Niemcy, nawet jeśli podpisali umowę dwustronną, nie otrzymają tych dostaw, dopóki nie zostanie zrealizowana umowa ogólna. Dyskusja o umowach dwustronnych z koncernami farmaceutycznymi wkrótce straci na znaczeniu. W ciągu kilku tygodni lub miesięcy do gry wejdą inne firmy i przyspieszenie, przypuszczalnie w drugim kwartale roku, może być ogromne - mówi Marek Prawda, dyrektor Przedstawicielstwa KE w Polsce.

Według rządu do Polski ma trafić 6 mln szczepionek do końca marca. Tymczasem Wielka Brytania rozdystrybuowała już 2,7 mln, a Izrael zbliża się do 2 mln. Za to powolne tempo odpowiada Komisja Europejska, która zawiaduje zakupem szczepionek?
Pamiętamy sytuację z 2009 r. w czasie świńskiej grypy, kiedy mieliśmy do czynienia z nieskoordynowanym wyścigiem po szczepionki. Wiele krajów kupiło wówczas za dużo i bez potrzeby, a ceny dyktowali producenci, wykorzystując mechanizmy rynkowe. Był bałagan. Pamiętamy też marzec zeszłego roku. Festiwal egoizmów narodowych, kiedy w pierwszej fazie pandemii ścigaliśmy się po maseczki od pośredników. Wyciągnięto z tego wnioski. W ogóle Unia Europejska jest jednym wielkim wnioskiem z kryzysów. Dlatego tym razem także zdecydowano się na wspólne działanie. W czerwcu UE przekazała 100 mln euro firmie BioNTech, która była na dobrej drodze do szczepionki, by mogła przyspieszyć swoje prace i zwiększyć zdolności produkcyjne. Rozmawiano z wieloma obiecującymi producentami i zainwestowano ponad 2 mld euro. Postawiono na kilka najszybszych koni, licząc się jednak z tym, że niektóre w ogóle mogą nie dobiec do mety.
Tym razem też wspomniane egoizmy narodowe dają o sobie znać. Niemcy podpisały umowę na własną rękę na 30 mln szczepionek. Rozmowy z BioNTechem prowadzi też Polska. Takie dwustronne umowy zaburzają dostawy dla całej UE i realizację porozumień zawartych przez całą Wspólnotę?
Narodowe umowy są możliwe, o ile nie przeszkadzają one w dostawach do państw członkowskich. Ten wspólny program ma absolutny priorytet.
Komisja Europejska otrzymuje informacje od poszczególnych stolic, że prowadzą na własną rękę takie rozmowy?
KE pilnuje, by to nie zakłócało ogólnego programu, by on się odbywał zgodnie z ustaleniami i jak najszybciej. W połowie października na Radzie Europejskiej zapytano kraje członkowskie o wybór trybu zakupu szczepionek. Ogromna większość państw życzyła sobie, by negocjacje z koncernami prowadziła KE po to, by nie dać się rozgrywać producentom i zminimalizować cenę. Cena rzeczywiście jest dużo niższa dzięki temu, że mamy silniejszą pozycję jako zbiorowy podmiot. Zgodzono się też w październiku na warunkowe dopuszczenie szczepionek. Państwa członkowskie miały do wyboru dwa warianty. Pierwszy pozwala w wyjątkowych okolicznościach na dopuszczenie do użycia szczepionki nieautoryzowanej. W historii często tak postępowano, ratując życie, ale też więcej ryzykując. 15 i 16 października ustalono z szefami rządów, że decydujemy się na wariant drugi, który różni się od pierwszego tym, że w większym stopniu nakłada odpowiedzialność prawną na producentów za ewentualne komplikacje. Biorąc pod uwagę rozpowszechnione dziś zastrzeżenia wobec szczepień w ogóle, wydawało się to lepszym rozwiązaniem. UE poszła inną drogą niż Wielka Brytania. Ale ceną za to jest właśnie rozpoczęcie programu szczepień z pewnym opóźnieniem.
Umowy podpisano z sześcioma firmami i każdy kraj może dostać tyle szczepionek od każdej z nich, ile wynika z jego liczebności, ale każda stolica mogła postawić na tę lub inną firmę, to była suwerenna decyzja państw. Holendrzy np. postawili na szczepionkę AstraZeneca, co okazało się problemem, bo preparat tej firmy zostanie autoryzowany prawdopodobnie dopiero 29 stycznia. Szybszy dostęp do szczepionki mieli ci, którzy postawili na BioNTech, dopuszczony już wcześniej, w grudniu.
Skoro priorytetem są umowy ogólnoeuropejskie, to kraj, który zdecyduje się na dodatkową umowę dwustronną, będzie musiał czekać i nie dostanie nic poza kolejką?
Niemcy, nawet jeśli podpisali umowę dwustronną, nie otrzymają tych dostaw, dopóki nie zostanie zrealizowana umowa ogólna. Zresztą uważam, że ta cała dyskusja niedługo straci na znaczeniu, bo wszystko ulegnie przyspieszeniu. W ciągu kilku tygodni lub miesięcy do gry wejdą inne firmy. Teraz nasze założenia opieramy na tym, co już mamy, ale wkrótce będziemy mieli o wiele więcej i to przyspieszenie przypuszczalnie w drugim kwartale roku może być ogromne. Unia Europejska zamówiła 600 mln dawek BioNTech, 405 mln CureVac i 400 mln AstraZeneca. Nie sądzę, by te bilateralne umowy w jakiś znaczący sposób zmieniały obraz i szanse poszczególnych krajów.
KE zarzucano również, że nie zamówiła od BioNTechu wystarczająco dużo dawek, bo blokowali to Francuzi, którzy nie chcieli, by ich koncern Sanofi dostał mniejszy kontrakt od niemieckiej firmy. Tu też miał dać o sobie znać interes narodowy.
Od początku była mowa, że kontrakt dostaje ten producent, który wytwarza w UE, bo to zapewnia dostęp do towaru poszukiwanego na całym świecie. Koncern Sanofi spełnia ten warunek, na dodatek produkuje według tradycyjnych procedur, które wydawały się pewniejsze niż te oparte na mniej sprawdzonych technologiach jak CureVac, BioNTech lub Moderna. W Sanofi złożono zamówienie na etapie, kiedy nie wiadomo było, który koncern będzie pierwszy. Dzisiaj wydaje się, że Sanofi będzie gotowy trochę później. Ale jak można mówić o jakimś preferowaniu, kiedy w CureVac z Tybingi zamówiono 405 mln, a w Sanofi 300 mln? Ten zarzut nie trzyma się kupy. Większe nadzieje pokładano w CureVac, który 17 grudnia rozpoczął trzecią fazę testów i pewnie w lutym ją zakończy i będzie wnioskować o dopuszczenie. Mnie trudno zrozumieć te argumenty, że znowu wygrywają interesy narodowe. W ciągu ostatnich tygodni przez Niemcy przetacza się wielka dyskusja z przeciwnego kierunku, kiedy pytano, dlaczego Niemcy nie załatwiły sobie większej liczby szczepionek, lecz dostają proporcjonalnie do innych. Przecież to Niemcy dali BioNTech-owi 375 mln euro na przyspieszenie badań. Dlatego niektórzy obywatele za Odrą pytają – skoro wydali tak duże pieniądze, to dlaczego nie mają już teraz szczepionek tyle, ile potrzebują. Padała odpowiedź, że nie ma sensu, by jeden kraj zaszczepił się pięć razy szybciej niż inne. Cała ta historia jest dowodem na sens bycia razem, na to, że lepiej radzimy sobie z tą katastrofą stulecia, kiedy łączymy siły i nie dopuszczamy do tego, że jedne kraje idą dalej kosztem drugich.
KE ma jakieś szacunki, kiedy pandemia się skończy?
Zakładając optymistyczny scenariusz, mówi się, że latem możemy mieć trochę oddechu. Późne lato może być wstępem do normalności.
W relacjach Warszawy z Brukselą coraz istotniejszą rolę odgrywa polityka gender. Rząd proszony przez MSZ może zobowiązać ministerstwa do baczniejszego zwracania uwagi na występowanie tego sformułowania w unijnych dokumentach i nie chodzi jedynie o propozycje legislacyjne, ale również o dokumenty już przyjęte i funkcjonujące w prawodawstwie. Czy KE ma na to odpowiedź?
Nie ma jednej odpowiedzi. Akty prawne są przyjmowane w określonej procedurze, z udziałem państw członkowskich i jeśli jeden kraj się nie zgadza, to może zostać przegłosowany. Z tym że w UE istnieje tendencja do wychodzenia naprzeciw zastrzeżeniom krajów i jeśli się da, to można ustąpić. Jeżeli jednak jest to ważne dla jakiegoś projektu, to państwo jest przegłosowywane i to, co przyjęto, obowiązuje także w nim. Dla UE problem pojawia się dopiero wówczas, kiedy w danym kraju przyjmuje się akty prawne sprzeczne z unijnymi. Jeśli KE uzna, że takie działanie narusza prawo UE, to może zainicjować specjalną antynaruszeniową procedurę wobec określonego państwa członkowskiego.
W przypadku gender można sobie wyobrazić taki spór?
Reakcją na to jest raczej przecieranie oczu ze zdumienia i zwieranie szeregów przez pozostałe kraje, które uważają, że istnieje ryzyko naruszenia pewnych zdobyczy cywilizacyjnych, jak właśnie uwzględnianie kulturowych, społecznych i ekonomicznych aspektów płci. Dyskryminacja wynika nie z różnic biologicznych, lecz z przypisanych ról społecznych i termin „gender”, który w polskim języku nie ma odpowiednika, uwzględnia te realia. Wspólnota nie zrezygnuje z tej zdobyczy i sprzeciwianie się temu to raczej droga do samoizolacji. To jest kwestionowanie pojęć przyjętych w fundamentalnych dokumentach międzynarodowych, np. Traktat o UE mówi o równości kobiet i mężczyzn. Równość określona przez termin „gender” jest z tym całkowicie spójna.
W polskim rządzie słychać, że w Traktacie zapisano równość pomiędzy kobietami i mężczyznami, a o gender mowy tam nie ma.
Już wcześniej Trybunał Sprawiedliwości UE uznał, że obywatele mogą wywodzić prawa jednostki z tego terminu, który jest używany w unijnych dokumentach dotyczących równowagi życia prywatnego i zawodowego, samozatrudnienia, prawa osób pokrzywdzonych, w filarze praw społecznych i unijnych celach zrównoważonego rozwoju.
Gender stał się też powodem, dla którego Ministerstwo Sprawiedliwości chce wypowiedzenia konwencji stambulskiej. Tymczasem Bruksela ma pomysł idący w drugim kierunku – chce ten dokument Rady Europy przyjąć do porządku prawnego UE. Polska już ten dokument ratyfikowała, ale sześć innych krajów nie. Jak KE do tego podchodzi?
Istnieje ryzyko, że sprzeciw kilku krajów opóźni ratyfikację konwencji przez całą UE. Dlatego istnieje wariant, że Unia stworzy swoją własną legislację w tym obszarze, która będzie zapobiegać przemocy domowej i chronić jej ofiary. Jest determinacja, by to zrobić, problemem jest tylko wybór najlepszej drogi do osiągnięcia tego celu.
W zeszłym roku polskim gminom z uchwałami o strefach wolnych od ideologii LGBT KE miała wstrzymać unijne finansowanie. Czy to było incydentalne, czy coś takiego może się powtórzyć? Teraz KE do dyspozycji będzie miała również rozporządzenie wiążące fundusze z praworządnością.
Państwo naruszające unijne i krajowe przepisy prawne dotyczące zakazu dyskryminacji i ochrony osób o innej orientacji seksualnej nie może być uznane za w pełni praworządne. Polskie samorządy powinny się zatem zastanowić, czy to, co robią, nie stoi w sprzeczności z prawem unijnym, bo w przypadku stwierdzenia takiej niezgodności Unia ma już w tej chwili możliwe do zastosowania środki, takie jak wspomniana już wcześniej procedura antynaruszeniowa. Strefy wolne od ideologii LGBT w uchwałach polskich samorządów były przykładem naruszenia fundamentalnych wartości UE. Dyrektorzy generalni z KE wysłali list do polskich regionów, wyrażając obawy o skutki tych uchwał dla korzystania z unijnych środków. To był wyraz zaniepokojenia nie dlatego, że te uchwały są źródłem prawa, bo nie są, ale dlatego, że mogą one mieć wpływ na władzę dyskrecjonalną organów administracji samorządowej przy podejmowaniu różnych decyzji. Jednocześnie Rzecznik Praw Obywatelskich zaskarżył legalność tych uchwał w postępowaniach sądowo-administracyjnych i chyba już cztery zostały uchylone w pierwszej instancji.
Komisja Europejska zapowiedziała strategię równościową, której częścią ma być m.in. zrównanie praw rodzin hetero- i homoseksualnych. Ale tu potencjalnie może dojść do kolizji z konstytucjami kilku krajów, w tym Polski. Jak Bruksela zamierza to pogodzić?
Chcę podkreślić, że Unia nie zamierza ingerować w to, jak w poszczególnych krajach interpretowane jest małżeństwo. Natomiast próbuje ujednolicić status rodzin w UE, tak by np. pewne korzyści wynikające ze swobodnego przepływu osób nie dotyczyły tylko małżonków pozostających w związkach heteroseksualnych. Tutaj obiektywną przeszkodą są nieidentyczne definicje pojęcia „rodziny” w prawodawstwie poszczególnych państw członkowskich, które jednak pozostaną niezmienione. W działaniach UE chodzi o to, by wywołać debatę, która będzie prowadzić do wzajemnego uznawania rodzicielstwa i uregulowania statusu dzieci pochodzących z małżeństw nieheteroseksualnych. UE jest oskarżana o to, że nie broni rodziny. Otóż właśnie broni, bo osoby homoseksualne też żyją w rodzinach i mają prawo do uregulowania swojego statusu prawnego. Odmawianie im tego wynika z braku elementarnego poczucia sprawiedliwości. Oczywiście, obiektywnie nie ma tutaj łatwych rozwiązań, ponieważ w UE są kraje, w których zalegalizowano małżeństwa homoseksualne lub związki partnerskie, ale jest też sześć państw, w których nie dopuszcza się istnienia żadnych związków partnerskich. To rodzi problem, ale też pole do nadużyć i obchodzenia prawa. Dlatego warto podjąć debatę na ten temat na poziomie całej UE. Osoby należące do społeczności LGBT są pełnoprawnymi obywatelami UE, chronionymi prawem unijnym i krajowym.
Rozmawiała Magdalena Cedro