Oglądacie w internecie pirackie filmy? Czytacie e-booki pobrane z serwisu z podobizną zapobiegliwego gryzonia? Używacie programów bez licencji? Źle czynicie. Choć może i dobrze.
Amerykańscy uczeni dowodzą bowiem, że piractwo – dotyczące muzyki, filmów, programów telewizyjnych, gier wideo, e-booków czy oprogramowania – może mieć pozytywny wpływ na wyniki sprzedaży tych towarów. Że zyskują na nim zarówno ci, którzy treści produkują, jak i pośrednicy, którzy nimi handlują. I co więcej, nie odbywa się to kosztem konsumenta. Wszyscy wygrywają. Byle piractwo utrzymywało się na umiarkowanym poziomie.
To teza pracy „Niewidzialna ręka piractwa. Analiza ekonomiczna łańcucha dostaw towarów informacyjnych”, która ukazała się w ostatnim numerze pisma „MIS Quarterly”. Jej autorzy zajmują się tematem od kilku lat. Antino Kim pracuje naukowo w Kelley School of Business (Indiana University), Debabrata Dey jest profesorem University of Washington, natomiast Atanu Lahiri – University of Texas Dallas.
„Zaskakująco pozytywny” efekt piractwa uprawianego na małą skalę wynika według nich z tego, że eliminuje ono podwójną marżę. Zanim bowiem film czy płyta dotrą do konsumenta, ich cena puchnie najpierw dlatego, że swój zysk dolicza do niej producent, a potem to samo robi detalista. Skutek jest taki, że to, co chcemy obejrzeć lub posłuchać, staje się drogie. Jedni płaczą i płacą, inni rezygnują, jeszcze inni wkraczają na drogę piractwa.
Z tym że w interpretacji Kima, Dey i Lahiri to już nie piractwo, lecz „konkurencja z cienia”, która sypie piasek w tryby machiny podwójnej marży. Bo kiedy płacący konsument pokrywa narzuty ustalone przez producenta i sprzedawcę, a konsument-pirat nie uiszcza żadnych, to średnia marża na tak rozdystrybuowanych towarach spada, a zaprawiona piractwem cena detaliczna zbliża się do optymalnego poziomu. Przy którym jedna strona wprawdzie trochę mniej, ale jednak zarobi – a druga nie wyda zbyt wiele.
Cytowani przez serwis Advanced Television autorzy „Niewidzialnej ręki piractwa” zastrzegają, że nie jest ich zamiarem nawoływanie do uprawiania masowego piractwa własności intelektualnej. „Wniosek z naszej pracy jest po prostu taki, że – umiejscowieni w realnym kontekście – producenci i sprzedawcy powinni przyjąć do wiadomości, iż pewien poziom piractwa może być dla nich w gruncie rzeczy pożyteczny, i w związku z tym walcząc z tym zjawiskiem, lepiej zachować umiar” – stwierdzają. Bo skoro egzekwowanie przepisów antypirackich jest kosztowne, a jego skuteczność i tak okazuje się umiarkowana, to może lepiej przymknąć oko i pogodzić się z tym, co i tak nieuniknione.
Argumenty mające świadczyć o tym, że piractwo nie jest tak czarne, jak je malują, padają w debacie publicznej od dawna. Do najczęściej powtarzanych należy ten, że pirat jest najwierniejszym miłośnikiem treści, które w ten sposób pozyskuje. I co więcej, nie tylko kradnie. Także kupuje.
Prawie 10 lat temu Norweska Szkoła Zarządzania B1 przeanalizowała zachowania 1901 osób w wieku powyżej 15. roku życia. Badanie wykazało, że muzyczni piraci, czyli internauci pobierający piosenki z nielegalnych serwisów, wykazywali zarazem znacznie większą skłonność do legalnego kupowania plików muzycznych niż słuchacze praworządni. W gotowości do zakupów przebili ich 10-krotnie.
O tym, że pirat jest najlepszym klientem, świadczyły też badania przeprowadzone ponad siedem lat temu przez firmę GfK. Wykazały one, że użytkownicy pirackich serwisów internetowych to te same osoby, które dużo filmów kupują legalnie. Z odpowiedzi ankietowanych wynikało, że dla wielu z nich ściąganie nielegalnych kopii to jedynie metoda na sprawdzenie wartości towaru, który zamierzają potem kupić. Coś jak jazda próbna.
A jednak wśród producentów „pobieranych” i „wypróbowywanych” dóbr – nadawców, wytwórni, dystrybutorów, licencjodawców itp. – piraci nie są lubiani. Nie jawią się ani jako idealni klienci, ani jako kinomani czy melomani, ani jako regulujący ceny element gry rynkowej. Ot, zwykli rabusie.
Być może problem tkwi w tym, że poziom piractwa wcale nie jest umiarkowany. Bo twórcy i sprzedawcy spiraconych treści ponoszą realne straty. U nas idą one w miliardy złotych.
Z przygotowanego na zlecenie Stowarzyszenia Kreatywna Polska raportu firmy Deloitte – powstałego przy udziale antypirackiego Stowarzyszenia Sygnał – wynika, że straty gospodarki z powodu piractwa internetowego w 2016 r. przekroczyły 3 mld zł (utracone PKB). Ta kwota mogłaby pokryć prawie jedną trzecią wydatków z budżetu państwa na kulturę i media. Albo koszt czterech biletów do kina dla każdego mieszkańca Polski.
Z tego samego raportu – „Piractwo w internecie: straty dla kultury i gospodarki” – wynika, że gdyby nie nielegalnie pobierane treści, to w kraju byłoby 27,5 tys. miejsc pracy więcej. A Skarb Państwa wzbogaciłby się o 836 mln zł.
Jeśli spojrzeć na piractwo z punktu widzenia producentów kradzionej własności intelektualnej, zamiast sytuacji, w której wszyscy wygrywają, otrzymujemy prawie samych przegranych. Traci legalny rynek i cała gospodarka. Tracą też konsumenci, bo zamiast niższych cen mają jednak wyższe (producenci odbijają sobie to, co padło łupem korsarzy) i żyją w tej zubożonej gospodarce.
Ale są piraci i piraci. Mali i duzi. Jedni to tacy konsumenci na kocią łapę. Na przykład osoby oglądające premiery kinowe w internecie. Prawo ich nie ściga, dopóki nie zechcą się filmem podzielić z gronem obcych ludzi w jakimś serwisie peer-to-peer. Takim piratem jest co drugi polski internauta w wieku 15–75 lat – czyli ok. 12 mln osób. Osoby korzystające wyłącznie z nielegalnych źródeł polują w sieci głównie na książki (17 proc.) i materiały wideo (14 proc.).
Niektórzy ze swojej korsarskiej działalności nie zdają sobie sprawy. Na przykład korzystająca z serwisu z gryzoniem w nazwie członkini Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. W raporcie Deloitte większość (57 proc.) ankietowanych twierdziła, że pobiera treści tylko z legalnych źródeł. Jednak analiza danych wykazała, iż legalnie robi to mniej niż połowa internautów (49 proc.). Skąd ta różnica? Jedna trzecia użytkowników uważa, że jeśli trzeba płacić, to jest legalnie. Tak myślała minister Teresa Bochwic.
Finansowo mali korsarze nie wychodzą na swojej działalności rewelacyjnie, bo niby zaoszczędzą na bilecie do kina, ale z drugiej strony w serwisach udostępniających premiery nielegalnie coraz częściej trzeba płacić.
Tak dochodzimy do dużych piratów. Prawdziwych Czarnobrodych. Nie orzą, nie sieją, a zbierają plony. Złoty interes. Właściciele serwisów nielegalnie udostępniających w internecie filmy, seriale, muzykę, prasę czy książki nie ponoszą kosztów związanych z produkcją czy zakupem tych treści. Po prostu je monetyzują. A internauci – jak wynika z badania przeprowadzonego przez Deloitte – korzystają z ich usług ze względu na łatwość i szybkość dostępu, szeroką ofertę i niskie opłaty.
Czarnobrodym płaci się najwyżej po kilka lub kilkanaście złotych miesięcznie. W sumie trafia do nich jednak ok. 900 mln zł rocznie. Po odjęciu opłat transakcyjnych i podatków, Deloitte przychody serwisów pirackich w 2016 r. oszacował na 745 mln zł. A jeśli nadal będzie im szło równie dobrze, to do 2024 r. całkowita wartość przetwarzania treści z nielegalnych źródeł w internecie może przekroczyć 30 mld zł (licząc od 2017 r.).
Gdzie jest złoty środek? Wypalać gorącym żelazem czy przymknąć oko, czekając, aż niewidzialna ręka piractwa zlikwiduje podwójną marżę ku powszechnemu zadowoleniu?
Być może jedno i drugie. Odpuścić małym i ścigać dużych piratów. Chociaż łatwiej byłoby odwrotnie, bo rejestrujący swoje serwisy za granicą i zacierający ślady Czarnobrodzi mają większą wprawę w nawigacji między lukami prawnymi. A legislacja wciąż nie nadąża za rozwojem technologii.
Skoro egzekwowanie przepisów antypirackich jest kosztowne, lepiej pogodzić się z tym, co nieuniknione