Do Grecji czy Turcji jeździ się na wakacje, na urlop albo na wypoczynek. W PRL jeździło się na wczasy.
Określenie „na wczasy” wyszło z użytku, bo trąci anachronizmem z poprzedniej epoki, kiedy zakłady pracy organizowały pracownikom kanikułę i kwaterowały ich w ośrodkach w górach, nad jeziorem czy nad morzem. W PRL wszystko było ustalane odgórnie – mieliśmy gospodarkę planową, to i wczasy były planowe.
Krótko po wojnie, w 1949 r., władze powołały Fundusz Wczasów Pracowniczych (FWP) – przedsiębiorstwo do promocji turystyki zorganizowanej. Zapewniało pracownikom państwowych zakładów wypoczynek na preferencyjnych zasadach. Wczasowicze gościli w atrakcyjnych ośrodkach w Zakopanem, Krynicy czy Międzyzdrojach, ale aby tam pojechać, nie wystarczyło zapłacić. Trzeba było mieć skierowanie, które wydawały przyzakładowe biura i agencje FWP. Wśród kryteriów była liczba wolnych miejsc w ośrodku, ale też przynależność kandydata do partii. Pozytywnie zweryfikowany pracownik mógł się cieszyć dwutygodniowym wypoczynkiem z rodziną, pojechać na wczasy krajoznawcze (rejsy po rzekach), turystyczne (wędrowne wycieczki wysokogórskie) czy lecznicze (do sanatorium lub uzdrowiska). Z informatora FWP wynika, że w drugiej połowie lat 60. fundusz dysponował prawie 53 tys. miejsc wczasowych w 116 miejscowościach w całym kraju, gdzie odpoczywało ponad 0,5 mln urlopowiczów.
Demokratyzacja luksusu
Dwie dekady później – w epoce Edwarda Gierka – władza położyła większy nacisk na wypoczynek mas pracujących. „W 1970 roku przeciętny urlop robotnika zatrudnionego w przemyśle kształtował się na poziomie 3,5 tygodnia rocznie, gdy dziesięć lat wcześniej wynosił tylko 2,7 tygodnia” – przypomina Paweł Sowiński w książce „Wakacje w Polsce Ludowej. Polityka władz i ruch turystyczny (1945–1989)”. Polacy zaczęli dłużej odpoczywać.
Były organizacje planujące rodakom wypoczynek, było więcej wolnego, musiała zatem powstać baza wczasowa. Władza z rozmachem przystąpiła do budowy hoteli, ośrodków wypoczynkowych i sanatoriów. Jak pisał Andrzej Szczerski w książce „Cztery nowoczesności. Teksty o sztuce i architekturze polskiej XX wieku”, w pierwszej połowie lat 70. oddano do użytku ponad 1,4 tys. domów wczasowych. Ten infrastrukturalny trend autor określił mianem „demokratyzacji luksusu”. Wypoczynek był elementem systemu kontroli nad społeczeństwem, ale dbający o PR Gierek nie chciał być kojarzony z nadzorcą – wolał uchodzić za empatycznego reformatora.
Architektura domów wypoczynkowych budziła podziw. Zbudowany pod Wawelem Dom Turysty PTTK, z wyginającą się łukowato fasadą, był – jak pisze Anna Cymer w „Architekturze w Polsce 1945–1989” – znakiem rozpoznawczym modernistycznego obiektu. Podobny charakter miał dom wczasowy Harnaś w Bukowinie Tatrzańskiej. Wiele obiektów usiłowano wpasować w okoliczny krajobraz, np. ośrodek Granit w Szklarskiej Porębie, który sprawiał wrażenie, jakby tarasowo zsuwał się z górskiego zbocza. Twórca projektu nazywał go antybudynkiem, w pełni podporządkowanym otoczeniu, który miał się nie rzucać w oczy. Ale „zwisające” z pagórka wielopiętrowe budynki o fikuśnej bryle wyglądały tak nietypowo, że nierzadko wywoływały w wypoczywającym aktywie rozbawienie.
W wydanej rok temu książce „Ostatni turnus” Marcin Wojdak pokazuje zdjęcia pozostałości po architekturze wypoczynkowej rodem z PRL. Dziś to często widok nędzy i rozpaczy. W dziury po oknach ośrodka kolonijno-wczasowego ZPW Norbelana w Justynowie pod Łodzią dosłownie zapuszczają się drzewa i krzewy, a o niegdysiejszej obecności ośrodka wypoczynkowego Maxtur w Gądkowie Wielkim przypomina spatynowana tablica przytwierdzona do brzozy. „Gruzu więcej niż architektury” – podsumowuje autor książki.
Gdy pytam, czego szukał, jeżdżąc z aparatem po Polsce i fotografując miejsca, do których od dawna nie jeżdżą turyści, odpowiada, że to był ostatni moment, by w obecnej dynamice zmian ten PRL-owski klimat jeszcze uchwycić. – Ośrodki wczasowe są tym wycinkiem architektury powojennego modernizmu, który zachował się do naszych czasów w najlepszym i chyba najbliższym oryginałowi stanie. Ale nigdy nie zostały dokładnie zinwentaryzowane i udokumentowane fotograficznie. W odróżnieniu od domów kultury, urzędów miast, dworców, domów handlowych tu dotacje unijne, będące głównym paliwem napędowym dla przeprowadzanych remontów, nie dotarły. Poza tym mam wrażenie, że taki sposób spędzania wakacji był wspólnym doświadczeniem wielu pokoleń, a że wakacje to czas beztroski, to jest to doświadczenie bardzo pozytywne. Spajające. Sentymentalne. I ja też się na ten sentyment załapałem. Chciałem zobaczyć, czy da się jeszcze spędzić wakacje tak jak przed laty. Czy da się zasymulować powrót do przeszłości. Z moich zdjęć wynika, że się da – twierdzi Marcin Wojdak.
Wybrane ośrodki wczasowe, które reklamowały sezon urlopowy w dobie PRL, prezentuje też wystawa „Wczasy. Krajobrazy wypoczynku” we wrocławskim Muzeum Architektury. Zgromadzono 21 obiektów (w tym fotografie i modele). Niedużo jak na architektoniczny rozmach tamtej epoki, ale nie na liczbie zależało kuratorom. No i planowano ją pokazywać poza Polską. – Przygotowywaliśmy ją pod kątem targów EXPO w Dubaju. Zamysł był taki, aby PRL-owskie skarby architektury wypoczynkowej przedstawić ludziom, którzy nie znają Polski i w których nie wywołuje ona żadnych emocji. Bo nasza wystawa dotyka sentymentów – opowiada Michał Duda, dyrektor Muzeum Architektury we Wrocławiu.
Można więc zobaczyć przedwojenne, zbudowane na początku XX w. schronisko nad Morskim Okiem, popularne w PRL domki letniskowe typu Brda w kształcie namiotów z dwuspadowymi dachami; a do tego dawny krajobraz Zawodzia, dzielnicy uzdrowiskowej Ustronia, z wystającymi ponad drzewami spiczastymi domami dla kuracjuszy. Ale wrocławska wystawa zwraca też uwagę na współczesne obiekty, jak Dom Baby Jagi czy postawiony z naturalnych elementów (z drewna, gliny i słomy) dom w Potoczku w Kotlinie Kłodzkiej.
– Wystawa opowiada historię wypoczynku w Polsce: jaką rolę odgrywały wczasy i jak się zmieniał wypoczynek przez dekady. Początkowo urlopowy wyjazd był luksusem przynależnym elitom. Z czasem stawał się rozrywką przystępną dla społeczeństwa, a przez to egalitarną. Zresztą uregulowaną przepisami, ponieważ Konstytucja PRL stanowiła, że państwo ma obowiązek zapewnić obywatelowi infrastrukturę wypoczynkową. No i zapewniała – kontynuuje dyrektor Duda.
Skarpety nad Popradem
Ojciec Jolanty Zientek-Vargi pracował w Fabryce Samochodów Osobowych na warszawskim Żeraniu. A fabryka miała ośrodki wczasowe w całej Polsce. Toteż tata zabierał rodzinę w wakacje, serwując co roku inne atrakcje – a to w Augustowie, a to w Mrągowie, a to w Muszynie. Podczas wrześniowych wypadów w augustowskie lasy główną atrakcją były grzybobrania. Wakacje też upływały na wypatrywaniu dorodnych sztuk. – Codziennie chodziliśmy na grzyby. Potem czyściliśmy je w pokoju w ośrodku wczasowym, suszyliśmy na słońcu. A mama nawet robiła na miejscu grzyby marynowane – wspomina Jolanta Zientek-Varga.
Gdy już dorosła, założyła rodzinę i sama zawodowo związała się z FSO, miała okazję pojeździć na wakacje organizowane przez FWP. Z mężem i kilkuletnimi synami gościła m.in. w ośrodku wczasowym w Muszynie. Jedno zdarzenie szczególnie zapadło jej w pamięć. – Jak tylko była słoneczna pogoda, chodziliśmy nad płynący nieopodal Poprad. Tam na brzegu synowie zawsze mieli coś do zrobienia. Niezmiennie spotykaliśmy pana w średnim wieku, który siedział na kocu i dziergał na drutach skarpetki. Do dziś to wspominamy – uśmiecha się Jola.
Pan Zygmunt – emerytowany pracownik Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Warszawie – też podróżował z FWP po całej Polsce. Rabka, Augustów, Sarbinów – to częste wakacyjne przystanki, które letnią porą zaliczał razem z żoną i córką. W Rabce przyjezdni zatrzymywali się w ośrodku zakładowym zlokalizowanym w starej przedwojennej willi u podnóży Grzebienia. – Z rozrzewnieniem wspominam wizyty w barze z piwem. Wszystkie sprzęty były metalowe. Nie tylko meble, lecz także kubki i talerze. Chodziło o to, by nic się nie potłukło – śmieje się pan Zygmunt.
Piwo dobrze smakowało (jak wszystko, co niedostępne, a w latach 80. to był napój deficytowy w polskich sklepach) także w restauracji Rospuda w Augustowie. Tam z kolei rodzina pana Zygmunta wypoczywała w drewnianych domkach letniskowych położonych w lesie. Dochodziło do zabawnych sytuacji. – Żona zakwestionowała czystość w domku i dokładnie wszystko wyszorowała. Potem zajrzeliśmy do pudła kanapy i okazało się, że nie zmieniono pościeli po poprzednich wczasowiczach. Poprosiłem więc obsługę o świeżą kołdrę, poduszki i prześcieradło. Wtedy zaproponowano nam inny domek. Ale żona zdecydowanie odmówiła, bo nie chciała sprzątać kolejnego. No i czysta pościel jakimś trafem się znalazła – przypomina sobie pan Zygmunt.
Bilard z grzybkiem
50-letni Maciej zapamiętał ferie w Zakopanem. Dużo śniegu, zaspy, trudno było przejść obok Witkiewiczówki, gdzie mieściły się jadalnia oraz wspólny telewizor. – W świetlicy na piętrze stał stół do bilardu, ale to był bilard z grzybkiem – wspomina mężczyzna. Takie egzemplarze widywano wówczas w wielu domach wczasowych. Dziś można je kupić w internecie jako obiekty kolekcjonerskie. „Zielone sukno na blacie jak ze stołów prezydialnych w Polsce Ludowej” – czytam w opisie produktu na jednej ze stron. Stół kosztuje 2,2 tys. zł. Drogo? Wspomnienia są bezcenne.
Karola – dziś czterdziestoparolatka – na wczasy zabierali dziadkowie, bo jako pracownicy LOT-u dostawali skierowanie do różnych miejsc wypoczynkowych. – Byliśmy kwaterowani przeważnie w bombastycznych molochach, które w środku wyglądały niemal tak samo: schody po obu stronach długiego korytarza, na każdym końcu wspólna łazienka z prysznicem, a pośrodku holu coś na kształt świetlicy z podwieszanym telewizorem. Pokoje też zawsze niemal w identycznym standardzie: na półce odbiornik radiowy Unitra, na stole ceramiczne talerze z zielonym logo Funduszu Wczasów Pracowniczych – wspomina bez rozrzewnienia. Jeździł do Krynicy-Zdroju, Kołobrzegu, Szklarskiej Poręby, ale też do mniej znanych miejscowości: Żegiestowa, Szerokiego Boru, Tęgoborza. Zdarzały się śmieszne historie. Jedna miała miejsce na wakacjach we Władysławowie. – Nie wszyscy wczasowicze kładli się spać po dobranocce. Była grupa bankietowa, która niewiele sobie robiła z ciszy nocnej. Ośrodek był jednak zamykany po godz. 22, więc balangowicze usiłowali wejść do pokoju na drugie piętro przez otwarte okno, a za drabinę posłużyła im rynna. Pech chciał, że nie wytrzymała pod ciężarem kilku mężczyzn i runęła razem ze wspinaczami, stawiając na nogi cały ośrodek. Rano wszyscy żyli nocnym ekscesem. A winowajcy zostali publicznie napiętnowani jako element aspołeczny, który nie szanuje świętego prawa do ciszy i spokoju wypoczywającego kolektywu – śmieje się Karol.
Kaowiec i akordeon
Minął PRL, ale w wielu miejscach jeszcze w latach 90. panowała ta sama atmosfera. Marcin Wojdak po wydaniu „Ostatniego turnusu” codziennie dostaje po kilka wiadomości od osób wspominających wakacyjne wyjazdy z lat 70. i 80., ale też niedługo po transformacji. Niby tyle się zmieniło, ale jednak niezupełnie. – Paradoksalnie te wczasy z lat 90. niewiele się różniły od tych z wcześniejszych dekad. I zdecydowanie dominuje ton nostalgiczny. Że było spartańsko, ale fajnie – relacjonuje Wojdak.
Przetrwały rytuały biesiad, wieczorków zapoznawczych i integracyjnych zabaw przy ognisku. – Właściciel ośrodka domków kempingowych wcielał się w rolę kaowca z „Rejsu” i „animował”. Brał akordeon i śpiewał na melodię znanej piosenki Młynarskiego: „Jesteśmy na wczasach w krasnobrodzkich lasach, w promieniach społecznych opalamy się”. Ludzie podrygiwali, zagryzając spopieloną kiełbasę prosto z patyka. Wyglądało to przaśnie i groteskowo jak cały PRL – wspomina wakacje w Krasnobrodzie na Lubelszczyźnie Artur, który jeździł tam z rodzicami już w latach 90.
Marcin jeździł na kolonie. Bywał np. w Łazach pod Wyszkowem. – Ośrodek kolonijny warszawskiego MZK z salami na ok. 20 dzieci. Urządzano „olimpiady” na boisku wylanym asfaltem, który w miesiącach letnich stawał się półpłynny i można było zgubić trampki. A w budynku głównym odbywały się dyskoteki, leciał Big Cyc z głośnika, organizowano swaty kolonijne. Jak miała przyjść wycieczka z sąsiedniej kolonii, wychowawcy kazali pozamykać okna, żeby nikt nas nie okradł. Najbardziej pamiętam zapach mięty: z budynku kuchni wychodził na zewnątrz kranik, z którego można było nabrać aromatyzowany napój – opowiada Marcin.
Trochę jeździ po Polsce i do tej pory napotyka wypoczynkowe relikty. Od razu wracają wspomnienia. – Zdarza mi się bywać w hotelu koło Kielc, w którym wciąż trwa walka nowoczesności z PRL. Niektóre korytarze schludne, odnowione, ale są też zgrzebne przestrzenie nadające się na scenografię filmów kryminalnych z tamtej epoki. W czasach świetności to musiał być bogaty ośrodek, o czym świadczą boazeria, basen z frywolną ornamentyką ścienną czy pozostałości siłowni. W barze na ścianie wiszą fotografie z wyborów hotelowej Miss ’93 – uśmiecha się mój rozmówca.
Dar Chruszczowa
Dawne ośrodki wczasowe dzisiaj niszczeją albo zmieniają swoje pierwotne przeznaczenie. W ruinę popadł dom wczasowy Smrek w Wiśle – kiedyś turystyczna duma Beskidów, gdzie rezydowali górnicy. Podobny los spotkał ośrodek kolonijny w Kulach na Śląsku. Przyjazdy dzieci górników czy hutników to już przeszłość. Obecnie podupadający obiekt odwiedzają jedynie fani zapuszczania się do trudno dostępnych miejsc w celach eksploracji zdewastowanych budynków.
Ale niektóre z liczących się w PRL domów wczasowych dostają drugie życie, często bardzo odmienne od pierworodnego. Ośrodek wypoczynkowy Prometeusz w Żegiestowie, do którego jeździł na wakacje autor tego tekstu, jest dziś domem pomocy społecznej i zapewnia wsparcie seniorom chorującym na astmę czy cukrzycę. Jeszcze rok temu trwały prace remontowe w dawnym ośrodku w Lublińcu nad stawem Posmyk, dokąd z aparatem przyjechał autor „Ostatniego turnusu”, ale zamiast choćby garstki turystów natknął się na grupę modlitewną niniwitów, bo to teraz miejsce kultu religijnego, a nie kultowych wakacji.
Wspomniany Granit w Szklarskiej Porębie również przeszedł metamorfozę i zmienił przeznaczenie. Najpierw służył wypoczynkowi partyjnych dygnitarzy. Miał saunę, klub z kręgielnią, kryty basen, centralę telefoniczną. Dziś działa tam Centrum Rehabilitacji Rolników KRUS. Partyjna wierchuszka rezydowała też w Łęguckim Młynie na Mazurach, gdzie Nikita Chruszczow ufundował w darze polskim przyjaciołom dom wczasowy wykonany z sosny syberyjskiej. Wieść niesie, że najchętniej wypoczywał tam pierwszy sekretarz Władysław Gomułka, zajadając się na wakacjach zupą grzybową i białym serem, a premier Piotr Jaroszewicz przyjeżdżał na polowania. Kiedy minęły lata świetności, ośrodek zaczął marnieć i władze powiatu olsztyńskiego długo bezskutecznie usiłowały go sprzedać. W końcu został odrestaurowany (jak zapewniają nowi właściciele, „z szacunkiem dla wzornictwa epoki”) i czeka na turystów.
W domach z betonu
Jak sobie radzą turystyczni giganci z dawnych lat? Żyją wspomnieniami. Na Facebooku odnalazłem profil PTTK Oddział Zakładowy „Baildon” z Katowic. Dużo tam zdjęć z wczasów w hutniczych ośrodkach Ondraszek w Wiśle czy Tryton w Świnoujściu. A jeździło się jeszcze do Rowów (młodzież kolonijna), Żywca (żeglarze) czy Ujsołów, gdzie stało siedem domków Brda. – Wczasy się skończyły, ale organizujemy wycieczki dla seniorów i starej gwardii turystycznej do Fromborka, bo mija okrągła rocznica śmierci Mikołaja Kopernika, czy do Elbląga zobaczyć przekop Mierzei Wiślanej – opowiada Wojciech Malinowski, prezes PTTK „Baildon”.
Nie odszedł w zapomnienie Fundusz Wczasów Pracowniczych – jako spółka prawa handlowego działa teraz na zasadach komercyjnych. Jest właścicielem obiektów wypoczynkowych w miejscowościach uzdrowiskowych – w Kudowie-Zdroju i Lądku-Zdroju. „Dysponujemy szeroką bazą zabiegową, organizujemy turnusy rehabilitacyjne i wczasy. Oferta spółki kierowana jest w szczególności do pracowników, seniorów, rodzin z dziećmi” – odpisuje mi lakonicznie biuro zarządu FWP.
Dawne obiekty wczasowe dziś przyćmiły wypoczynkowe kolosy. I to dosłownie, bo hotele stawiane np. w Pobierowie przypominają – z uwagi na rozmiar inwestycji – jednostkę mieszkalną Le Corbusiera. Ale czy stawianie wielkiego ośrodka przy samej plaży, gdzie do recepcji można niemal wpłynąć na desce surfingowej, sprawi, że wakacje będą dzięki temu bardziej atrakcyjne, udane i wyjątkowe niż za PRL?
– Obecne ośrodki wypoczynkowe, szczególnie te ciągi baraków ustawione jak pod sznurek przy samym morzu, nie dość, że są nieestetyczne, to jeszcze wyglądem przypominają fabryki. Są również dowodem niepohamowanych skłonności do zabetonowania wszystkiego, co tylko się da. W PRL planowano domy wczasowe z większym rozmysłem. No i ośrodki nie powstawały w miejscach przypadkowych. Architektura wypoczynkowa żyła w zgodzie z krajobrazem, czasami go kontestowała, ale nie było mowy o konsumpcji otoczenia przez powstający hotel. A dziś mało kto dostrzega konieczność nawiązywania więzi przyrody z architekturą. Szkoda, bo nie tędy droga – żałuje Duda.
Na pocieszenie wrocławskie muzeum ogłosiło zabawę dla wczasowiczów. Kto chce, niech robi zdjęcia współczesnej architektury wypoczynkowej i przesyła fotografie e-mailem do muzealnych zbiorów. Będą publikowane na Instagramie. Może za rok, przed kolejnymi wakacjami, powstanie z tego wystawa o wczasach w zupełnie nowych czasach. ©Ⓟ