Uczestnicy dyskusji posługują się argumentami emocjonalnymi i nie stronią od uproszczeń. Wielu obrońców dyrektywy uważa, że wszyscy ich oponenci są lobbystami wielkich amerykańskich korporacji, a proponowane przepisy są ostatnią deską ratunku dla narodowej kultury. Z drugiej strony padają oskarżenia o wprowadzanie cenzury i odbieranie wolności w internecie. Częstokroć można odnieść wrażenie, że dyskutanci nie polemizują z realnymi oponentami, ale z ich własnymi wyobrażeniami, którym wkładają w usta własne obawy. Nietrudno postronnej osobie stracić z oczu istotę problemu. Spróbujmy zatem zrekapitulować, o co chodzi?
Po co nowe prawo?
Prawo autorskie musi stale nadążać za rozwojem technologii – co do tego panuje zgoda. Skoro zmieniają się sposoby korzystania z utworów, zmieniać muszą się również regulujące to ramy prawne. Jest to proces nieustający. Pojawienie się radia, a potem telewizji wymusiło radykalną reformę prawa autorskiego. Wraz z rozwojem przestrzeni cyfrowej stajemy przed podobnymi wyzwaniami.
Problem dostosowania prawa do postępu technicznego jest szerszy niż tylko prawo autorskie. W ciągu ostatnich piętnastu lat internet całkowicie zmienił swoje oblicze. Przestał być siecią równych sobie użytkowników. Komunikacja w internecie scentralizowała się i została zdominowana przez kilku wielkich graczy, za których pośrednictwem porozumiewamy się. Brak widoczności w wyszukiwarce Google lub w serwisach takich jak Facebook skazuje na swoiste wykluczenie społeczne. Korporacje konsekwentnie wzmacniają swoją pozycję. Prowadzi to do zaburzenia równowagi w gospodarce. Technologiczni giganci wykorzystują cudze zasoby i dane, oferując produkty na tyle atrakcyjne dla użytkowników, że wypierają z rynku tradycyjną konkurencję. Znikają kolejne miejsca pracy, jednocześnie zysk uzyskiwany dzięki przetwarzaniu wielkiej ilości danych (big data) nie jest dzielony z tymi, dzięki którym nowe produkty mogły powstać. Zwracał na ten aspekt uwagę między innymi Jaron Lanier, amerykański artysta i programista, pionier wirtualnej rzeczywistości. W przypadku praw autorskich mówi się o tzw. value gap, czyli sytuacji, w której twórcy (artyści, dziennikarze) wytwarzają treści o wysokiej jakości, ale uzyskują wynagrodzenie stanowiące zaledwie ułamek wartości tych treści. Jednocześnie treści te są wykorzystywane do generowania przychodów z reklam bez dzielenia się tymi przychodami.
Należy jednak mieć także na uwadze, że prawo autorskie chroni nie tylko wybitne dzieła sztuki. Chroni także utwory banalne, choćby twórca nie zdawał sobie z tego sprawy i nie był tą ochroną zainteresowany. Szeroki zakres tego, co podlega ochronie (chronione prawem autorskim mogą być rozkłady jazdy, kompozycje kwiatowe lub sposób oświetlenia zabytkowych budynków), coraz częściej jest krytykowany jako nieprzystający do cyfrowej komunikacji.
Nowe przepisy
Najbardziej kontrowersyjne przepisy nowej dyrektywy mają być, w przekonaniu zwolenników, remedium na problem value gap. Art. 11 ma wprowadzić nowe prawo pokrewne wydawców (pejoratywnie nazywane „podatkiem od linków”, chociaż nie ma nic wspólnego z podatkami), które jest wzorowane na istniejących dotychczas prawach pokrewnych, np. producent filmu uzyskuje pewne prawa chociaż jego wkład w powstanie filmu ma raczej charakter organizacyjno-finansowy niż twórczy.
Z kolei art. 13 przeniesie odpowiedzialność za legalność treści udostępnianych na platformach takich jak YouTube z użytkowników platform na ich właścicieli. Ma to urealnić ochronę właścicieli praw. Dotychczasowe przepisy zwalniają bowiem platformę z odpowiedzialności za treści, dopóki nie poweźmie wiarygodnej informacji o ich bezprawności. W pierwotnej wersji dyrektywy przepis nakładał obowiązek stosowania „technologii rozpoznawania treści”, czyli filtrów takich jak stosowane już obecnie przez np. YouTube. Artyści często wypowiadający się w mediach wyrażają przekonanie, że dzięki nowemu rozwiązaniu zaczną wreszcie zarabiać na swojej twórczości tyle, ile powinni.
Dyrektywa zawiera nie tylko wspomniane dwa kontrowersyjne artykuły. Reguluje także kilka istotnych obszarów wymagających dostosowania do zmieniających się standardów technicznych, które jednak nie uderzają w żadne tak silne i zorganizowane grupy interesu jak twórcy i wydawcy z jednej oraz korporacje technologiczne z drugiej strony. Tymi obszarami są m.in. edukacja, digitalizacja obiektów dziedzictwa kultury i maszynowa analiza tekstu i danych (text and data mining) w celach naukowych.
Krytyka
Wbrew temu, do czego przekonują organizacje reprezentujące artystów, wśród krytyków nowej dyrektywy znajduje się bardzo wiele instytucji i osób, które nie mają nic wspólnego z gigantami technologicznymi, a często wręcz są wobec nich bardzo sceptyczni. W projekcie zagrożenie dla swojej działalności widziała Wikipedia, liczne organizacje naukowe (m.in. Science Europe, zrzeszająca europejskie instytucje finansujące badania, i stowarzyszenie bibliotek akademickich LIBER), a także środowiska programistów zaangażowanych w ruch open source. Zauważyli oni, że pierwotna treść artykułu 13 uniemożliwiłaby ich dalsze funkcjonowanie. Szacuje się, że narzędzie Google ID służące do filtrowania treści pod kątem zgodności z prawem kosztowało 60 mln euro. Uzależnienie świadczenia podobnych usług od zainwestowania w tak kosztowne narzędzia skutkowałoby w praktyce zamrożeniem rynku. Próg wejścia okazałby się nie do przeskoczenia.
Wersja dyrektywy przyjęta 12 września do dalszych prac zawiera liczne poprawki, dzięki którym prawdopodobnie uda się uniknąć katastrofalnych skutków dla istniejących obecnie niekomercyjnych serwisów. Przyjęte poprawki nie uspokoiły jednak nastrojów.
Wiele argumentów krytyków koncentruje się nie tyle na dosłownym brzmieniu dyrektywy, ale tym, jakie są faktyczne możliwości jej wdrożenia. Dyrektywa jest często zbyt ogólnikowa, a przez to niejednoznaczna. Szczegóły zostały pozostawione państwom członkowskim, które będą zobowiązane wdrożyć dyrektywę.
„Cenzura”?
Przerzucenie odpowiedzialności za legalność treści ma prowadzić zdaniem krytyków do swego rodzaju cenzury, polegającej nie na przyznaniu platformom w tym zakresie specjalnych uprawnień, ale na tym, że platformy nie będą chciały podejmować niekoniecznego ryzyka. Tymczasem dotychczasowe algorytmy monitorujące treść materiałów umieszczanych na platformach przez użytkowników są nie tylko drogie, ale także bardzo niedoskonałe. Prawo autorskie dopuszcza korzystanie z cudzych utworów choćby w ramach parodii lub cytatu, a zastosowanie tego prawa wymaga subtelnej oceny, z którą algorytmy wciąż sobie nie radzą i często popełniają błędy. Nie każdego uspokajają zapewnienia, że zagwarantowane będą mechanizmy odwoływania się od oceny komputera. Poza oczywistą niewygodą takiego rozwiązania rzuca się w oczy stawianie takiej platformy w roli swoistego przedsądu oceniającego użytkownika.
O tym, że nie wszystkie propozycje są gruntownie przemyślane, świadczy nieoczekiwane dodanie do projektu dyrektywy nowego prawa pokrewnego, które ma przysługiwać organizatorom wydarzeń sportowych. Niestety, nie zostało ono opisane, więc nie można przewidzieć, jaki przybierze ostatecznie kształt. Być może ograniczy możliwość legalnego korzystania ze zdjęć wykonanych przez kibiców w trakcie meczów.
Przestrzeń dla start-up’ów
Spór o nową dyrektywę dotyczy kształtu internetu w nadchodzących latach. Czy będzie silnie scentralizowany, a bariery wejścia skutecznie powstrzymają start-up’y od stawania w szranki z gigantami, czy też zachowana zostanie przestrzeń dla nowych graczy? Pierwotna wersja dyrektywy prowadziła do pierwszego scenariusza. Po protestach kierowanych przez szerokie spektrum organizacji z sektora pozarządowego, kultury i nauki, Parlament Europejski przyjął poprawki wyłączające spod kontrowersyjnych postanowień działalność niekomercyjną oraz mikro- i małych przedsiębiorców.
Dyrektywa wyznaczy tylko ogólne kierunki dla regulacji krajowych. To na etapie wdrażania nowych przepisów w poszczególnych państwach poznamy szczegóły, które zadecydują o tym, kto ile zyska lub straci.