W szpitalach brakuje jedynego lekarstwa skutecznego w hamowaniu rozwoju COVID-19, choć jego dostawy są 10 razy większe niż podczas drugiej fali pandemii. W marcu było to ponad 100 tys. ampułek remdesiviru.

– W piątek usłyszałem, że do mojego szpitala dostawa leku będzie o 60 proc. mniejsza, niż zamówienie. Wiem, że w innych jednostkach jest jeszcze gorzej: w ogóle wstrzymano dostawy – mówi ordynator jednego z oddziałów covidowych na wschodzie Polski. Chodzi o remdesivir, jeden z niewielu leków, który może pomóc części pacjentom z koronawirusem. Ale szwankuje dystrybucja: część placówek ma go w nadmiarze, bo albo nie mają pacjentów, którzy by się „łapali” na lek, albo nie umie go stosować. – Ten preparat, aby był skuteczny, powinien zostać podany w pierwszym tygodniu od wystąpienia objawów – tłumaczy prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. W późniejszej fazie choroby, gdy wirus już się namnoży, jego stosowanie jest bezcelowe. To na razie jedyny lek, który uzyskał pełne rekomendacje EMA (Europejskiej Agencji Leków) we wskazaniu COVID-19.
Dymitr Książek, ordynator Szpitalnego Oddziału Ratunkowego Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego w Warszawie mówi, że ostatnio jego szpital dostał wszystkiego 24 ampułki. Na SOR i dwa oddziały covidowe. Regularnie ślą prośby do Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS) o zwiększenie dostaw. – Mamy na 100 pacjentów, na cały tydzień, 24 ampułki. Jeden pacjent to sześć ampułek, które zużywa się w ciągu pięciu dni. To oznacza zabezpieczenie lekowe dla czterech osób. Zwykle w czwartek kończą nam się zapasy leku – mówi. A jak w piątek pojawia się pacjent wymagający jego podania? – To wątpliwe, czy go dostanie. W skrajnych sytuacjach zwracamy się do innych szpitali o pomoc, pytamy np. MSWiA przy ul. Wołoskiej, czy ma pożyczyć. Jak mają, to dają. Choć zgodnie z wytycznymi lek powinien dostać każdy pacjent, który się do niego kwalifikuje, lekarze muszą wybierać, komu go podać, a komu nie.
Z kolei w innym warszawskim szpitalu leku jest nadmiar. – Mamy jeszcze z poprzedniego roku – mówi dyrektor placówki. Jak to możliwe? – Prawie go nie stosujemy, bo przyjmujemy tylko ostre przypadki.
W szpitalu Uniwersyteckim Klinicznym w Opolu jest 40 ampułek. Czy wystarczy? Na razie tyle zamówiono, choć nie wiadomo, ilu za chwilę będzie pacjentów. Z kolei w Szpitalu Uniwersyteckim w Zielonej Górze słyszymy, że zamówienia składane są co tydzień i na razie są zaopatrzeni w lek. W przeszłości zdarzało im się prosić o lek inne placówki. Sami też pożyczali go innym.
Nasi rozmówcy z RARS mówią wprost: zapasów nie mamy. – Rozdysponowujemy wszystko, co przychodzi – mówią.
Pojawiają się zarzuty, że może resort zdrowia zamówił za mało. Jak się dowiedzieliśmy, w styczniu i lutym dostawy wynosiły po 24 tys., w marcu 52 tys., na kwiecień zamówiono 102 tys. Na maj już znacznie mniej – 14 tys. dawek. To i tak więcej niż we wrześniu 2020 r. – 10 tys.
Początkowo zamówień dokonywano na poziomie unijnym – Polska z rozdzielnika dostawała 3 tys. dawek. A dostawy były realizowane w cyklu miesięcznym. Już w listopadzie pisaliśmy, że szpitale zgłaszają braki. Na lipiec i sierpień leku wystarczyło, ale dostawa wrześniowa wyczerpała się przed końcem miesiąca. Od listopada zeszłego roku już każde państwo samo płaci i ustala wysokość dostaw.
Doktor Konstanty Szułdrzyński, kierownik Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie, członek Rady Medycznej przy premierze, przyznaje, że problem niedoboru był podnoszony na radzie. – Firma Gilead Science opracowała ten lek kilka lat temu pierwotnie do walki m.in. z wirusem ebola. Nie było więc nań takiego zapotrzebowania, jak dziś – mówi. Problem nie jest wyłącznie polski, bo firma nie jest w stanie sprostać światowemu zapotrzebowaniu. Teraz Gilead deklaruje, że usiłuje wzmocnić moce produkcyjne. Z tym lekiem było nieco zamieszania, gdyż w listopadzie ub.r. WHO stwierdziła, że nie pomaga on chorym na COVID-19, później się jednak z tej rekomendacji wycofała. Teraz zalecenia specjalistów są takie, by podawać go w początkowej fazie choroby, nim rozwinie się wiremia.
Żeby trafić w okienko remdesivirowe, czujność powinni zachować lekarze POZ. Tak, by w odpowiednim momencie skierować chorego do szpitala. Przy brytyjskiej mutacji jest trudniej. – Objawy to przedłużająca się gorączka, ogólne osłabienie. Chorym wydaje się do pewnego momentu, że przetrzymają. W domach trzyma ich też strach przed oddziałem. Tłumaczę im, że w szpitalu chodzi głównie o podanie tlenu i leku przeciwwirusowego, którego my nie możemy podać w warunkach ambulatoryjnych – opowiada lekarka z warszawskiej przychodni.
Jak mówi dr Paweł Grzesiowski, ekspert NRL ds. walki z COVID-19, firmy Pfizer i Merck kończą prace nad innym lekiem przeciwwirusowym, który byłby stosowany doustnie w warunkach domowych. – To zwiększyłoby szansę na podanie go w odpowiednim czasie – podkreśla.
W mediach społecznościowych pojawiły się dyskusje dotyczące dostępności kolejnego preparatu – tocilizumabu. To lek, który może być włączony w trzecim stadium choroby – z niewydolnością oddechową (burza cytokinowa). Jest finansowany przez państwo, na razie jednak nie jest dopuszczony do zwykłego użycia. I, jak wynika z zaleceń diagnostyki i terapii zakażeń SARS-CoV-2 Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, może być użyty po uzyskaniu zgody komisji bioetycznej. Jest stosowany w ramach eksperymentu medycznego, a nie leczenia rutynowego – to zwykła procedura, kiedy lek nie ma zgody m.in. EMA. Tym bardziej, co podkreśla Jerzy Friediger, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Żeromskiego w Krakowie, remdesivir, którego efekty zostały potwierdzone, jest pożądany przez lekarzy. – Widzimy poprawę stanu klinicznego pacjentów, więc powinien być do naszej dyspozycji. Ale niestety nie jest – mówi.