Tankując samochód, pompuję budżet Państwa. Z każdym litrem benzyny wlanym do baku, do państwowej kasy wlewam 1,54 zł z akcyzy, 13 gr z opłaty paliwowej i 75 gr z VAT. Łącznie to 2,42 zł. Jako że mam dość ciężką nogę, to rzadko który samochód jest łaskaw palić pod nią mniej niż 10 litrów. W efekcie za przejechanie stu kilometrów płacę Państwu około 24 zł. I nie mam nic przeciwko temu. Bo gdybym to ja wyasfaltował trochę pola, zainwestował w znaki, utrzymanie porządku etc., też wprowadziłbym opłaty za przejazd.
Nie potrafię natomiast zrozumieć sytuacji, w której rząd prosi jakiegoś kolesia z grubym portfelem o to, żeby wybudował autostradę, a w zamian pozwala mu czerpać z niej korzyści majątkowe (czyt. pobierać opłaty za przejazd), nie rezygnując przy tym z własnych. Innymi słowy, w czasie gdy Państwo wyciąga mi kasę z lewej kieszeni, to jeszcze bezczynnie patrzy, jak zaprzyjaźniony z nim prywaciarz ogałaca mi prawą. Prawda jest taka, że moglibyśmy przepłacać za jazdę „kulczykówką” i nawet nie drgnęłaby nam powieka, gdybyśmy na położonych na niej stacjach tankowali paliwo po 2,5 zł i gdyby nie obowiązywały na niej państwowe ograniczenia prędkości. Bo to byłoby sprawiedliwe.
Sytuacja z autostradami przypomina tę w publicznej służby zdrowia – w cenie oficjalnej (składka zdrowotna) mamy prawo do operacji zaćmy za 36 miesięcy. Ale za dodatkową „prywatną” opłatą możemy przyspieszyć zabieg o 35 miesięcy. I tak w przypadku autostrady A2, jak i leczenia, zainteresowane naszymi pieniędzmi są te same strony: państwo i doktor.