W ubiegłym tygodniu Komisja Europejska skierowała skargę przeciwko Polsce do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w związku z niedostosowaniem sieci drogowej do nośności 11,5 t/oś. Nasze Ministerstwo Infrastruktury zareagowało zdziwieniem. Zaskoczenie to nie jest spowodowane faktem, że Unia nie ma powodów do wytykania nam stanu dróg.
W końcu unijnych standardów pod względem norm naciskowych nie spełnia aż 97 proc. z nich. Unii to nie obchodzi, bo Polska zobowiązała się dopuścić do ruchu na drogach pojazdy o nacisku pojedynczej osi napędowej do 11,5 ton. My co prawda to zrobiliśmy, ale tylko teoretycznie. W typowo polski sposób. Zapisaliśmy w ustawie, że po drogach publicznych dopuszcza się ruch pojazdów o nacisku pojedynczej osi napędowej do 11,5 tony, ale – na drogach krajowych można obniżyć limit do 10 i 8 ton, a na pozostałych szlakach (drogi wojewódzkie i samorządowe) obowiązuje limit 8 ton (chyba że podwyższono go do 10 t). W ten sposób to, co jest regułą, dotyczy jedynie 3 proc. dróg, a pozostałe 97 proc. stanowi od tej reguły wyjątek.
Przez długie lata myśleliśmy, że uda się wmówić KE, że te 97 proc. to drogi w centrach miast, małych wioskach lub miejscach o szczególnym znaczeniu przyrodniczym, czyli tam, gdzie dyrektywa na wprowadzenie wyjątków zezwala. Oczywiście TIR-y załadowane do 11,5 tony na oś jeżdżą po wszystkich drogach, tyle tylko, że przewoźnik musi uzyskać zezwolenie albo zapłacić karę.
Trudno było się spodziewać, że Komisja będzie taką fikcję tolerowała w nieskończoność, skoro postępowanie w tej sprawie prowadzi od trzech lat. Jednak mimo wszystko ministerstwo jest zdziwione. Dlaczego? Ponieważ w nieformalnych rozmowach z KE polscy urzędnicy otrzymali zapewnienie, że Unia pójdzie nam na rękę i póki co skargi do TSUE nie będzie. Byle tylko Polska realizowała działania zmierzające do poprawy sytuacji. Teraz komisja się usztywniła i już taka wyrozumiała nie jest.
W przeciwieństwie do Ministerstwa Infrastruktury ja zaskoczony nie jestem. Trudno nie odnieść wrażenia, że działanie KE są efektem polityki zagranicznej uprawianej przez nasz rząd. Jeśli sami wykazujemy się brakiem solidarności z innymi państwami Wspólnoty borykającymi się z problemem uchodźców, to trudno oczekiwać zrozumienia dla naszych kłopotów (na dostosowanie tylko dróg krajowych do nośności 11,5 tony na oś potrzeba 53 mld zł).
Czy naprawdę opłaca nam się ostentacyjne łamanie zaleceń Komisji Weneckiej w sporze o Trybunał Konstytucyjny? Czy można liczyć, że nie pozostanie to bez wpływu na inne instytucje unijne? Przecież Komisja Europejska to nie jest jakieś bezduszne, technokratyczne, kierujące się jedynie merytorycznymi kwestiami ciało. To również polityka, co dokładnie widać na przykładzie pobłażliwości, z jaką ta sama komisja traktuje Niemcy w sprawie MiLoG. Mimo iż już na pierwszy rzut oka widać, że stosowanie przepisów o płacy minimalnej w stosunku do transportu międzynarodowego narusza traktatową swobodę przepływu towarów, to nie widać, by KE specjalnie kwapiła się do ukarania naszego zachodniego sąsiada za stosowanie praktyk protekcjonistycznych.
Nie chodzi o to, by politykę zagraniczną uprawiać na kolanach. Jednak od obrażania wszystkich naokoło nie sprawimy, że będą nas szanować czy się z nami liczyć. Możemy uczyć Francuzów jeść widelcem albo podśmiewać się, że robią awanturę o garść helikopterów, ale to Francuzi wykopują właśnie naszych przewoźników ze swojego rynku. Tymczasem transport międzynarodowy jest chyba jedyną gałęzią naszej gospodarki, w której jesteśmy europejskim liderem. Liderem, którego każdy chce wygryźć. Chętnych do umierania za Warszawę nie widać.