„Jest taka potrzeba społeczna, żeby osoby pełniące funkcje publiczne... obniżyć tym osobom wynagrodzenie” – tymi słowami minister Paweł Szafernaker uzasadniał projekt obniżający podstawowe wynagrodzenie osób sprawujących decyzyjne funkcje w administracji samorządowej - pisze Dorota Zmarzlak, wójt gminy Izabelin.
Od trzech lat wynagrodzenie wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów oraz marszałków, zgodnie z ustawą o pracownikach samorządowych, uwzględniając wszystkie składniki i dodatki, nie może być wyższe niż siedmiokrotność kwoty bazowej, czyli 12 525 zł brutto.
Oznacza to, że wójt podwarszawskiej gminy z budżetem przewyższającym 100 mln zł, wójt gminy we wschodniej części Polski z budżetem 20 mln zł,
prezydent stolicy i marszałek największego województwa odpowiadający za ponad 3 mld zł w swoich urzędach zarabiają porównywalną kwotę niecałych 9 tys. zł na rękę . Oczywiście wszyscy startując w wyborach wiedzieli, na jakie zarobki się piszą, a można dodać też, że to służba dla społeczeństwa, która daje tyle satysfakcji, że i te 9 tys. zł to za dużo.
I od dwóch i pół roku roku pracy w administracji publicznej nie mogę zdecydować się, czy te 9 tys. zł (chociaż w moim przypadku jest to 7 tys. zł) na rękę to dużo czy mało. Czy ta
praca jest cięższa czy lżejsza niż praca w biznesie?
Dlaczego cięższa? Bo wypracowanie i zaspokojenie zbiorowości potrzeb wspólnoty, na dodatek nie popadając w populizm, to zadanie dla wytrwałych. Do tego
praca na publicznych pieniądzach i nieustanny osąd wymagają wypracowania w sobie naprawdę grubej skóry na tradycyjne uwagi o „kawie i urzędnikach za nasze pieniądze”. Cięższa, bo potrafi zjeść każdą sekundę czasu przez cały okrągły tydzień i każdą emocję. Bo sposób finansowania samorządów w Polsce i karuzela legislacyjna nie pozwalają na strategiczne i zrównoważone planowanie.
Dlaczego lżejsza? Bo nawet najrozsądniejsze wydanie 5 mln zł publicznych pieniędzy jest lżejsze niż zarobienie 1 mln zł w sektorze prywatnym. Bo pomijając sytuację kilku gmin będących na krawędzi bankructwa, nie zastanawiamy się, czy będą
pieniądze na wypłaty dla pracowników i nauczycieli. I wreszcie dlatego, że tak naprawdę nie ma tu odpowiedzialności za złe decyzje. Oczywiście, jest odpowiedzialność karna, ale ta istnieje również w biznesie. Za chaos przestrzenny, prawomocnie wycięte drzewa czy rewitalizacje polegające na wylaniu betonu nie odpowiada nikt.
Potrzeba zmiany jakości...
Te mizerne
wynagrodzenia włodarzy rzutują na całość zarobków w administracji publicznej. Przeciętne wynagrodzenie w administracji samorządowej w 2020 r. oscylowało w okolicy 5,2 tys. zł brutto. Kto za te pieniądze odpowiada na ogłoszenia o pracę? Ludzie, którzy mają potrzebę pracować blisko domu i wychodzić z pracy o 16. Niezależnie, czy szukamy kogoś do biura obsługi mieszkańca, specjalisty ds. ochrony środowiska czy do wydziału finansów, zgłasza się kilka tych samych osób. Główna motywacja jest taka, że „zawsze chciały pracować w urzędzie gminy”.
Urzędnicy otaczający wójtów, burmistrzów, prezydentów i marszałków muszą być kompetentni. Bo to oni – według wizji swoich szefów – kreują naszą rzeczywistość i od ich profesjonalizmu i odporności psychicznej zależy kształt danego projektu oraz to, czy podejmą dyskusję czy tylko bezkrytycznie zrealizują polecenie. Do zadań własnych JST należy wszystko – od pomocy społecznej, poprzez zarządzanie oświatą, budowanie mostów, dróg, oczyszczalni, promocję kultury i sportu czy profilaktyczne programy zdrowotne. Nie ma na świecie takiego omnibusa w postaci wójta czy prezydenta, który zna się na tym wszystkim. Dlatego zapłaćmy porządnie urzędnikom.
Dramatu jeszcze nie ma. Prawie 1/3 pracowników to pasjonaci, ludzie, którzy znają się na swojej pracy i robią to z zaangażowaniem. 1/3 to rzetelna baza – robią, co do nich należy, spora część naszej pracy to przecież powtarzalne czynności. I jest ta ostatnia 1/3 – grupa pracująca w urzędach przez przypadek, nieszczęśliwych, niezaangażowanym w pracę na rzecz społeczności. Czemu ich nie zwolnimy? Bo na ich miejsce przyjdą tacy sami albo nie przyjdzie nikt. Poziom merytoryczny kandydatów z roku na rok jest coraz niższy. Dlaczego? Ano dlatego, że mający świadomość swoich umiejętności inżynier, informatyk czy specjalista ds. ochrony środowiska nie podejmie się pracy w urzędzie nawet za 5–6 tys. zł netto pod Warszawą, czy za ok. 4 tys. zł w innych miejscowościach. To słabe pieniądze, a praca stresująca i obciążająca psychicznie.
Dlatego dziwię się, że rządzący nie widzą takiej potrzeby społecznej, żeby Polska była zarządzana kompetentnie i nowocześnie. Aby urzędy działały sprawnie, szybko i profesjonalnie. Aby mój urzędnik odpowiadając za wielomilionowe inwestycje był partnerem dla wykonawcy budowy i potrafił zweryfikować pracę projektanta albo wniósł do projektu nowe technologie czy rozwiązania.
Nie ma debaty na temat kompetencji i wynagrodzeń ludzi rządzących Polską. W zamian jest tani populizm, za który finalnie płacimy drogo jako społeczeństwo. Potrzebujemy rozmowy o tym, że każdy sprawujący funkcję publiczną powinien zarabiać w sposób odpowiedni, tak, żebyśmy mogli wymagać od niego profesjonalnej wiedzy w dziedzinie, którą się zajmuje. Bez rozpoczęcia merytorycznej debaty czeka nas obniżanie jakości świadczonych usług, a w wyborach 2023 r. wystartują kandydaci, którzy nie mają innego pomysłu na życie. I taka właśnie Polska będzie nas czekała, bez pomysłu, bez werwy, chęci do rozwoju, ale za to ze stałą pensją ok. 25. każdego miesiąca.