- Niedobrze byłoby, gdyby nadwyżka pieniędzy na zdrowie skonsumowana została przez wynagrodzenia – mówi w rozmowie z DGP Małgorzata Gałązka-Sobotka dyrektor Instytutu Zarządzania w Ochronie Zdrowia, Uczelnia Łazarskiego, zastępca przewodniczącego rady, Narodowy Fundusz Zdrowia.
Na stole leży propozycja zwiększania nakładów na zdrowie. To dobrze?
Świetnie. Tylko pozostaje wiele pytań szczegółowych: ile z dodatkowej kwoty realnie zasili
budżet NFZ, czy zwiększy pulę środków na finansowanie diagnostyki i leczenia? Bo z dotychczasowego doświadczenia wynika, że to mało transparentna kwestia. Środki na zdrowie nominalnie i w relacji do PKB liczonego sprzed dwóch lat rzeczywiście rosną. Dodatkowe środki zasilające kasę płatnika publicznego nie są gwarantowane i brakuje pewności, że na pewno się pojawią. Podam przykład: w lipcowej wersji planu finansowego NFZ na 2021 r. widniała kwota przychodów na poziomie 106 mld zł, w październiku plan finansowy zawierał już tylko 102 mld zł. Dlaczego o tyle mniej? Bo wzrosły wydatki na zdrowie ponoszone przez MZ i inne resorty, niestety nie wiemy dokładnie, w jakiej proporcji. Więc co to znaczy 6 czy 7 proc. PKB na zdrowie? Pieniędzy już teraz jest niby więcej, ale nie widać przy tym poprawy jakości. To pokazuje choćby raport PZH o stanie zdrowia Polaków. Nie wygląda to dobrze.
Kluczowe jest to, jak będą dystrybuowane. Jeżeli np. nagle zostaną do tego wliczane środki europejskie, np. pochodzące z Krajowego Planu Odbudowy, czyli skierowane na inwestycje, to uważam, że będzie to nie fair wobec pacjentów. Ci chcą zwiększenia dostępności do świadczeń, na które trzeba czekać w długich kolejkach. Inwestycja w mury i sprzęt to jedno, ale dostępność i jakość leczenia to drugie. Oczekiwałabym doprecyzowania sposobu określania środków przeznaczanych na finansowanie
świadczeń opieki zdrowotnej, w tym udziału kosztów wynagrodzeń. Zbyt ogólne opisywanie finansów sektora ochrony zdrowia nie wzmacnia poczucia bezpieczeństwa pacjenta.
Zapowiadane są także zastrzyki finansowe dla medyków?
Zgoda, ale zależy ile. Niedobrze byłoby, żeby nadwyżka środków na zdrowie, podobnie jak to miało miejsce w ostatnich latach, zostałaby skonsumowana przez wynagrodzenia. Na przykład nie możemy gwarantować minimalnego
wynagrodzenia na zbyt wysokim poziomie, bo zabieramy wówczas narzędzia dyrektorom szpitali do zarządzania kadrą. Wynagrodzenie kadr medycznych powinno być funkcją wartościowania pracy lekarza, pielęgniarki i innych profesjonalistów do innych zawodów w gospodarce wyrażonego w ustawie o minimalnym wynagrodzeniu oraz zależne od oceny efektywności pracy dokonywanej przez pracodawcę. Zarządzający lecznicami powinni mieć możliwość kreować politykę wynagrodzeń, oceniając pracę oraz jakość opieki. Poziom gwarantowanego wynagrodzenia powinien być bazą.
Dla pacjentów jest kilka propozycji, choćby zniesienie limitów dla dzieci, a docelowo dla dorosłych.
Tylko znów – samo zniesienie limitów nie rozwiąże wszystkich problemów. Należałoby wycenić tak
świadczenia, żeby opłacało się je wykonywać. Specjaliści muszą mieć motywację, aby zwiększać wymiar czasu na pracę w sektorze publicznym.
To co powinno się zmienić?
Realną poprawą byłoby wprowadzenie finansowania, które szłoby za pacjentem. Czyli za jakością.
Ma być zmieniona ustawa o jakości, w szpitalach mają być brane pod uwagę oceny pacjentów.
Tylko żeby to nie były pozorne zmiany. Placówki zdrowia powinny być oceniane nie tylko w oparciu o subiektywne oceny pacjentów, lecz także na podstawie twardych danych dotyczących jakości i efektów leczenia. Od przeżywalności, przez powroty pacjentów z tym samym problemem. Żeby to działało, należałoby określić najpierw standard opieki, żeby potem było wiadomo, która placówka go realizuje. I od tego powinno być uzależnione jej finansowanie.
Rozmawiali Klara Klinger, Grzegorz Osiecki, Tomasz Żółciak