Bez sanepidu nie zwalczymy pandemii COVID-19, ale do tego trzeba pieniędzy i poważnego, a nie PR-owego podejścia do jego problemów.
Nie radzą sobie z pandemią, nie ogarniają sytuacji – takie opinie o inspektorach sanepidu można usłyszeć nie tylko w prywatnych rozmowach, lecz także od polityków związanych z partią rządzącą. – Jarosław Pinkas, główny inspektor sanitarny, jest w stanie przedzawałowym. Z byłym ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim miał bardzo napięte stosunki, nie znosili się nawzajem, więc GIS nie bardzo potrafił cokolwiek wywalczyć dla swoich ludzi. Z nowym szefem resortu, Adamem Niedzielskim, także nie ma chemii, obaj panowie obwiniają się nawzajem o zaniechania, próbują zrzucić na siebie winę za rozprzestrzenianie się pandemii – mówi DGP osoba zbliżona do obozu rządzącego.

Moment urzędowego optymizmu

Po Łukaszu Szumowskim „bycie twarzą” walczącego z zarazą rządu przejął minister Niedzielski. Za to Jarosław Pinkas przestał się udzielać publicznie, w ostatnich dniach nie znalazł czasu dla DGP na rozmowę o tym, co się dzieje w kierowanej przez niego instytucji i jaką ma strategię ograniczenia strat. Kiedy pod koniec września rozmawialiśmy ostatni raz, mówił, że pandemia stała się dla sanepidu pewną szansą, gdyż społeczeństwo i rządzący zrozumieli, jak bardzo ta instytucja jest potrzebna. Chwalił się, że w 2019 r. pracownicy po raz pierwszy od wielu lat dostali od premiera podwyżkę – po 500 zł dla wszystkich. Mimo pozyskania nowych środków budżetowych nie da się w czasie kryzysu zasypać kadrowych braków ani załatać niedoborów sprzętowych czy inwestycyjnych. – Nie ma komputerów, skanerów, panie przepisują dokumenty przez kalkę! – mówił DGP Jarosław Pinkas. I wyrażał nadzieję, że zakupione z rządowej dotacji 9 tys. laptopów i ponad 8 tys. telefonów komórkowych z pełnym oprogramowaniem i łącznością z siecią wraz z zakończeniem prac nad systemem informatycznym załatwią sprawę. – To będzie cyfrowy skok inspekcji. Dzięki temu nawet przy tych zasobach ludzkich, które dziś mamy, będziemy w stanie lepiej pracować, a ludzie będą mniej przemęczeni – mówił.
Nic takiego się nie stało. Inspekcja, tak samo zresztą jak cała opieka medyczna, goni w piętkę. Ze stron powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych zniknęły lokalne numery telefonów – widnieje tyko jeden, ogólnopolskiej infolinii (+48 222 500 115). Ma to usprawnić komunikację obywateli z inspekcją. Według wypowiadających się w sieci jest dokładnie odwrotnie – nie da się dodzwonić.
Nam się udało już po kwadransie oczekiwania, we wtorek 20 października, o godzinie 20.53. Zadaliśmy dwa pytania. Pierwsze: co należy zrobić, jeśli osoba przebywająca ze mną w trzyosobowym gospodarstwie domowym miała w pracy kontakt z osobą dodatnią i sama ma objawy infekcji. Odpowiedź pierwsza: należy poczekać, aż sanepid przeprowadzi wywiad epidemiczny, ogarnie kontakty zakażonej osoby i wyda decyzję o kwarantannie. Może to potrwać dowolną liczbę dni. Jest też alternatywa: możemy sami zawiadomić inspekcję o prawdopodobnym kontakcie ze źródłem zakażenia za pomocą formularza kontaktowego na stronie GIS. Trzecia możliwość: nie robić nic i mieć nadzieję, że nikt nie zauważy, a odpowiedzialna obywatelsko postawa sprawi, że nie będziemy źródłem zakażenia.
Ciekawsza była odpowiedź na pytanie numer dwa: co ma zrobić lekarz, u którego siedem dni temu stwierdzono zakażenie SARS-CoV-2, a po siódmym dniu jego kwarantanny (objawy były łagodne) wirusa wykryto u jego żony – lekarki pracującej w tym samym szpitalu. Nałożona została na nią podwójna kwarantanna – 20 dni. Problem w tym, że on powinien po 10 dniach wrócić do pracy. Ale jak, skoro jego żona jest pełnoobjawowa? A jeszcze są procedowane przepisy, które mają zapobiec przechodzeniu lekarzy na lewe zwolnienia (według planów legislacyjnych rządu będą je mogli wystawiać tylko lekarze sądowi). – Jeśli mieszka w jednym gospodarstwie domowym z osobą pełnoobjawową, powinien się zwrócić do lekarza POZ, żeby ten się zwrócił do inspekcji o przedłużenie kwarantanny – tłumaczy miła pani na infolinii. A jeśli tego nie zrobi? – No to nic się nie stanie.
Procedury nie działają. Można by długo sypać przykładami, gdy sanepid nie reaguje na informacje o zakażeniach w placówkach oświatowych. Na warszawskim Ursynowie rodzice uczniów skrzyknęli się i sami urządzili dzieciom kwarantannę. A na Pradze zdesperowana dyrektorka na własną rękę wysłała do domu nauczycieli po kontakcie z zakażoną osobą. Mamy takich historii więcej.

Zdrowy, ale nie według procedury

Adam jest fotografem. Po kilkugodzinnej sesji dowiedział się, że jedna z osób z ekipy jest zakażona. Jego nazwisko trafiło na listę jej kontaktów. Dowiedział się, że po pięciu pełnych dobach od kontaktu – czyli akurat nazajutrz – może zrobić sobie test. Był poniedziałek. Test zrobił we wtorek rano w jednym ze szpitali w Warszawie, choć nie bez problemów, bo bezobjawowych testować nie chcą. Tego samego dnia po południu zadzwoniła do niego pani z sanepidu w mieście, gdzie jest zameldowany, i powiadomiła o nałożonej kwarantannie. Przy okazji Adam spytał, co powinien zrobić, bo jego syn ma katar, a on nie może wyjść z domu. Pani radziła zadzwonić po karetkę, poprosiła o PESEL syna i wpisała go na listę osób izolowanych. Trzy godziny później Adam dostał wynik badania. Ujemny. I to był początek kłopotów.
W środę rano zadzwonił na infolinię z wnioskiem o anulowanie kwarantanny. Poinformowano go, że wkrótce ktoś zadzwoni, ale dopóki nie zadzwoni, Adam nie może opuszczać miejsca wskazanego w aplikacji Kwarantanna Domowa. Aplikacja każe robić sobie zdjęcie o przypadkowych godzinach. Adam wysyła selfie, trzymając w ręku ujemny wynik badania. Umawia odwołane spotkania i czeka na telefon. Bezskutecznie.
W czwartek dzwoni do Sierpca, pod numer, z którego poinformowano go o kwarantannie. Pan, który odbiera telefon, rozumie jego zdenerwowanie, pojmuje absurd, ale tłumaczy, że nakaz może znieść jedynie dyrektor sanepidu z miasta, w którym odbywa się kwarantannę. Adam tłumaczy, że do warszawskiego sanepidu nie może się dodzwonić. Inspektor obiecuje, że sam zadzwoni. Po kilku godzinach oddzwania. Jemu też się nie udało.
Gdy aplikacja każe Adamowi zrobić zdjęcie, nie robi go. Niczego nie wysyła i czeka na reakcję. Nic się nie dzieje.
W piątek prosi przyjaciółkę, by pojechała do siedziby sanepidu i wyjaśniła sytuację. Do budynku udaje się jej wejść tylko na chwilę. Zostaje wyproszona przez młodą pracownicę, która z nią w końcu rozmawia na zewnątrz. Przyznaje, że sytuacja jest absurdalna, mówi, że może przyjąć pismo z wyjaśnieniami, które położy na biurku pani dyrektor, ale nie sądzi, by to coś zmieniło. Dlaczego? Bo na początku września weszły w życie nowe przepisy, zgodnie z którymi negatywny wynik testu nie jest podstawą do skrócenia kwarantanny. A za jej złamanie grozi kara w wysokości 30 tys. zł. Dlaczego nikt Adamowi wcześniej o tym nie powiedział? Dlaczego na infolinii kazali mu czekać na telefon? Dlaczego ma siedzieć w domu, choć jest zdrowy?
„Odnoszę wrażenie, że w sanepidzie pracują jakieś ameby” – pisze na facebookowym koncie „To nie z mojej karetki” jeden z ratowników medycznych, który przez kilka dni nie mógł wykonać testu, więc zamiast ratować innych, siedział w domu. Jak się potem okazało, nie był zakażony. „Najgorsze, że te osoby podejmują ważne decyzje. Decyzje, które mają wpływ na zdrowie i życie ludzi” – dorzuca.
– To musi pierd…ąć – mówi nam rozmówca z otoczenia Ministerstwa Zdrowia. Według niego system tak się zatkał, iż odetkać go może jedynie jakaś spektakularna katastrofa, ogólnopolska żałoba, a potem walnięcie się w piersi i postanowienie poprawy.

Kiedyś było lepiej

– Proszę nie mieć pretensji do szeregowych pracowników inspekcji – apeluje prof. Włodzimierz Gut, wirusolog. – Oni są ofiarami, a nie sprawcami tej kryzysowej sytuacji.
Dodaje, że to, co się stało z inspekcją, jest efektem działania kolejnych ekip przez 100 lat. Bo taka jest historia sanepidu, który – kiedy go utworzono po odzyskaniu przez Polskę niepodległości – potrafił działać bardzo sprawnie.
Był listopad 1918 r., w wyniszczonej wojną Europie szalały zarazy – jedna po drugiej przewalały się epidemie duru wysypkowego (zwanego tyfusem), cholery, gruźlicy i czerwonki (dezynterii). Także na terenach młodego państwa polskiego sytuacja sanitarna była katastrofalna (zwłaszcza na wschodzie). Ówczesne władze powołały więc najpierw Naczelny Nadzwyczajny Komisariat do Walki z Epidemiami z naczelnym komisarzem na czele i pięcioma nadzwyczajnymi komisarzami dla pięciu okręgów w kraju. Aby komisariat mógł skutecznie działać, potrzebował ośrodka laboratoryjnego – wybrano Państwowy Zakład Epidemiologiczny (PZE) założony w 1918 r. z inicjatywy dr. Ludwika Rajchmana. W 1919 r. do PZE przyłączono kilka prywatnych zakładów i nadano im nazwę Państwowy Centralny Zakład Epidemiologiczny (PCZE), który w 1923 r. przemianowano na Państwowy Zakład Higieny.
– To była potężna instytucja z szerokimi kompetencjami merytorycznymi i nadzorczymi. Jej szef był w randze wiceministra – mówi prof. Gut.
Zasady jej funkcjonowania wzorowano na amerykańskim National Institutes of Health (NIH), przy czym Amerykanie – zwłaszcza Fundacja Rockefellera – wspomagali ją finansowo i organizacyjnie. W 1922 r. z jej udziałem została powołana pierwsza taka w Europie Państwowa Szkoła Higieny. W szkole uczyli się nie tylko pracownicy PZH, ale też lekarze i tzw. dezynfektorzy – kadry sanitarne kraju.
– Każde miasto wojewódzkie miało swoją filię PZH, od Gdyni, przez Poznań, Wilno, Brześć nad Bugiem, po Katowice – opowiada prof. Gut.
PZH rósł. Od 1920 r. zajmował się produkcją surowic i szczepionek (m.in. przeciw cholerze, czerwonce, durowi brzusznemu, ospie i wściekliźnie). Produkowane były również preparaty diagnostyczne. Dzięki temu walka z epidemiami stawała się coraz bardziej skuteczna.
Kiedy sytuacja epidemiczna się unormowała, instytucja zajęła się głównie krzewieniem higieny i działalnością naukową, a także nadzorem nad lekami. PZH skupiał w tamtym czasie najwybitniejszych uczonych, m.in. prof. Ludwika Hirszfelda, światowej sławy biologa, lekarza, bakteriologa, immunologa, odkrywcę pałeczki duru rzekomego, twórcę nowej dziedziny nauki – seroantropologii, współodkrywcę praw dziedziczenia grup krwi. W 1935 r. do PZH włączono Państwowy Zakład Badania Żywności i Przedmiotów Użytku, rok później z Oddziału Hydrologicznego PZH i Oddziału Inżynierii Sanitarnej Państwowej Szkoły Higieny powstał Dział Wodny, po wojnie przekształcony w Zakład Higieny Komunalnej. W 1939 r. filia w Gdyni przekształcona została w Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej, który istnieje do dziś.
– Nawet Niemcy nie rozwiązali PZH, był im potrzebny, żeby nadal produkować szczepionki, zwłaszcza przeciwko tyfusowi – mówi prof. Gut. Zmieniła się tylko centrala, rozkazy były wydawane z Hamburga, z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej, ale ta się ponoć nie bardzo wtrącała. W tamtym czasie działalność PZH szła na dwa fronty. Pierwszym było dbanie o zdrowie publiczne na terenie Generalnej Guberni, drugim właśnie szczepionki. Miały być dla Niemców, ale spora ich część szła dla polskiego podziemia, dla więźniów obozów koncentracyjnych i żydowskich gett. – To były szczepionki weiglowskie – podkreśla prof. Gut, nawiązując do postaci prof. Rudolfa Stefana Weigla, światowej sławy biologa kilkukrotnie nominowanego do Nagrody Nobla, twórcy pierwszej skutecznej szczepionki na tyfus otrzymywanej z jelit zakażonych wszy (1934 r.). Dzięki swojej wiedzy prof. Weigl nie tylko sam uniknął śmierci z rąk niemieckiego okupanta, a potem bolszewików, lecz także uratował wielu ludzi. Również dlatego, że zatrudniał u siebie we Lwowskim Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami karmicieli wszy – posiadanie kenkarty podbitej przez PZH uwalniało z łapanek i dawało dodatkowe przydziały żywności. Karmicielami byli m.in. Stanisław Banach – twórca lwowskiej szkoły matematycznej, poeta Zbigniew Herbert czy pisarz Jerzy Broszkiewicz.

Jak rozmontowano system

Po wojnie Polskę znów nękały epidemie duru brzusznego, czerwonki, błonicy, kiły, gruźlicy… Dlatego ponownie powołany został Urząd Naczelnego Nadzwyczajnego Komitetu do walki z epidemiami. PZH ponownie stanął na czele walki z zarazą. – Ale komuniści nie ufali naukowcom, to podejrzana ideologicznie grupa, więc w 1952 r. zaczęło się majstrowanie przy strukturze zakładu – zauważa prof. Gut. Powstała Inspekcja Sanitarna, której PZH podlegał już jako – zaledwie – instytut naukowy. Z jego wojewódzkich filii utworzono samodzielne jednostki organizacyjne, czyli wojewódzkie stacje sanitarno-epidemiologiczne. Samodzielność uzyskał także zakład produkujący szczepionki, czyli Biomed, oraz instytuty medycyny wsi i medycyny pracy. Trwała nieprzerwana walka o kompetencje, kolejne instytucje z biegiem lat się usamodzielniały. – Kiedyś mieliśmy tyle instytutów, co połowa Unii Europejskiej, ale po kolei wychodziły z PZH (potem przemianowanego na Państwowy Instytut Higieny, PIH), osłabiając go, tworzono kierownicze miejsca pracy dla zasłużonych – komentuje prof. Gut, który z tą instytucją był związany od 1974 do 2019 r., w ostatnich latach zasiadał w jej komitecie doradczym, który jednak został zlikwidowany.
Reform tej instytucji było jeszcze wiele, najważniejsza z nich – z 1989 r. – przekazała terenowe jednostki sanepidu samorządom wojewódzkim i powiatowym. To oznaczało, że np. inspektorów powiatowych mianował starosta, więc nie byli oni w pełni niezawiśli, aby kontrolować instytucje podlegające lokalnej władzy. Zaczęła się, jak to nazywają nasi rozmówcy, republika szlachecka, gdzie każdy sobie na zagrodzie wydawał decyzje, a mandaty były ważniejsze od badań naukowych. Jako że nie trzeba było już walczyć z epidemiami, siły zostały skierowane na przedsiębiorców, zwłaszcza na gastronomię.
– Zrobiono także czystki kadrowe, mnóstwo ludzi wtedy straciło pracę – opowiada jeden z rozmówców, byłych pracowników sanepidu, który prosi o anonimowość, gdyż część jego najbliższej rodziny pracuje w gastronomii. Jego zdaniem od tej pory starosta dostał taką władzę, jak wcześniej I sekretarz PZPR w powiecie – robił, co chciał. – Za PRL-u lądowałem na dywaniku u szefa partii, bo wydałem decyzję administracyjną odnośnie jego kumpla, dyrektora szkoły, który miał brud w stołówce. Wyzwał mnie od gówniarzy, choć miałem wtedy ponad 30 lat – opowiada. Za wolnej Polski wyleciał z pracy, gdyż podpadł prominentnemu lokalnemu biznesmenowi, który choć sam wylewał ścieki do lokalnej rzeki, próbował niszczyć konkurencję donosami do inspekcji. – Dostaliśmy informację, że pewien ajent hotelowy wylewa ścieki do jeziora. Poszedłem na kontrolę, okazało się, że wszystko jest w porządku. Powiedziałem mu, że inspekcja była spowodowana skargą pana X. Niestety, ajent się wściekł, nie potrafił utrzymać tajemnicy i zrobił X awanturę. Sprawa poszła dalej, moje postępowanie zostało uznane za złamanie tajemnicy służbowej i wyleciałem z hukiem – opowiada inspektor. Przepracował w sanepidzie 25 lat. Po szkole średniej poszedł na praktykę do stacji i już tam został. Miał fazę idealistyczną, kiedy marzyło mu się, że uczyni świat bezpieczniejszym. Żeby wyposażyć swoją stację na północy kraju, razem z kolegami odnawiali wtedy meble, remontowali stare karetki. Podpadał szefom, bo nie był skłonny do współpracy i wolał edukować niż wystawiać mandaty. – Różne rzeczy można o mnie powiedzieć, ale nie to, że byłem świnią – mówi dziś. Zapytany, czy przez te ćwierć wieku jego pracy udało mu się zrobić coś ważnego, milknie. I po dłuższej chwili przyznaje, że trudno mu sobie coś takiego przypomnieć.
– No nie, nasza praca, nawet bez takiego kryzysu jak dzisiejsza epidemia, ma sens – prostuje inny z naszych rozmówców, lekarz, który pełnił funkcję powiatowego inspektora sanepidu na południu Polski. Sam brał udział w kilku akcjach związanych z bezpieczeństwem żywności, do których – jego zdaniem – zdolna jest tylko ta formacja. – Chodzi o współczesny terroryzm. Zdarza się, że przestępcy szantażują producentów, dajmy na to słodyczy, że jeśli nie dostaną jakiejś kwoty, zatrują ich pewną partię. Albo już zatruli i jeśli nie dostaną kasy, nie wskażą jej – relacjonuje. Wtedy tylko wyszkoleni specjaliści są w stanie ściągnąć trefny towar z rynku – mówi. Podobnie było ze skażonym alkoholem z Czech.
Wtóruje mu prof. Włodzimierz Gut, wskazując jednak, że nie tylko o żywność tu chodzi. – O inspektorach sanepidu pisano w mediach jako o dinozaurach, którzy utrudniają rozwój firmom w kapitalistycznej Polsce. A zwykle chodziło np. o ubranka dziecięce czy zabawki nasączone rakotwórczymi farbami – mówi.
Ale odium zostało. O inspektorach sanepidu od lat plotkowano jako o łapówkarzach, którzy nie wydadzą pozytywnej opinii, jeśli się im „nie posmaruje”. Trudno jednak znaleźć przykłady takich zdarzeń, a jeśli już są, to dotyczą drobiazgów, jak ten z 2004 r., kiedy przed sądem stanęły pracownice powiatowego sanepidu w Proszowicach, które kontrolowały podkrakowskie placówki handlowe. Właściciele sklepów zeznali, że kontrole były fikcją, a protokoły nie miały wiele wspólnego z prawdziwym stanem placówek. Za przysługę kontrolerki dostawały reklamówki kawy, papierosów, czekolady, artykułów chemicznych. Jedna z nich miała też wygrać telewizor w konkursie urządzonym przez sklep, który wcześniej kontrolowała. Pięć lat później wyszło na jaw (po telefonie z donosem), że dwie pracownice Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Lublinie za pozytywną opinię na temat stanu pewnego domu weselnego wzięły od właściciela po koszu słodyczy. Każdy wart był 60 zł. Sąd warunkowo umorzył sprawę, ale obie panie z wieloletnim stażem straciły pracę.
To wyniki poszukiwań w sieci. Równie mało sensacyjne efekty przyniosło przepytywanie znajomych, pytania były wrzucane na media społecznościowe. – Prowadzę cukiernię, przyszły do mnie dwie panie na kontrolę, chciałem je poczęstować kawą i ciastkiem, parę godzin u mnie spędziły, ale odmówiły, z uśmiechem tłumacząc, że to mogłoby zostać poczytane za korupcję – napisał mam jeden z facebookowiczów. A koleżanka prowadząca od kilkunastu lat siłownię zadzwoniła: „Nigdy nie miałam problemów, nawet jak inspektorki coś znalazły, bo przepisy są często głupie i nie do ogarnięcia dla normalnych ludzi, to pouczały, np. że trzeba wywiesić informację, jakimi środkami chemicznymi są myte powierzchnie. Razem żeśmy się śmiały”. W tym roku czekała na kontrolę, która nie przychodziła ani się nie anonsowała (sanepid ma obowiązek zgłosić to siedem dni przed planowanym wejściem), więc starała się dowiedzieć, kiedy może się spodziewać wizyty. Usłyszała, że może za parę miesięcy, gdyż wszyscy inspektorzy są zawaleni pracą w związku z epidemią.
– Jestem przekonany, że kwestia korupcji, jeśli istniała, to jest sprawą dawnych, na szczęście minionych czasów – komentuje dr Marek Posobkiewicz, który pełnił przed Jarosławem Pinkasem funkcję głównego inspektora sanitarnego. Generalnie zgadza się z tym, że rola sanepidu malała, tak samo jak jego finansowanie, że bez kryzysów trudno było coś wywalczyć, choć zadania związane ze zdrowiem publicznym pozostawały wygórowane. Ostatnia przed pandemią COVID-19 wielka akcja, w jakiej ta instytucja brała udział, to była walka z dopalaczami. W krytyczną fazę weszła w październiku 2010 r., kiedy zidentyfikowano 258 zatruć środkiem pod nazwą Tajfun. Wtedy decyzją głównego inspektora sanitarnego zakazano obrotu nim i wszelkimi podobnymi wyrobami na terenie całego kraju.
– Pamiętam tę akcję, gdyż policjanci brali w niej udział razem z inspektorami sanepidu – śmieje się Robert Duchnowski, który był kierownikiem sekcji w laboratorium kryminalistycznym, a później naczelnikiem sztabu w jednej z warszawskich komend rejonowych. Opowiada, że były wówczas dwa problemy. Pierwszy dotyczył kwestii prawnych: decyzja mająca skutek natychmiastowej wykonalności powinna być wydawana w każdym przypadku indywidualnie, jednak inspektorzy mieli jedynie ksero podpisane przez GIS z wykropkowanym miejscem na wpisanie nazwy i adresu sklepu sprzedającego dopalacze, co potem było przyczyną kłopotów w sądach, gdyż firmy odwoływały się od takich kserówkowych decyzji. Poza tym, jak mówi, pracownicy inspekcji byli nieprzygotowani do działań operacyjnych i wykazywali się w nich zerową kreatywnością. – Przestępcy zmieniali składy dopalaczy, a oni nie wiedzieli, co mają zrobić – mówi, dodając, że bez policjantów inspektorzy by się pewnie zapłakali. Doktor Posobkiewicz potwierdza: nie było łatwo, kserówki były potrzebą chwili, ale potem sprawy wyprostowano formalnie. Walka z dopalaczami przechodziła różne fazy, z dopalaczowych sklepów handel przeniósł się do konspiracji, teraz jest tak, że siedzi głównie w sieci, na zagranicznych serwerach, a grupa docelowa z nastolatków przemieniła się w młodych dorosłych, koło trzydziestki. – Na szczęście ten rodzaj środków psychoaktywnych przestaje już być modny, ale dopóty, dopóki utrzymuje się popyt, podaż także będzie istniała – konkluduje Posobkiewicz. To jest kolejne zadanie, które sanepid ma na głowie, a któremu dziś nie bardzo potrafi sprostać.
– Ja w ogóle mam kiepskie zdanie na temat służb sanitarnych – dodaje Robert Duchnowski. Przypomina, że jeszcze do niedawna istniała Państwowa Inspekcja Sanitarna MSW, taki branżowy sanepid. Miał z nią do czynienia wiele razy, przychodzili na kontrolę. I nigdy nie mogli się dogadać. – Inspektorzy nie byli w stanie wytłumaczyć, czym jest ich zdaniem substancja biologicznie czynna. Mieli wątpliwości, czy zabezpieczanie dowodów rzeczowych w zimnej piwnicy jest wystarczające. Natomiast nie mieli uwag co do liczby toalet w odniesieniu do osób zatrzymanych. W jednostce, w której wówczas służyłem, były dwie ubikacje na 14 cel. Z przepisów wynikało, że nie można osób zdrowych mieszać z chorymi ani wsadzić do jednego pomieszczenia zatrzymanych cierpiących na dwie zakaźne choroby, np. HIV i żółtaczkę. I każda z tych osób powinna mieć do dyspozycji osobną łazienkę. Ale oni to olewali, woleli się koncentrować na tym, czy jest płyn do dezynfekcji rąk. Ot, takie mieszanie w herbacie z nadzieją, że stanie się dzięki temu słodsza – podsumowuje.

Pod krytycznym okiem opozycji

W lipcu tego roku ten branżowy, podlegający pod MSWiA sanepid (obejmował Policję, Straż Pożarną i Straż Graniczną) został zlikwidowany i przeszedł pod nadzór Państwowej Inspekcji Sanitarnej, co jak podawał rząd, było podyktowane ujednoliceniem prowadzonych kontroli i działań nadzorczych. Ten ruch spotkał się z ostrą krytyką opozycji, która twierdziła, że to dywersja, rezygnować w pandemii z pracy doświadczonych inspektorów, którzy mogliby pomóc (w dalszym ciągu funkcjonuje oddzielna branżowa inspekcja sanitarna przy Ministerstwie Obrony Narodowej). Z krytyką spotkała się także pionizacja struktur sanepidu – co reguluje styczniowa nowelizacja ustawy o Państwowej Inspekcji Sanitarnej oraz niektórych innych ustaw. Zwiększa ona rolę głównego inspektora sanitarnego oraz wojewodów jako organów mających moc wydawania zaleceń, wytycznych i poleceń jednostkom podlegającym wcześniej samorządom. Teraz inspektora powiatowego powołuje inspektor wojewódzki, a nie starosta. A wojewódzkiego – GIS.
– To dobrze – uważa dr Marek Posobkiewicz. Jego zdaniem działania i decyzje powinny być jednolite, a wcześniej zdarzało się tak, że wytyczne GIS były różnie interpretowane przez inspektorów powiatowych. – Jeśli przedsiębiorca miał filie swojej firmy w różnych częściach kraju, czasem nie wiedział, w jakim świecie żyje, bo decyzje tak bardzo się różniły – tłumaczy. I dodaje, że gdy za jakiś czas pandemia przejdzie do historii, taka instytucja, jaką jest sanepid, nadal będzie potrzebna. Może zejdzie z nagłówków gazet, przestanie być tematem typu „breaking news”, jednak należy ją traktować przynajmniej równie poważnie jak instytucje ubezpieczeniowe: wpłacając składkę za samochód, mamy nadzieję, że nie wydarzy nam się żaden wypadek, ale jeśli do niego dojdzie, jesteśmy zadowoleni, że ktoś nas odholuje w bezpieczne miejsce, wypłaci odszkodowanie. A przynajmniej zasady, które to regulują, będą spójne.
Doktor Posobkiewicz ufa także, że politycy, którzy rozdzielają pieniądze pomiędzy różne instytucje, zastanowią się, czy – kiedy zagrożenie pandemią SARS-CoV-2 odejdzie – warto czynić oszczędności na inspekcji sanitarnej, co do tej pory było regułą. Przykład: siedem lat temu z powodów finansowych zlikwidowano ponad 30 laboratoriów działających przy jednostkach powiatowych sanepidu. Teraz widać, że to był błąd.
Na razie nic nie wskazuje na to, żeby politycy połączyli siły. Kłócą się, stroszą piórka. Starsze panie, które – jak mówił w wywiadzie dla DGP Jarosław Pinkas – są wciąż twarzą sanepidu, po prostu na tę twarz padają. Nie dają rady. Kalka do kopiowania decyzji i jedna linia telefoniczna na inspektorat. To wszystko, co mają.
– Trafiłam na kwarantannę, bo miałam kontakt z osobą zakażoną. Moja córka, sześciolatka, podlega obowiązkowi szkolnemu. Po wielokrotnych próbach dodzwoniłam się do sanepidu, zapytałam, co mam zrobić z dzieckiem. Sympatyczna osoba poradziła, żebym zatrzymała dziecko w domu, ale na oficjalną, przesłaną listem poleconym decyzję poczekam do początku listopada, bo pracownicy sanepidu nie nadążają z korespondencją – to kolejny głos, z jakim się spotkaliśmy w naszej sondzie. – Jeśli obecnie od 200 do 350 tys. osób przebywa na kwarantannie, to sanepid nie jest w stanie ich wszystkich kontrolować ani wypisywać decyzji – przyznaje dr Posobkiewicz. Przydałyby się zmiany w prawodawstwie, np. taka, żeby decyzja przekazana przez SMS, e-mailowo lub telefonicznie była równie obowiązująca, jak ta, która przyjdzie listem poleconym. Ale zanim tak się stanie, możemy liczyć tylko na siebie. A COVID-19 wciąż przekłada się na życie społeczne, gospodarcze, na PKB Polski – w całym 2020 r. gospodarka może się zmniejszyć o 3,4 proc.
Siedem lat temu z powodów finansowych zlikwidowano ponad 30 laboratoriów przy jednostkach powiatowych sanepidu. Teraz bardzo by się przydały