Michał Kołodziejczak nazywany jest młodszą wersją Andrzeja Leppera, ale organizowany przez niego ruch nie ma ambicji, by stać się nową Samoobroną. Choć również walczy o prawa rolników.
Dziennik Gazeta Prawna
6 lutego do Warszawy przyjechali protestujący rolnicy. Wydarzenie zapowiadano jako wstęp do chłopskiego powstania. Na ustawioną pod Pałacem Prezydenckim scenę wchodzi Michał Kołodziejczak, lider AGROunii, wspólnoty konsumentów i rolników. – Jesteśmy maszynkami do głosowania w wyborach. Dla korporacji jesteśmy maszynkami do robienia pieniędzy – mówi.
Choć, jak twierdzą eksperci, AGROunia nie ma takiej mocy jak niegdyś Samoobrona, organizacja zyskuje coraz większe poparcie. A protest przybiera na sile co najmniej od roku.
– Tutaj się ludzie organizują od dołu – mówi jeden z protestujących. – To, co widzimy w rolnictwie, to jest 30 lat zaniedbań. Ludzie już stoją pod ścianą i musimy walczyć o swoje.
Do głównych postulatów organizacji należą: odpowiednie oznakowanie produktów znakiem graficznym na opakowaniu, aby pod hasłem „polskie jedzenie” nie sprzedawano produktów z innych krajów, ustawa o procentowym udziale polskich produktów rolnych na półkach w sklepach wielkopowierzchniowych, kontrola żywności przywożonej z zagranicy oraz sprzeciw wobec Narodowego Holdingu Spożywczego, w którym to nie państwo, lecz rolnicy powinni mieć większościową część udziałów.

Okradani rolnicy czy rosyjska agentura

„My nie mamy już nic do stracenia. Duma nie pozwala, ale sytuacja zmusza” – głosił list wysłany do premiera Mateusza Morawieckiego w lutym 2018 r. Podpisała go grupa rolników z Błaszek (gmina w woj. łódzkim), wśród nich Michał Kołodziejczak. Nadawcy zwracali uwagę na katastrofalny stan polskiego rolnictwa i zapowiadali uciążliwe strajki, jeżeli rządzący nie zaczną działać.
7 marca rolnicy przeszli od słów do czynów. W blokadzie drogi krajowej nr 12 w Błaszkach i Wróblewie wzięło udział 400 osób domagających się zwiększenia kontroli importowanych do Polski warzyw oraz odwołania Krzysztofa Jurgiela z funkcji ministra rolnictwa. W tym samym miesiącu odbyły się jeszcze akcje protestacyjne w okolicach Kalisza i Ostrowa Wielkopolskiego. Na dymisję ministra rolnictwa czekali do 18 czerwca. W międzyczasie powstało Stowarzyszenie Polskich Producentów Ziemniaków i Warzyw „Unia Warzywno-Ziemniaczana”, na którego czele stanął pochodzący spod Błaszek Michał Kołodziejczak.
Reakcje polityków i mediów przebiegały według dobrze znanego schematu. Najpierw lekceważenie, a potem, kiedy wydarzenia przestały być incydentalne, przyszła kolej na paternalistyczne diagnozy. A gdy i one zawiodły, ostatnią deską ratunku były informacje o ciemnych siłach stojących za liderami wystąpień.
„Protesty są w jakiejś mierze gestem desperacji oszukiwanych i okradanych od lat rolników. Sprawę problemów cenowych owoców miękkich obserwuję od lat. Rozumiem niezadowolenie rolników, którzy są producentami wiśni, malin czy truskawek” – mówił w lipcu 2018 r. minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski. Z kolei na początku września na Jasnej Górze opowiadał rolnikom o niesprawiedliwej transformacji i wyprzedanych za bezcen polskich przetwórniach.
Jednak już 8 lutego tego roku, czyli dwa dni po ogólnopolskim proteście rolników w Warszawie, minister stwierdził w Radiu Zet, że rolnicy chcą być silniejsi od partii politycznych, ich organizacja nie ma pomysłów, jak rozwiązać problemy rynku rolnego, a jej jedynym celem jest budowa siły społecznej. Temat podchwyciły prorządowe media, donosząc o rosyjskich dziennikarzach, którzy będą relacjonować manifestacje, ruskiej agenturze i podejrzanym o udział w aferze SKOK Wołomin, który szedł na przodzie pochodu.
Rola neutralnych obserwatorów przypadła mediom liberalnym – ale warto pamiętać, że w latach 90. część z nich propagowała wizerunek rolników jako roszczeniowych ludzi z poprzedniej epoki. W 2001 r. prof. Mirosława Drozd-Piasecka z Instytutu Etnologii PAN dowodziła, że wizerunek medialny Andrzeja Leppera był budowany z negatywnych elementów: oprócz wypowiedzi polityka i niekorzystnych ujęć kamery, kluczową rolę w tej formie przekazu odgrywały konstrukcja i ton relacji reporterskich. Nawet gdy wyrażały one zdziwienie, a niekiedy i aprobatę, ich wydźwięk był pejoratywny.

Orzeżyn – stolica polskiego rolnictwa

5 sierpnia 2018 r. wzdłuż wąskiej asfaltowej drogi prowadzącej do placu przy remizie strażackiej w Orzeżynie (gmina Błaszki) stanęły dwa długie rzędy samochodów. Przyjechały z całej Polski. Większość przybyłych to sympatycy Unii Warzywno-Ziemniaczanej. Przed wejściem na plac na stoliku pod namiotem leżą stosy ulotek. Wydrukowane na zielonym papierze informują, jak wyglądał korporacyjny rozbiór Polski. Można się z nich dowiedzieć, które rządy nas okradały. Listę otwiera gabinet Tadeusza Mazowieckiego, a zamyka PiS, który – z wyjątkiem 500+ i prób naprawy wymiaru sprawiedliwości – szkodzi tak jak pozostali. Inne ulotki dotyczą m.in polityki celowego niszczenia rolników i tego, jak korporacje zrujnowały tysiące polskich gospodarstw.
Przed wejściem do remizy ludzie czekają, żeby wypełnić deklarację członkowską i opłacić pierwsze składki. Wielu pyta o możliwość zakupu koszulek stowarzyszenia. Zgromadzenie rozpoczyna minuta ciszy. To kolejna rocznica śmierci Andrzeja Leppera. „Tak jak ten polityk chciał łączyć rolników, tak my dzisiaj wszyscy zrozumieliśmy, że łączenie się w pojedynczych branżach i stowarzyszeniach jest bez sensu. Chcieliśmy rozwiązać przez ostatnie kilka miesięcy problemy rolników z tego regionu i to jest niemożliwe. Bez wspólnej organizacji naszej branżowej i bez zjednoczenia tego w jednej dużej organizacji to nie ma sensu. Dlatego, żeby walczyć o rolników, konsumentów i gospodarkę całego kraju, musimy się zjednoczyć” – Michał Kołodziejczak ogłasza w ten sposób powstanie AGROunii.
W mediach szybko pojawiają się porównania młodego lidera do nieżyjącego szefa Samoobrony. Sam Kołodziejczak dystansuje się od takich porównań, zapewnia jednak, że Lepper zrobił dużo dobrego dla polskiej wsi, a ludzie wciąż o nim pamiętają. Tym, co łączy dzisiaj tę dwójkę oprócz form protestu, są medialna aktywność, tytaniczna praca w terenie oraz francuscy rolnicy jako źródło inspiracji. „Nazwę (Samoobrona – red.) wzięliśmy od francuskich rolników. Użyli jej w Tuluzie w 1958 r. Bronili się wtedy przed niszczącą ich konkurencją żywności z Niemiec” – mówił Lepper „Gazecie Wyborczej” w maju 1992 r. Z kolei Kołodziejczak chętnie powtarza zasłyszaną historię o francuskich rolnikach, którzy spalili na granicy tira z hiszpańskimi pomidorami.
– Tam we Francji rolnicy nie patyczkują się z rządem – przekonywało mnie dwóch młodych sadowników spod Grójca, którzy też przyjechali latem do Orzeżyna. – Potrafią wjechać do centrum miasta i wylać gnojówkę albo wysypać kilka ton warzyw. Śledzimy ich działania i jesteśmy w kontakcie z centralą francuskich związkowców. Wiemy, jak się skutecznie organizować i jeśli będzie taka potrzeba, to pokażemy, że my też potrafimy twardo walczyć o swoje.
Obecne protesty są mniej spektakularne od tych, którym przewodził Lepper. Rolnicy nie wywożą na taczce burmistrza, nie czekają przed Sejmem z kosami, a ich lider nie organizuje oddziałów, które miały w latach 90. pomóc Lepperowi w obronie rolników przed bankami i egzekutorami długów. Dziś – choć zdarza się, że rolnicy wyrzucą na drogę świński ryj – Kołodziejczak robi wiele, by protest nie kojarzył się ze stereotypami sprzed lat. Wykorzystuje media społecznościowe do budowy ruchu społecznego i własnego wizerunku jako człowieka świetnie znającego realia pracy w polu i problemów rolników. Na krótkich, nagrywanych telefonem filmach nieemocjonalnie i logicznie opowiada o iluzji wolnego rynku, nielegalnych praktykach fałszowania kraju pochodzenia warzyw, niskich cenach owoców miękkich i bezczynności rządzących. Większość historii, które przedstawia, jest poparta argumentami i dowodami. Ostatnie kilka miesięcy to także okres intensywnej aktywności jego zwolenników, którzy wrzucają do sieci zdjęcia z największych marketów, gdzie ziemniaki oznaczone jako polskie tak naprawdę pochodzą z Rumunii, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii. Dają o sobie znać złość i bezradność, dostaje się biernemu państwu i jego instytucjom. Opowieści o nie niepokojonym przez nikogo w Polsce kapitale zagranicznym przeplatają się z tymi o skutkach suszy i wirusie ASF (afrykańskiego pomoru świń).
Aktywność ruchu rośnie, ale zdaniem dr. hab. Grzegorza Forysia z Instytutu Politologii Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie, autora książki „Dynamika sporu – protesty rolników w III RP”, AGROunia nie ma takiego potencjału mobilizacyjnego, jaki miała Samoobrona. Porównania obu organizacji są więc uprawnione tylko do pewnego stopnia. – Samoobrona powstała najpierw jako związek zawodowy, a później przekształciła się w partię polityczną w sytuacji głębokiego załamania ekonomicznego w rolnictwie, a przede wszystkim powstania pułapki zadłużenia, która dotknęła liczną grupę rolników. Wówczas ich protesty toczyły się o być albo nie być dla tych gospodarstw – mówi dr Foryś. – Dziś już tak dużej presji nie ma, rolnicy korzystają z dopłat unijnych, państwo też jest w stanie skuteczniej prowadzić politykę interwencyjną, w związku z tym może się to przekładać na mniejszy potencjał mobilizacyjny protestujących. Samoobrona miała aspiracje zmiany polityki państwa nie tylko w kwestiach dotyczących rolnictwa. AGROunia koncentruje się na razie na wąskich interesach rolniczych, a nawet interesach konkretnych grup producentów rolnych, co również może być przeszkodą w skutecznej mobilizacji całego środowiska – dodaje politolog.

Rolnicy są od orania ziemi

– Jeszcze niedawno byliśmy tutaj w Błaszkach podzieleni – opowiada mi 35-letni rolnik, uczestnik zjazdu rolników w Orzeżynie. – Sąsiad konkurował z sąsiadem, ludzie robili sobie na złość. Nie rozmawialiśmy o naszych problemach. Każdy chciał w pojedynkę przewrócić świat. Zaszła zmiana pokoleniowa. Chociaż starsi też są tutaj dzisiaj z nami, to my dorośliśmy do tego, że razem możemy coś więcej osiągnąć. Wy tego w miastach nie widzicie, ale dzisiaj jest straszna sytuacja na wsi – jak twierdzi, on sam daje sobie radę finansowo, chociaż coraz gorzej.
– Rynek w Polsce jest opanowany przez sieci handlowe, które nie chcą z nami handlować. Znajomy kilka dni temu zawiózł cebulę do hurtowni, skąd trafia do marketów i znów dostał zwrot. Mówią mu, żeby przywiózł holenderską, to nie będzie miał problemów. Kapitał ma jednak narodowość i jeżeli market jest niemiecki, to będzie sprzedawał niemieckie produkty. W Polsce jest chora sytuacja, miasta są opanowane przez markety – nie kryje oburzenia i dodaje: – Rolnicy nie domagają się większych dopłat, pomocy od rządu, my chcemy tylko zdrowych zasad, zdrowej konkurencji. Ja zawsze byłem liberałem gospodarczym. Wszystko powinien regulować rynek. Nie może być jednak tak, że Zachód dostaje więcej.
– O tym wciąż się nie mówi, ale wielu rolników ma nad sobą kredytową gilotynę. Jak nie pójdzie skup, to jest problem ze spłatą raty kredytu. Mówi się, ile to dostajemy dopłat, ale Niemcy i Francuzi dostają więcej, więc jak możemy konkurować ceną? – mówi inny z uczestników spotkania. I deklaruje: – Ja jestem za zniesieniem dopłat w całej UE. Każdy z nas wie, że gdyby je zniesiono, to polscy rolnicy świetnie by sobie poradzili.
Próbuję porozmawiać o politycznym kontekście z rolnikiem starszego pokolenia. Na pytanie, czy ich lider może być drugim Lepperem, odpowiada: – Lepper skończył niezbyt dobrze. Michał jeździ teraz często do Warszawy i ciężko to znosi. Lepiej, żeby tego nie było, żeby te sprawy załatwić tutaj na miejscu, żeby nie musiała powstać partia walcząca o interesy rolników, bo rolnicy są od orania ziemi, a nie od robienia polityki, ale nie wiadomo, jak to się potoczy – kwituje.
– Normalności potrzebujemy i niczego więcej! – wtrąca się siedzący pod oknem rolnik. Przyjechał do Orzeżyna spod Kalisza. – My jesteśmy od produkcji, a nie od strajkowania, ale muszą być zachowane zasady. My oczekujemy spokoju. Nie mamy wolnych sobót i niedziel. Mam trochę szklarni. Pomidor na dziś to jest złotówka za kilogram w skupie, a kartonowe opakowanie kosztowało 80 gr, teraz kosztuje 1,20 zł. To są tysiące kartonów, tysiące ton papieru! Wszystko to bierze market, bo chce mieć ładnie zapakowany towar, a my ponosimy koszty. Mamy dosyć kredytów. Muszę doglądać swoje pomidory, kupować odżywki, to nie jest tak, że rolnik wsadzi i samo mu rośnie. Jak tylko weszliśmy do Unii, to cały czas mamy gorzej. We Francji jest ostro, mają związek, potrafią być groźni, my nie chcemy tego robić, ale w Warszawie muszą być osoby, które znają się na sprawie.
– Widzi pan, ile tutaj dzisiaj jest ludzi? Gniew rolników rośnie – zagaduje młody rolnik z Wielkopolski. On też ma kredyt, a dochody z uprawy kapusty i ziemniaków nie starczają na spłatę rat. Do Orzeżyna przyjechał w akcie desperacji. – To, co zarobię, wydam na życie, niewiele z tego zostaje. W pobliżu skupu nie ma, jak market nie chce odbierać, zostaje giełda, ale tam ceny są bardzo niskie. Załaduje człowiek towar do busa i jedzie 100 km, żeby sprzedać kilogram za 25 gr. Tegoroczne ceny – 25–35 gr za kilogram ziemniaków – to jakaś kpina, skoro w sklepie trzeba zapłacić od 1,5 zł do 2,5 zł. Ministerstwo miało zbadać, kto i ile na tym zarabia, ale nic z tym nie robi – opowiada i kieruje mnie do swojego kolegi, który przyjechał na spotkanie z województwa zachodniopomorskiego. Kiedy rozmawiamy, wyjaśnia: – Ja hoduję bydło na wołowinę, przyjechałem, żeby wspomóc kolegów. Widzę, w jakiej sytuacji są rolnicy, że jest gorzej, bo nie inwestujemy, ale nie mamy za co, stoją inwestycje niedokończone, mury przechowalni postawione, a reszta czeka.
Na scenę wchodzą kolejni przedstawiciele organizacji i stowarzyszeń rolników. Z partii politycznych jest tylko Stowarzyszenie Rolników i Konsumentów Kukiz’15. Publiczność to młodzi i starsi rolnicy, wygląda, jakby proporcje między nimi były mniej więcej równe.

Nie chcemy wojny z miastem

Jeszcze wcześniej, w maju 2018 r., podczas spotkania z rolnikami w gminie Góra Świętej Małgorzaty Michał Kołodziejczak opowiadał o postępach w działaniach, podkreślając, jak wiele pracy trzeba włożyć w zmianę postrzegania polskiej wsi przez media i mieszkańców miast. Zaczął od problemu importowanych ziemniaków i bezczynności ministerstwa, które nic nie zrobiło, by stworzyć dobrze działającą infolinię, gdzie można byłoby zgłaszać takie przypadki. Oprócz tego poruszył kwestie kontraktu zawartego przez Unię z Ukrainą, na mocy którego do Polski miało trafić jeszcze więcej zboża zza wschodniej granicy. To wszystko jego zdaniem wzmaga gniew rolników i przyczynia się do radykalizacji protestów. Kołodziejczak twierdzi, że Bank Światowy świadomie dofinansowuje zagraniczne sieci handlowe, a te opanowały sprzedaż warzyw w Polsce. Skarży się też na związki zawodowe rolników, będące na finansowej smyczy Ministerstwa Rolnictwa. Mówił, że chciałby pokazać problemy bardziej kompleksowo, bez niepotrzebnego budowania antagonizmów między wsią i mieszkańcami miast.
W majowej manifestacji jednym z przemawiających był znany z ekstremalnie prawicowych poglądów były ksiądz Jacek Międlar. Gdy spytałem jednego z najbliższych współpracowników Kołodziejczaka o związki i sojusze z politykami, odpowiedział, że wszystko dzieje się bardzo szybko, zaczęli kilka miesięcy temu się organizować i oskarżenia o to, że sprzyjają antysemitom, są bezpodstawne.
Wątek sprzedajnych związków rolniczych wrócił na początku tego roku. Miał być pretekstem do manifestacji przed siedzibą Krajowej Rady Izb Rolniczych w Warszawie. Ich przedstawiciele po spotkaniu z ministrem rolnictwa odwołali zaplanowaną na 10 stycznia manifestację, ale Michał Kołodziejczak nie zrezygnował z protestu. Na betonowej płycie namalował sprayem scenę polityczną: Ministerstwo Rolnictwa w centrum, związki rolnicze jako jego macki. Następnie młotem rozbił płytę symbolizującą zdradę prezesów związków, którzy dogadali się z politykami. Wreszcie zwrócił uwagę na temat planowanego wówczas wybicia większej części pogłowia dzików, co według niego było działaniem na pokaz, prowadzącym w efekcie do skłócenia wsi z miastem zamiast realnego rozwiązania problemu, który wymaga działania państwa. W czasie protestu towarzyszyło mu kilkudziesięciu rolników.
Kilka tygodni później Kołodziejczak zapowiedział lutową manifestację przed Pałacem Prezydenckim. Wtedy pojawiło się już – według szacunków protestujących – ok. 4 tys. osób.
– Przyjechaliśmy tutaj z całej Polski, są tu wyborcy wszystkich partii politycznych. I my wszyscy jesteśmy przez tych polityków oszukiwani – mówił 6 lutego lider AGROunii, po czym zrzucił ze sceny 10 kg cukru, tłumacząc, że jest to produkt wyprodukowany z polskich buraków w Niemczech, który później trafia do sklepów z polską flagą na opakowaniu, żeby oszukać konsumenta.
Mówił, że do oszustwa dołączyła także telewizja publiczna, w której twierdzi się, że rolnicy dostali pieniądze za suszę, ale mimo to protestują. – To jest ostatnie pokojowe wyjście, bo trzeba dzisiaj bronić rolnictwa, które tworzą całe rodziny – dodał Kołodziejczak.
Miejsca na scenie ustąpił potem 20-letniej rolniczce, producentce bydła. To ona przedstawiła perspektywę kobiet na problemy rolnictwa i polskiej wsi. Z jej słów wyłoniła się opowieść o młodych ludziach, którzy bardzo chcieliby pracować z rodzicami w polu, ale są zmuszeni szukać zatrudnienia u lokalnych biznesmenów. Ma też żal do ekologów, którzy nie protestowali, kiedy na wschodzie kraju wybijano małe prosięta z powodu ASF, a kiedy przyszło do odstrzału dzików, to szybko podzielono wieś z miastem.

Polityczna walka o wieś

Rodzący się ruch protestu rolników stanowi przyczynek do refleksji wokół tego, jak może wyglądać ewolucja polityczności na polskiej wsi i na ile prawdopodobny jest scenariusz osłabienia pozycji PiS, który na poziomie symbolicznym i materialnym zapewnił sobie duże poparcie wśród jej mieszkańców. Każda kolejna wizyta premiera Morawieckiego w małym miasteczku i na wsi przed wyborami samorządowymi utrwalała jego wizerunek jako dysponenta prawdy o życiu prowincji.
Podczas ogólnopolskiego święta „Wdzięczni polskiej wsi” w Wąwolnicy premier mówił o wstającej z kolan Polsce i pomocnej dłoni rządzących, na której może się oprzeć. Wykorzystując żywe emocje i poczucie wykluczenia znacznej części mieszkańców wsi, pozycjonował się jako ten, który rozumie krzywdę ludzi zmuszonych do emigracji i wieloletnią ciężką pracę poprzednich pokoleń. Polityczną opowieść o polskiej wsi uzupełniły deklaracja o powstaniu Narodowego Holdingu Spożywczego, zapowiedź wprowadzenia mechanizmu stabilizującego ceny, ułatwienia rolnikom sprzedaży bezpośredniej i walki ze skutkami suszy.
Politycy PiS mieli sporo szczęścia. Kampania wyborcza zakończona tak dobrym wynikiem na wsi mogła wyglądać zupełnie inaczej, gdyby rolnicy i hodowcy zrzeszeni w Unii Warzywno-Ziemniaczanej zaostrzyli w jej trakcie kurs. Jeszcze w sierpniu 2018 r. podczas zjazdu w Orzeżynie rolnicy mówili, że ich ruch nie jest wymierzony w PiS. Jako największego wroga polskiego rolnictwa wskazywali PSL. Podobne poglądy dominowały w dyskusjach w mediach społecznościowych. Brak reakcji rządzących na postulaty protestujących zmienił jednak ten stan rzeczy. Symbolicznie ważnym wydarzeniem było zawarcie koalicji pomiędzy PSL i PiS w powiecie sieradzkim, a więc w regionie, z którego pochodzą założyciele AGROunii. Kołodziejczak podczas ostatniej manifestacji mówił, że przy Okrągłym Stole nie udało się sprzedać całego polskiego rolnictwa, dzisiaj jednak chce się zrobić drugi Okrągły Stół i sprzedać wszystko to, co zostało.
– Jeśli organizacja ta skutecznie wymusi na państwie realizację części ze swoich postulatów, to będziemy mogli powiedzieć, że osiągnęła sukces. Tak rozumiany sukces jest możliwy – ocenia dr Grzegorz Foryś. – Natomiast jeśli uznamy za sukces zbudowanie szerszej reprezentacji politycznej, to wydaje się, że jest to poza zasięgiem tej organizacji. Wynika to po pierwsze z chęci realizacji przez nią interesów jednego środowiska, to znaczy rolników i producentów rolnych przy jednoczesnym braku poważnej oferty dla całego społeczeństwa; a po drugie, ze słabości w kwestii mobilizacji własnego środowiska, co wynika z coraz bardziej zróżnicowanych interesów rolników i producentów rolnych. Widzieliśmy to niedawno przed Pałacem Prezydenckim, gdzie wbrew zapowiadanemu oblężeniu Warszawy mieliśmy do czynienia z pikietą – dodaje politolog.
AGROunia jednak się nie poddaje. Od kilku tygodni tworzy struktury terenowe w kolejnych wsiach i miastach. Frekwencja dopisuje, na spotkania przychodzi po 200–300 osób. Symptomatyczna w kontekście przyszłości organizacji może być przeprowadzona w mediach społecznościowych sonda na temat charakteru przyszłych protestów. Na pytanie: „Czy jesteś za zaostrzeniem protestu. Nie boisz się mandatu. Potraktujesz go jako inwestycję w przyszłość rodziny” twierdząco odpowiedziało 96 proc. z 3,5 tys. głosujących.
Francuzi potrafią wjechać do centrum miasta i wylać gnojówkę albo wysypać kilka ton warzyw. Śledzimy ich działania i wiemy, jak się skutecznie organizować i jeśli będzie taka potrzeba, to pokażemy, że my też potrafimy walczyć o swoje – mówią rolnicy