To dużo szybszy wzrost niż w przypadku kontraktów z NFZ, które w tym okresie zwiększyły się o 30 proc.
Efekt jest jeden: brak odczuwalnej poprawy dla pacjentów. Jak mówi Wojciech Wiśniewski z Public Policy, firmy świadczącej usługi w sektorze ochrony zdrowia, największym problemem jest długi czas oczekiwania na świadczenie. W szczególności kolejki są kłopotem na poziomie ambulatoryjnej opieki specjalistycznej. – Sprawo zdania z działalności NFZ za kolejne lata pokazują, że czas oczekiwania na wizytę w wielu dziedzinach niezmiennie rośnie. Co więcej, liczba finansowanych świadczeń również nie rośnie w sposób pozwalający na zabezpieczenie potrzeb zdrowotnych obywateli – tłumaczy Wiśniewski. Jak podkreśla, rozwiązaniem nie jest kanał prywatny, na który znaczącą część Polaków nie stać, a poza dużymi ośrodkami miejskimi również w tym trybie często nie można uzyskać pomocy.
I faktycznie ze sprawo zdania NFZ za ostatni kwartał 2020 r. wynika, że oczekujących jest wielu. Najwięcej zakwalifikowanych do kategorii medycznej „przypadek stabilny” oczekuje do poradni: okulistycznej – 227 tys. osób, neurologicznej (163 tys.), stomatologicznej (156 tys.) i kardiologicznej (115 tys.).
Analiza danych NFZ pokazuje jeszcze jedno: nadzieja na to, że to lekarze rodzinni oraz specjaliści staną się podstawą systemu leczenia, jest płonna. Nie tylko nie rosną nakłady na ten obszar, lecz także maleje liczba pacjentów znajdujących tam opiekę. Ministerstwo Zdrowia dokonywało różnych zabiegów, żeby zmienić sytuację, ale bezskutecznie. Oto kilka liczb: w 2016 r. z opieki specjalistów korzystało 18,1 mln pacjentów, w 2017 r. 17,9 mln, w kolejnym jeszcze mniej, bo 17,6, by w 2019 spaść do 17,1 mln. W 2020 r. było ich niewiele ponad 15 mln, tego jednak nie można brać pod uwagę, bowiem to rok pandemii, więc pacjenci, zamiast szukać pomocy, siedzieli w domu.
O tym, że należy rozwijać ambulatoryjną opiekę zdrowotną zamiast leczenia w szpitalach, mówi się w Polsce już od lat. Podobny kierunek reform przyjmuje wiele państw. Jesteśmy wyjątkiem w Europie, bo tylko u nas w ostatnich latach rosła liczba łóżek i szpitali. Oczywiście w czasie pandemii są one niezbędne, ale w normalnych warunkach lepiej stawiać na AOS i usługi jednego dnia, koncentrując w wybranych szpitalach świadczenia specjalistyczne, wymagające sprzętu i dużych kompetencji. Natomiast u nas wciąż właśnie w szpitalach wykonuje się zabiegi i badania, które z powodzeniem mogłyby zostać przeprowadzone w poradni. Przykładowo: dopiero w ostatnich tygodniach wprowadzono zmiany pozwalające na wykonanie m.in. kolonoskopii w znieczuleniu ogólnym w takiej placówce – dotychczas to mało przyjemne badanie, jeśli miało mu towarzyszyć znieczulenie, musiało być robione w warunkach szpitalnych.
Resort zdrowia wraz z NFZ podejmują jednak działania premiujące opiekę ambulatoryjną. Niektóre ze świadczeń są lepiej wyceniane, jeśli przeprowadzane są w poradni, a nie szpitalu. Rosną też stawki za pacjentów przyjmowanych po raz pierwszy. Powoli uwalnia się też limity, dzięki czemu można wykonywać tyle badań i porad, na ile pozwala wydolność placówki, a nie pieniądze z NFZ. Od tego roku zniesiono je m.in. w przypadku dzieci, planowane jest to w całej AOS. W połowie marca przedstawiciele resortu zdrowia i NFZ informowali, że są już do tego gotowi, ale na przeszkodzie stanęła pandemia i konieczność pozyskiwania personelu do udzielania świadczeń covidowych. - Uwalnianie limitów ma jednak sens tylko wówczas, jeżeli świadczenia zostaną lepiej wycenione – podkreśla Małgorzata Gałązka-Sobotka. Teraz specjalistom się opłaca przyjmować w prywatnym sektorze, a z kolei w ramach NFZ opłaca się oszczędzać na badaniach. Jeżeli się nie zmieni organizacja systemu, może się okazać, że uwolnienie limitów nie zmieni sytuacji pacjentów. Tak jak było ze znieczuleniem przy porodach. NFZ zaczął płacić więcej za każde znieczulenie, ale ich liczba niewiele wzrosła ze względu na to, że po prostu nie było anestezjologów w szpitalach.
Podobnego zdania jest Wojciech Wiśniewski – jeżeli nie zwiększy się liczba finansowanych świadczeń, przede wszystkim wizyt u specjalistów, a Polacy nie odczują poprawy w dostępie do ochrony zdrowia, uzyskanie społecznego poparcia dla zwiększenia obciążeń podatkowych lub wzrostu składki zdrowotnej będzie trudne, a ocena ustawy „6 proc. PKB na zdrowie” po prostu zła. – Naprawdę można zrobić więcej. Gdyby do funduszu trafiła dotacja w wysokości 8,9 mld zł, którą planowano, a nie niespełna 2,5 mld zł, które wpłynęło do NFZ, wydatki na specjalistykę można byłoby niemal podwoić – mówi Wiśniewski. I dodaje, że wzrost nakładów na ochronę zdrowia w magiczny sposób omija instytucję finansującą świadczenia.