Wiecie, co najgorszego może was spotkać w Egipcie? Nie, nie klątwa Tutanchamona, nadepnięcie na jeżowca, ugryzienie przez wielbłąda ani nawet rachunek za telefon, gdy zapomnicie o wyłączeniu roamingu. Najgorsi są nasi rodacy.
Wiem, bo w tym roku wróciłem z rodziną do Egiptu po kilku latach przerwy i momentami musieliśmy udawać Niemców albo Szwedów. Po to, by nikt nie pomyślał, że pochodzimy z kraju, w którym jak człowiek chce napić się przez słomkę, to wyciąga ją sobie zbutów.
Nie chcę generalizować, bo w hotelu było też mnóstwo normalnych Polaków. Ale trudno było ich rozpoznać, bo udawali Niemców albo Szwedów. Natomiast ci, którzy dawali się rozpoznać jako nasi, ewidentnie źle zinterpretowali opis wycieczki. Byli przekonani, że za 3 tys. zł nie kupili tygodniowych wczasów, tylko cały hotel. Na własność. Razem z obsługą, leżakami i pierwszeństwem do każdego podgrzewacza z ryżem.
Panowie zjawiali się na kolacji z nagimi torsami, eksponując wytatuowane smoki, tygrysy, orły i hasła w stylu „Dopuki walczysz, jesteś zwycięscom”. Z kolei ich damy były ubrane tak, jakby miały nadzieję, że przy stoliku obok będzie siedział znany reżyser filmów akcji i da im angaż. Wiecie, takiej akcji, w których „broń jądrowa” oznacza coś zupełnie innego niż w filmach z Bondem. Między zupą a drugim daniem panie i panowie zgodnie dochodzili do wniosku, że grająca na żywo wierna kopia Vannessy-Mae może spadać i w ruch szedł Zenek i Bayer Full puszczany z przenośnego głośnika.
Wiecie, co jednak było najgorsze? Że nie potrafili nawet powiedzieć „Vodka with sprite, please”. Albo „Thank you”. W sumie „dziękuję” i „poproszę” też nie znali. Egipcjanie nauczyli się polskiego (całkiem dobrze) tylko po to, żeby móc obsługiwać ludzi, którzy zachowują się, jakby byli potomkami Ramzesa II, choć w rzeczywistości są po prostu wieśniakami. Powtarzam, że nie chcę generalizować. Wiem, że połowa Polaków, którzy jadą do Egiptu, robi to po to, by odpocząć. Nie mają wielkich wymagań, pragną trochę słońca w środku zimy, pooglądać rafę, zrobić sobie zdjęcie z wielbłądem, poczytać książkę na leżaku. Są cisi, uprzejmi, grzeczni. Nawet jeżeli nie znają angielskiego, powiedzą „dziękuję”. Ale druga połowa…
Druga połowa nie powinna otrzymać paszportu. Mówię całkiem serio. Uważam, że powinien być jakiś egzamin, który weryfikowałby to, czy delikwentka bądź delikwent są w stanie w miarę godny sposób reprezentować nasz kraj za granicą. Wystarczy, by urzędnik podczas sporządzania wniosku zadał im kilka krótkich pytań. Na przykład o to, co odpowiada się na pytanie „How are you, my friend?”. Głośne beknięcie nie jest właściwą odpowiedzią. Wiem to ja, wiecie to wy, ale – po tym, co zobaczyłem w Egipcie – zdałem sobie sprawę, że nie dla wszystkich jest to oczywiste.
Powiecie, że przesadzam, histeryzuję i nikomu nie można zabronić podróżowania. Ale skoro trzeba zdać egzamin, żeby móc jeździć samochodem, to czemu nie należałoby go zdać, by móc jeździć po świecie? Nie chodzi mi o to, żeby każdy wyjeżdżający za granicę był dyplomatą, znał biegle pięć języków, meldował się w hotelu w eleganckiej marynarce i potrafił odróżnić nóż do steku od noża do ryby. Wystarczy, aby zwyczajnie nie przynosił nam wstydu.
Dokładnie o to samo chodzi z samochodami. Nie zależy nam, by przynosiły chlubę, żebyśmy mogli się chwalić tym, że skończyły Harvard, ani żeby prawidłowo trzymały sztućce przy stole. Wystarczy, że nie będziemy musieli się ich wstydzić. I że nazwę marki będziemy mogli wymieniać z podniesionym czołem. Przyznacie sami, że jak się ma dacię, jest to nieco utrudnione. „Mam dacię” brzmi jak „mam opryszczkę” i raczej nie wypowiada się tego pewnym siebie głosem, z szelmowskim uśmiechem, patrząc adwersarzowi głęboko w oczy. No, chyba że kompletnie nam zwisa, czym jeździmy i interesujemy się motoryzacją w równym stopniu, co poziomem analfabetyzmu w Gwinei Równikowej. Wówczas „jeżdżę dacią” wypowiadamy z równym przejęciem co „wypiłem herbatę”.
Na przeciwnym biegunie do dacii stoi audi. Znacie kogoś, kto ma audi i jak się do tego przyznaje, to mówi to ze spuszczoną głową? Oczywiście, że nie. Bo audi nie trzeba się wstydzić, nawet jeżeli jest to tylko model A3, czyli kompakt z silnikiem 35 TFSI, generujący skromne 150 koni mechanicznych. Jeździłem ostatnio nowym A3 Sportback i nie wstydziłem się nawet tego, że miało kolor majtek nastolatki (w katalogu nazwano go „python żółty metaliczny”). Gdyby ktoś mnie przyłapał na zakładaniu bielizny w takim kolorze, natychmiast bym się zaczerwienił. Natomiast jeżdżenie wozem, który widać z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, kompletnie mi nie przeszkadzało. Dziwne, nie sądzicie? Ale to kwestia tego, że A3 Sportback naprawdę dobrze wygląda – z jednej strony od razu rozpoznajecie w nim audi, z drugiej ma rysy Dolpha Lundgrena. Jest zaskakująco męskie.
Ponieważ jest to audi, w środku znajdziecie przyzwoite materiały wykończeniowe, choć nie tak dobre jak w wyższych modelach. Szczęśliwie A3 nie pojechało śladami bliźniaczego Golfa i nie zastąpiono w nim wszystkich przycisków i pokręteł ekranami dotykowymi. Klimatyzacją i ważnymi funkcjami nadal steruje się klasycznie, czyli praktycznie i intuicyjnie. Fotele są wygodne, miejsca z przodu jest pod dostatkiem, na tylnej kanapie zmieścicie dzieci, a do bagażnika wejdą dwie duże walizki i jedna mała. Czyli nie ma wstydu.
Jeżeli chodzi o zawieszenie i układ jezdny, to nie będziecie musieli się wstydzić, że wypadliście z drogi na zakręcie, bo A3 trzyma się jej równie pewnie i skutecznie, co Janusz kubka z wódką i sprite’em. Ale w przeciwieństwie do Janusza jest ciche i nie ma problemów z utrzymaniem linii prostej nawet przy wyższych prędkościach.
Jak widać, A3 Sportback to wóz, któremu można zaufać. Kupując go, wiecie, że będzie dobrze was reprezentował. I to pomimo że silnik 35 TFSI pożeniony ze skrzynią S-tronic sprawia wrażenie niechętnego do jakiegokolwiek wysiłku. Gdy jedziecie spokojnie, ledwie muskając pedał gazu, wszystko wydaje się OK. Ale gdy tylko próbujecie wykrzesać z tego zestawu trochę temperamentu, część koni postanawia najzwyczajniej w świecie zdechnąć. Dane fabryczne mówią co prawda, że przyspieszenie do setki zajmuje raptem 8,4 sekundy, ale subiektywne odczucia są takie, że to raczej 8,4 miesiąca. Skrzynia nie bardzo wie, co ma robić, a między momentem wbicia pedału gazu w podłogę a chwilą, gdy cokolwiek zacznie się dziać, możecie wypić kawę, zapalić papierosa i wydziergać na drutach sweterek. Podejrzewam, że to efekt nieszczęsnych norm emisji dwutlenku węgla, które każą koncernom produkować auta spalające 10 proc. mniej paliwa i o 110 proc. zwiększające irytację kierowcy.
Brak spontaniczności i chęci do życia, jaki znamy z wcześniejszych silników TFSI, nie oznacza jednak, że nagle powinniście się zacząć wstydzić tego, że macie audi. Wystarczy, że nikomu o tym nie będziecie wspominali. Na takiej samej zasadzie, jak kolegom nie wspomina się o tym, że wasza piękna, wykształcona żona, której wam zazdroszczą, jest fatalna w łóżku.